Sandałowiec miewa setki perfumowych wcieleń: potrafi być miękki, puchaty i jasny, jak w Sensuous od Estée Lauder, ostry i wibrujący energią niczym Sandalo od Etro lub napęczniały, soczysty i korzenny, co możemy obserwować na przykładzie Black Orchid marki Tom Ford. Do ostatniej z wymienionych grup należy także mój dzisiejszy bohater, czyli Santal de Mysore Lutensa, ostatni przeszczep dzieła "pałacowego" do linii eksportowej.
Kiedy pomyślę, jak piękne mogą być kolejne olfaktoryczne odsłony drewna sandałowego, po prostu nie mogę nie docenić finezji perfumiarzy. I choć do mojego serca przemawiają zwłaszcza te głośne, mocne, orientalne do szpiku kości, potrafię docenić wszystkie. Co takiego ów sandałowiec w sobie ma? Materiał artystyczny i rzemieślniczy, pachnidło, kadzidło, afrodyzjak... W każdym z wymienionych wcieleń prezentuje się zjawiskowo.
Zaś mój dzisiejszy bohater, Sandałowiec z Mysore to po prostu głęboka, natchniona poezja; wirtuozerski koncert na hedonistyczno-orientalnej strunie, z towarzyszeniem orkiestry balsamicznej. ;) Czemu popuszczam cugli swemu grafomaństwu?
Ponieważ Santal jest tego wart. :) O czymś tak dalece bogatym i pozbawionym fałszywej z tego tytułu skromności nie potrafię pisać bez emocji. Chcę osiągać szczyty pretensjonalnego kiczu, śpiewać patetyczne hymny ku czci. W słowach chłodnych można pisać o świeżynkach-trucicielkach i kastracyjnych oranżadkach, nie zaś o ciepłym, nęcącym - i niedosłownym - pięknie.
Siła Santal de Mysore tkwi w jego a-delikatności. W kompozycję zapachową (przynajmniej oficjalnie) nie wmieszano ani jednego składnika lekkiego i podlizującego się miłośnikom cytrusowych odświeżaczy powietrza. Od początku do końca jest intensywny, nasycony, nawet nieco szalony, w czym przypomina młodszego i bardziej dosłownego brata Black Afgano. Jakkolwiek błędem byłoby sądzić, iż Santal odbiega daleko od Afgańskich standardów; jest jedynie znacznie mniej trwały. Łączy je nawet podobna tłustość, oleistość mieszaniny (i nie o konsystencję płynu mi chodzi).
Co najprościej wyczuć chwilkę po aplikacji pachnidła na skórę, kiedy nuty skaczą przez siebie, chaotycznie odbijając się od cząsteczek ludzkiej skóry i powietrza. Taki rozgardiasz ma w sobie sporo z atmosfery panującej za kulisami teatru tuż przed oczekiwaną premierą. :) Aktorzy z SdM chwilami stają się bliscy sportowcom tuż przed meczem bądź zawodami lub policjantom śpieszącym na akcję: jednocześnie nabuzowani adrenaliną, przepełnieni potrzebą natychmiastowego działania, ale też skupieni, wyciszeni, o umyśle pracującym na najwyższych obrotach. Sandałowcowo-żywiczny olej cieknie szeroką strugą, uderzając w przegrody nosowe swoim dualizmem, rozświetlając stworzone przez siebie mroki, zręcznie grając światłocieniem, zwodząc i uwodząc. Gdybym mogła, napisałabym nawet, iż otwarcie omawianego zapachu razi niekonwencjonalną świeżością. Lecz nie mogę, gdyż Santal de Mysore nie jest świeży, nie ma do tego żadnych podstaw; jakkolwiek świeci wyjątkowo mocno, własnym światłem; i sam to światło pochłania. Kapitalny efekt!
Także w dalszych fazach, kiedy oleistość jakby zastyga, maź wylana na spodeczek zmienia się w transparentną, bogatą taflę mieniącą się barwami starego złota i patyny. Sandałowiec nadal gra z żywicami, choć już w mniej jawny sposób, ujawnia się delikatny błysk słodyczy, której popularność zapewniła Prada Candy. Całość zaś zostaje otoczona suchym, pobudzającym zmysł węchu brunatnym woalem ze sproszkowanego kminu rzymskiego.
W miarę upływu czasu z tafli oleju znikają ostatnie fale czy inne zmącenia: staje się idealnie gładka, spokojna, majestatyczna oraz nieco bardziej ciepła. Więcej jest słodkości, czegoś w stylu nut skórzanych, palonych żywic oraz sypkiego kminu (uwaga na ewentualne skojarzenia z potem!). Sandałowiec zaś, ten król w pełnej glorii, tkwi dumnie pośrodku mandali, obojętny niczym Budda i tak jak on - wielki.
Nie poznać Santal de Mysore to stracić wiele.
Rok produkcji i nos: 1991, Christopher Sheldrake
Przeznaczenie: zapach uniseksualny, o dużym sillage oraz bogatym wydźwięku. Dla każdego, kto nie boi się zwracać uwagi otoczenia.
Trwałość: od przeszło dziesięciu godzin do doby
Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (jak też orientalna)
Skład:
drewno sandałowe z Mysore, karmelizowany benzoes, styraks, kmin rzymski, inne przyprawy
___
Dziś Vitriol d'Œillet tej samej marki.
P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://sassygirlscents.com/index.php?main_page=product_info&products_id=316
2. http://www.cafleurebon.com/puja-fragrances-authentic-traditional-indian-attars-from-evan-healy-draw/
Ekhm, cytrusy nie zasługują na miano odświeżacza. Już prędzej twory z calone w roli głównej. Wiem, że nie gustujesz w cytrynach, ale nie sprowadzaj proszę cytruchów do parteru. Podpisano, Mr de Cologne.
OdpowiedzUsuńNo to w takim razie na zaszczytny tytuł proszku do prania, płynu do dezynfekcji i do szorowania armatury, płynu do naczyń i do mycia szyb, spreju do czyszczenia mebli i do mycia podłóg, do antyperspirantu i lakieru do włosów, wszystkich o "miłym, świeżym, cytrusowym zapachu". ;>
OdpowiedzUsuńJasne, że bywają i dobre cytrusy, w Shaal Nur na przykład. Tylko coś mniej do mnie przemawiają.
Podpisano,
Ms Woodcraft
Wiedźmo a gdzie ja mogę tego sandałka powąchać? czy próbki i ewentualny zakup butelki, tylko zza mórz i oceanów? Marta Aktyna :)
OdpowiedzUsuńMam wrażenie, że prędzej czy później zjawi się i w Polsce, jak wcześniej Borneo. Lecz póki co najprościej zamówić próbkę z Lucky, obawiam się. :)
OdpowiedzUsuńWnioskując po opisie sądzę, że to jeden z Twoich ulubionych zapachów :-) Interesuje mnie, czy Twoim zdaniem jest on lepszy czy gorszy (o ile w ogóle można w ten sposób pisać) od kultowego Black Afgano?
OdpowiedzUsuńFakt, lubię go. Przemyśliwam o kupnie flakonu. :)
OdpowiedzUsuńJest inny, po prostu inny. Choć BA z pewnością bardziej "mój".