sobota, 20 grudnia 2014

Jak kardynał z popiołów

Blackbird znaczy tyle, co "kos". I faktycznie, perfumy o takiej nazwie w pierwszych trzech czy pięciu sekundach swojego życia pachną w sposób ewidentnie kojarzący się z kosem właśnie: mrocznie, dymnie, przestrzennie oraz głęboko. Prawdziwie de profundis.

Kiedy jednak pierwsze wrażenie kieruje moje myśli na pewne konkretne, raczej mroczne, tory, pachnidło ugruntowuje się na skórze i - przemienia tyleż stanowczo, co nienachalnie. ;)
Brzmi dziwnie? Pozwólcie zatem, bym wyjaśniła, w czym rzecz.


Wystarczy bowiem kilka sekund, by dym z Blackbird marki Olympic Orchids gdzieś się ulotnił, zostawiając po sobie osmalone szczapy oraz ostry zapach palonego drewna, a jego miejsce zajął przedziwny, szklano-żywiczny chłód [? nie każcie mi, bym jeszcze bardziej skonkretyzowała swoje odczucie, bardzo Was proszę ;P ], wyraźnie okolony gałązkami jakiegoś zimozielonego krzewu.
To wystarczy, aby miejsce ptaka, mającego według legend zimować w kominach ludzkich domów (stąd jego okopcone upierzenie ;) ) zajął inny, znacznie barwniejszy a więc pięknie prezentujący się na tle śniegu oraz skórzastych, wiecznie zielonych listków - kardynał. Przybysz z tego samego kontynentu, co i omawiane właśnie pachnidło. Przypadek?
Nie sądzę. ;)

Jeżeli zaś chodzi o mieszankę perfumową, to jak wspomniałam, jej zmiana jest jednocześnie drastyczna ale i nienarzucająca się. Brzmi to przedziwnie ale jest prawdziwe; namacalne, jakby światu wszechogarniającego swądu, smogu i smoły, gdzie dymne wonie piękne mieszają się z męczącymi, migrenogennymi [nawdychaliście się kiedyś dymu z komina lub z pieca centralnego, najlepiej takiego ogrzewanego koksem? Mnie się raz przydarzyło] w całość absolutnie niepodzielną i siłą rzeczy zajmują wszystkie zmysły jednocześnie, coś nagle nadało wyraźne granice, trójwymiarową przestrzeń oraz światło. Taki trochę perfumowy akt stworzenia. ;)
Dzięki któremu spomiędzy wspomnianych osmalonych szczap, stygnącego popiołu i ostatnich smug nagle zaczęły wystawać splątane gałązki, do tego zdecydowanie żywe, a abstrakcyjny sposób słodkie oraz lekkie: z płynącymi sokami, listowiem oraz kilkoma niedojrzałymi owocami. W zimie! Na mrozie! Ze szczątków ogniska!

Mówię Wam: kosmos! Kardynał odrodzony z popiołów jodłowego ogniska. Mały, zimowy, amerykański feniks. ;)
Takie cuda to tylko w perfumach. :D

Polu, bardzo dziękuję za możliwość poznania Blackbird. :*


Rok produkcji i nos: 2013, Ellen Covey

Przeznaczenie: zapach typu uniseks; kolejne z wielu na tym blogu  pachnideł przeznaczonych bardziej dla fanów określonego typu olfaktorycznego, dla dymo- i drzewolubów, rozpieszczonych przez niszową niepokorność, aniżeli dla którejkolwiek konkretnej płci.
O dosyć silnej, zdecydowanej projekcji ale nieskłonny do zostawiani za sobą długich śladów czy wypełniania całej dostępnej przestrzeni. Co stanowi niemałą zaletę dla osób pracujących wśród innych ludzi, a więc ceniących sobie perfumy nieco bardziej dyskretne; w takim wypadku na gęstą, niemal zeskorupiałą aurę Blackbird, konsekwentnie trzymającą się pięć do dziesięciu centymetrów od ciała uperfumowanej osoby, można spokojnie liczyć. ;)
Na okazje, jakie tylko zechcecie.

Trwałość: od około dwunastu do osiemnastu godzin wyraźnej emanacji oraz dalszych kilka coraz śmielszego zanikania. Na ubraniach wytrzymuje jakieś dwa prania. ;)

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

jeżyna (owoc), suche trawy i liście, drewno cedrowe, balsam jodłowy, elemi oraz inne żywice, akord ambrowy, piżmo
___
Dziś Lys Noir od Isabey.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://wistfullycountry.tumblr.com/post/34351847507

1 komentarz:

  1. Mnie bardzo zainteresowała "dziwaczność", która Tobie wydała się dość uciążliwa.
    Nawet, kiedy nie wiem, czy dany zapach podoba mi się, czy nie, jeśli ma w sobie coś zaskakującego - zazwyczaj zaczynam go lubić.

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )