czwartek, 9 października 2014

Dym i owoce z krainy pięknej sztuki

Pomysłów na opisanie mojego dzisiejszego bohatera było kilka, ponieważ jego wizja w mojej głowie jest... cóż, średnio spójna; chociaż przynajmniej konkretna. Czyli nihil novi. ;]

Wąchając El Born marki Carner Barcelona czuję - kolory, mnóstwo kolorów, co będzie chyba najzwięźlejszym opisem różnorakich synestetycznych doświadczeń.
Są one przede wszystkim żywe; rozbuchane ale jednocześnie kryjące w sobie tak wiele piękna, że w nieco innych okolicznościach - pod kontrolą marki głównego nurtu, w rękach innego perfumiarza - łatwo byłoby zarzucić woni kiczowatość [a tak "tylko" balansuje zgrabnie tuż ponad jej granicą, ani razu jej nie przekraczając], gdy tymczasem omawianej mieszaninie nie brakuje nawet wyczucia stylu oraz Elegancji przez duże E. Tej, której nie można się wyuczyć w trakcie parotygodniowego kursu "rozwoju osobistego".
El Born to opowieść o tym, jak mienić się barwami, jak mamić smakami i zapachami bez uciekania się do najprostszych, najbardziej ogranych rozwiązań. Zresztą, akurat Sara Carner wydaje się takowych konsekwentnie unikać. :)


Pachnidło rozpoczyna się akordem przywodzącym na myśl pożar w cukierni lub mniej dramatyczną perspektywę spalenia w tejże cukierni cukru, który już nie będzie miał okazji stać się karmelem. Oczywiście dookoła cały czas można wyczuć woń pieczonych ciast i ciasteczek, pulchnych drożdżowych bułeczek oraz rozpływających się w ustach kruchych spodów do tart, stopionego masła, czekolady, prażonych orzechów, wanilii, crème pâtissière oraz owoców, zarówno surowych, jak i uprzednio przetworzonych.
Teoretycznie w takim towarzystwie intensywna woń spalonego cukru powinna być drażniącym dysonansem, czymś zakłócającym sielankową wizję. Lecz nie tym razem.

Tutaj ciemne, tłuste i ostre sploty dymu wnikają w strukturę słodkości bardzo naturalnie, nikt z nimi nie walczy; po prostu nie ma na to czasu. Nie ma sensu ronić łez nad rozlanym mlekiem ani nad spalonym karmelem. ;) Trzeba zwyczajnie wyrzucić nieudany produkt, umyć rondelek lub wziąć nowy, po raz kolejny przygotować potrzebne składniki i - za drugim razem uważać. Nie ma czasu na certolenie się z drobiazgami.
A zapach spalonego cukru za jakiś czas ulotni się sam. Czego zapracowani cukiernicy i tak nie zauważą, od dawna już przywykli do podobnych aromatów.


Jednak równie dobrze El Born może być zapachowym odzwierciedleniem jakiegoś starożytnego, bardzo pokojowego kultu, którego przedstawiciele składali swoim bogom w ofierze wyłącznie roślinne płody rolne (ze szczególnym uwzględnieniem owoców oraz zbóż) i kadzidło. Przybywszy do cienistej ale zaskakująco ciepłej świątyni z nabożną czcią układali swoje dary na stołach ofiarnych, na samym szczycie umieszczając trybularze z tlącymi się kadzidlanymi mieszankami.

Jako społeczność miłująca pokój i siebie nawzajem, nasi bohaterowie żyli dostatnio, więc mieli czym zapełniać ołtarze. Niechby nawet w nadmiarze, w końcu przychylności bóstw nigdy za  wiele. ;) Co oczywiście znaczyło, że tu i ówdzie owoce potoczyły się po terakotowej posadzce świątyni, w części porzucone i rozdeptane, wypuszczały słodkie soki, plamiąc podłogę czy stopy ofiarników; komuś innemu przyszło do głowy podarować bogom kwiaty o odurzającej, zmysłowej woni, mieszającej się z aromatem owoców i kadzideł.
Zwyczajową praktyką wśród przedstawicieli tej religii musiało być również posypywanie złożonych już ofiar, w tym kadzielnic z żarzącą się i stapiającą zawartością, ziarnami zbóż. Wiem to, ponieważ w El Born przez cały czas towarzyszy mi zapach pszenicy (albo żyta, nie jestem pewna), spalającej się wraz z cenną zawartością trybularzy.

Skąd taki pomysł? To przecież nic innego, niż wspomniany wcześniej spalony karmel w cukierni, tylko przeniesiony w troszkę inną rzeczywistość węchowo synestetyczną. :) Równie ciekawą, co pierwsza.
A przy tym posiadającą klimat odpowiedni, bym zrozumiała dalszy rozwój omawianej wody.


Bo przecież z tej poetyckiej i nierzeczywistej, wegańsko-pacyfistycznej, transcendentalnej atmosfery rodem z Atlantydy łatwiej będzie przenieść się ku słodko-drzewnym woniom o ciemniejszej barwie, aniżeli z zaplecza niedoskonałej ziemskiej cukierni, gdzie jednak nie wszystko się udaje. ;)

Łatwiej będzie zachować psychiczną stabilność, wykonując mniejszy skok. W końcu opisanej świątyni oraz nowoczesnych ziemskich kadzideł, zarówno wykorzystywanych w najróżniejszych kultach, jak i całkowicie świeckich, wcale tak dużo nie dzieli.
Zrozumiałam, że najpewniej będę się czuła z bazą El Born, kiedy odejdę od dalekich skojarzeń i opiszę ją w sposób bardziej dosłowny. Zamiast cukierni i świątyń, pisząc po prostu o wielkich ilościach sandałowca ani słodkiego, ani pylistego, za to bardzo podobnego do wyeksploatowanego ideału z Mysore; i o idealnej jedności i równowadze, jaką ów składnik osiąga we współpracy z ciemną, niekulinarną wanilią. A także o dużych ilościach ciemnego, tłustego balsamu peruwiańskiego, stopniowo wyłaniających się zza kwiatowo-fruktozowo-drzewnych nut serca i zza wspomnianego duetu; o stopniowym mąceniu oleistą goryczą i czymś skórzanym (benzoes z czegoś w stylu pierwszego Candy Prady ewoluuje w bardziej drapieżną istotę?) niejednoznacznych ale w sumie oczywistych gourmandowych słodkości.

O tym, jak podobnego typu działanie pozwala mieszaninie wypięknieć jeszcze bardziej: dojrzeć, nabrać doświadczenia i wyjątkowości. Zamiast dziełka ładnego ale obojętnego, bo targetowanego pod masy, dostaliśmy Dzieło przez duże D, o silnej osobowości, snujące gawędę ze swadą, błyskotliwą ironią, dystansem do siebie. Doświadczone przez los, może trochę zmęczone, szorstkie czy chwilami niebezpieczne, ale w dalszym ciągu ciekawe świata oraz nim zachwycone. O bardzo niejednoznacznym charakterze a przecież przyciągające ku sobie ludzi niczym magnes. :)
Właśnie dlatego niezwykłe.

Wszak niewiele perfumowych kompozycji ma okazję przebyć drogę od Wilde'a marki Jardins d'Écrivains i Candy Prady, przez Elixir des Merveilles Hermèsa czy rozliczne ciepło-pikantne ambrowce aż do Tolu Ormonde Jayne.
Właśnie takie pachnidła chciałabym poznawać znacznie częściej!


Rok produkcji i nos: 2014, Sara Carner

Przeznaczenie: zapach uniseksualny o przyjemnie skrojonej strukturze; wyraźny ale nieprzytłaczający, intrygujący otoczenie lecz go nie męczący, z wyraźną skłonnością do sillage ale układający się raczej w znająca umiar ciepłą, nieco opalizującą aurę. ;)
Na okazje dosłownie wszystkie - wiem, że podobną rekomendację zamieszczam pod co drugą recenzją ale tym razem jest to dwustuprocentowa prawda. :D El Born naprawdę świetnie będzie pasować i na ważne spotkanie zawodowe, i do klubu, na wieczór w gronie rodzinnym w rozchodzonych kapciach i na własny ślub. ;) Na plażę i na narty. [może tylko przy nartach stanie się jeszcze bardziej dyskretny, czerpiący ciepło od człowieka zamiast z rozgrzanego otoczenia].

Trwałość: około ośmiu-dziesięciu godzin wyraźnej emanacji i dalszych kilka stopniowego zamierania; choć trzeba zauważyć że jako przyskórny duch pachnidło potrafi przetrwać dobę.

Grupa olfaktoryczna: gourmand-orientalna

Skład:

Nuta głowy: dzięgiel, bergamotka, cytryna, miód
Nuta serca: figa, jaśmin wielkolistny, benzoes, heliotrop
Nuta bazy: drewno sandałowe, balsam peruwiański, wanilia, piżmo
___
Dziś noszę Silk Noir od Kat Burki.

P.S.
Trzy pierwsze ilustracje pochodzą z: https://alex-nero.see.me/atp2013 [Autor: Alex Nero]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )