piątek, 28 lutego 2014

Kocie opowieści, czyli wyważanie otwartych drzwi

Tak być nie powinno. Stworzenie równie piękne, pełne gracji, dumne i charakterne powinno snuć opowieści, których piękno poraża, zdumiewa, zachwyca, czasem nawet boli.
Chciałabym kota, pod którego błyszczącym, delikatnym futrem i pod skórą prężą się silne mięśnie, upięte na gibkim szkielecie; gotowego do skoku ciała drapieżnika o zdumiewająco inteligentnych oczach.

Nawet go dostałam. Tyle, że.. zimnego. Zaklętego w bezduszny metal; i cóż z tego, że szlachetny?
Jednak nawet i z tym gotowa byłam się pogodzić: ostatecznie od marki roztaczającej wokół siebie aurę luksusu można - a może wręcz wypada - oczekiwać cennych klejnotów.

I gdybym tylko dostała coś takiego...


zamiast tego...


...byłabym szczęśliwa. Naprawdę. Jednak wymuskany kotek od Cartiera - legendarny wzór biżuterii rozpropagowany przez Wallis Simpson za jej królewskich czasów - ta urocza, glamourowa bestyjka nijak nie przystaje do obecnych interpretacji zapachu, jaki śmiało mogłaby reklamować (w miejsce szmaragdowookiego białego tygrysa, nomen omen, królewskiego).
Nie, Emerald Reign od House of Sillage do wizerunku szlachetnie urodzonej, dzikiej lecz pięknej bestii nijak nie pasuje.
Już.

Choć perfumy są piękne bez dwóch zdań: nienachalnie orientalne, zmysłowe, rozgrzewające ciało oraz umysł, to jako całość układają się w opowieść o puencie zbyt łatwej do przewidzenia. Niczym dobry żart, który słyszymy po raz setny - więc już od dawna nas nie śmieszy, choć przecież w dalszym ciągu doceniamy jego zręczną konstrukcję. Efektu zaskoczenia jednak brak, coraz mniej weń także przyjemności z odkrywania nowych odcieni czy kontekstów anegdoty.

Tak więc żywiczno-korzenne, słodko-paczulowe, ambrowe na sposób pikantny, śliczne Emerald Reign od razu przywodzi na myśl wszystkie piękne pikantne, ambitne, niszowe ambrowce, jakie tylko dane Wam było poznać. Jeżeli tylko choć trochę ocierały się o orientalne klimaty możecie być pewni, że omawiane pachnidło nie będzie Wam obce. Jeśli takich ciepłych, pikantnych korzennych ambr poznaliście co najmniej trzy - wtedy znacie już i Emerald Reign. :]
Ambre Sultan Lutensa, Amber Absolute od Toma Forda, Ambre Orient Armaniego, pierwsze Obsession od Calvina Kleina, Must de CartierAmber Dawn Spencer Hurwitz, Ambre Fétiche od Annick Goutal, Mitzah Diora, Miyako od Annayake, Ambre Extrême marki L'Artisan Parfumeur oraz wiele innych - wszystkie one w jakiś, mniejszy lub większy, sposób omawianym właśnie pachnidłem.


Od mocnego otwarcia, wszechogarniającego niczym brunatna kurzawa sproszkowanych przypraw, od pikantnej kolendry oraz miękkiego, roztapiającego się na skórze benzoesu aż po wytrawne, drzewno-ambrowo-kadzidlane grande finale Emerald Reign pozostaje wspaniałym dziełem, któremu nikt o zdrowych zmysłach nie przyzna miana przełomowego.
Jak technologie powstające w krajach i czasach europejskiego socjalizmu: pod kloszem zamkniętego obiegu informacji mogące nawet sprawiać wrażenie wybitnych oraz innowacyjnych, jednak z perspektywy świata wolnorynkowej konkurencji boleśnie nieaktualne; przestarzałe, mówiąc wprost.

Mam więc kłopot z tym zapachem. Z jednej strony chciałabym przytulić go do serca i hołubić, bo to przecież ambra moja ukochana, bo Orient, przyprawy i kadzidło, bo zmysłowy hedonizm w czystej postaci ale z drugiej nie potrafię tego uczynić. Jak, skoro wcześniej poznałam tyle pięknych woni tak bardzo doń podobnych? Czy potrzebuję kolejnej wersji Ambre Sultan i Ambre Fétiche? Czy naprawdę pragnę perfum, które tylko brak wariackiego alkoholowego sznytu odróżnia od Ambre Russe Parfum d'Empire? Czy rzeczywiście chcę posiąść na własność jeszcze jednego spadkobiercę Wielkiego Shalimar? Czy chciałabym flakonu, za którego cenę spokojnie mogłabym sprawić sobie co najmniej trzy ciekawsze, bardziej potrzebne mi do szczęścia wonie? No właśnie...

Emerald Reign, choć piękny, dla mnie pozostanie w świecie niezrealizowanych fantazji. A czy dla Was także?
O tym już musicie zadecydować sami. :)



Rok produkcji i nos: 2012, Mark Buxton

Przeznaczenie: pachnidło dedykowane kobietom, dla mnie jednak to klasyczny uniseks bez przechyłów w żadną ze stron. Charakteryzuje się znaczną mocą i pozostawia za sobą wielocentymetrowy ślad, który z czasem redukuje się do szerokiej i całkiem gęstej, rozgrzewającej aury.
Na okazje, jakie tylko wymyślicie, choć idealnymi wydają się te Bardzo Ważne.

Trwałość: od dziewięciu-dziesięciu godzin do dobrze ponad pół doby

Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa

Skład:

Nuta głowy: kolendra, kardamon
Nuta serca: gałka muszkatołowa, benzoes, wanilia
Nuta bazy: drewno sandałowe (ambra i paczuli?)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.cydneysantiques.com/index.php?main_page=index&cPath=30_32
2. http://www.blouinartinfo.com/news/story/829867/new-book-celebrates-top-jewels-of-the-last-200-years

2 komentarze:

  1. Niestety, Buxton też jakby stępił pazury i stracił dzikość - że aż samą siebie pytam, wąchając jego współczesne kompozycje - czy to ten sam NOS, który w CdG tworzył arcydzieła?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tu mogę zgodzić się z Tobą całkowicie. Jego ostatnie dokonania oryginalnością nie powalają, delikatnie mówiąc. ;) Choć nosić się toto daje. "Zmienił styl", jak Duchaufour - z podobnym skutkiem. :P

      Usuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )