piątek, 28 lutego 2014

Opowieść o rybaku i dżinie

Ze wszystkich poznanych w dzieciństwie Baśni tysiąca i jednej nocy chyba właśnie ta budziła we mnie największy niepokój. Nie całkiem uzasadniony jednak na tyle dojmujący, by jego wspomnienie żyło we mnie pomimo upływu ponad dwudziestu lat od chwili, kiedy z upodobaniem wsłuchiwałam się w słowa bajecznych historii.
Jakiś czas temu wrażenie wróciło; nie sam lęk ale jego cień, wspomnienie żywej niegdyś obawy Złe przeczucie czegoś, co może się przydarzyć. Tym razem jednak okazało się zapachem, wyprodukowanym przez arabską markę Rasasi a noszącym nazwę Maisam.


Pachnidło rozpoczyna się żywym, krystalicznym oraz zaskakująco świeżym akordem piżma, jednocześnie paliwowego, ciemnego i tłustego, jak i łazienkowego, przypominającego schnące kostki marsylskiego mydła. Za ów efekt odpowiada dodatek olejku różanego, zręcznie podkreślającego oba aspekty piżma a przy tym dorzucającego od siebie nasycenie rodem z potpourri. Chwilę później otwarcie cichnie, płynnie przeistaczając żywiołowość piżma w ciemny, lizolowy oud. Który jest przecież kanonicznym towarzystwem dla róży, przeto nie należy się dziwić, że obie te nuty znakomicie się rozumieją i potrafią bezbłędnie zestalić w niemal doskonałą jedność: gęstą, potężną choć może trochę ospałą, bez żenady prezentującą całą swą moc.

Kiedy po kilkudziesięciu minutach od aplikacji wraca piżmo - tym razem już jednoznacznie ciemne i drażniące drogi oddechowe - wchodzące w alians z różą i oudem wydaje się, że tak zbudowany monolit Maisam będzie trwał już do końca. A to dlatego, że od powrotu piżma nic się nie zmienia, nawet na jotę, przez naprawdę długi czas. Dopiero po kilku godzinach, gdy opisana triada stopniowo zestala się w kruchą, błyszczącą, mineralną bryłkę, znajduje się miejsce i dla drewna sandałowego, na które czekałam z utęsknieniem. :) Niestety, cennych drzazg z Mysore tu nie znajdę; sandałowiec z Maisam to raczej wyostrzony oraz zbrojny w wyraźną syntetyczną inkluzję, gorący i suchy podmuch drzewnych wiórów rodem z tartaku, gdzieś z pomiędzy Sandalo od Etro, Santal Majuscule Lutensa a tanimi olejkami sandałowymi z mydlarni bądź sklepów indyjskich [z wyraźnym wskazaniem na te ostatnie :] ]. Nie szkodzi, i tak jest bardzo ciekawie. :) Ciekawie układa się on na wspomnianej trójjedności piżma, róży i oudu, w których nie sposób już odnaleźć przyrodzonych im osobniczych rysów, ich własnych granic, tak doskonała całością się wydają. Wkrótce zresztą podąża za nimi drewno sandałowe.

Może jeszcze pod sam koniec, już w epilogu baśniowej opowieści, dowiadujemy się o istnieniu jakiegoś delikatniejszego pierwiastka, gdzieś tam majaczy delikatna złocistość sztucznego akordu ambrowego na wanilii, ambroksanie i palisandrze - jednak to już w zasadzie napisy końcowe i ów element opowieści nie ma nam zbyt wiele do opowiedzenia. Maisam kończy się, stopniowo wytracając moc, niknąć po maleńkim kawałeczku, niemal niezauważalnie przez długie godziny.
Kiedy zaś znika całkowicie teoretycznie powinna odczuwać ulgę - wszak skończył się powód do niepokoju - ale mnie nieoczekiwanie jest żal. Żal opowieści (a nawet Opowieści), najprawdziwszej, szczerej baśni o wielusetletnim rodowodzie, której autentyzm potrafi przekonać nawet nieprzekonanych. ;) Jak się okazuje.


Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: zapach podobno skierowany do kobiet, co trochę mnie dziwi. Mówiąc szczerze: w rzeczonym przypadku od razu widać, że ta cała płciowa specyfikacja płciowa w woniach przeznaczonych dla świata arabskiego to pic na wodę, doklejany na siłę dla satysfakcji potencjalnych europejskich klientów.
Przyjmijmy więc, że Maisam to uniseks. ;) Charakteryzuje się ogromną mocą i niewiele skromniejszym sillage, typowymi dla większości produktów marki, dlatego nie zalecam stosowania pachnidła do małych pomieszczeń [chyba, że w ilości pół kropli na rękę dla własnej satysfakcji :) ].

Trwałość: w granicach dziesięciu-dwunastu godzin wyczuwalnej projekcji na cały nasz świat.

Grupa olfaktoryczna: orientalno-piżmowa (oraz drzewna)

Skład:

drewno sandałowe, piżmo, róża, oud, paczuli, ambra, przyprawy
___
Dziś noszę Moon Bloom od Hirama Greena.

P.S.
Pierwsza ilustracja to Rybak i dżin autorstwa amerykańskiego malarza i poety nazwiskiem Elihu Vedder. Zaczerpnęłam ją STĄD.

2 komentarze:

  1. No, nareszcie - mam przyjemność znać i próbkę posiadać, próbkę, którą wybrałam spośród wielu innych tej marki. Świetna rzecz. Przewrotny zapach. Z "typowo" męskim akordem, który oswaja się pięknie na skórze. Czasem jednak drażni - nie każdego dnia mogę go nawet niuchnąć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To na pewno nie są perfumy do codziennego użytkowania, tego jestem pewna. Zmęczyłyby swoją niepokornością oraz siłą. Rzeczywiście mają w sobie coś męskiego ale mimo wszystko chyba bardziej z czasów sprzed ery wodniaczków. Może jeszcze z Fahrenheita: ten sam rodzaj mineralno-roślinnej ostrości i tłustości, chociaż pewna nie jestem.

      Usuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )