Plany planami a życie swoje. Wczorajszego wieczora miałam zamieścić kilka krótkich notek impresyjnych, lecz parę godzin wcześniej wyskoczyło coś znacznie ważniejszego od blogowania. :) A dziś jakoś nie mam na nie ochoty, więc postanowiłam skupić się na napisaniu recenzji; szczególnie, że omawiane pachnidło - niczym wczorajsze R'oud Elements - zasługuje na pełną uwagę.
Santal 33 od Le Labo.
Lorieno, dzięki za próbkę! :)
Sandałowiec, jaki jest, każdy widzi. Tak sobie myślałam przed poznaniem nowojorskiej interpretacji owego drewna. Może być piękny i naturalistyczny, jak w Sandalo od Etro, może cieszyć powonienie ciemnymi, tłustymi zwojami, spotykanymi np. w Tam Dao Diptyque lub Santal de Mysore Lutensa [ale też w kilku innym kompozycjach], może okazać się świeżą pastą ze sproszkowanego drewna oraz oleju, jak w przypadku tegoż Lutensa Santal Majuscule. Może wreszcie okazać się miękkim, pastelowym, delikatnym jak chmurka ciepłym puchatkiem, niczym w najpierwszym Sensuous marki Estée Lauder.
Drewno sandałowe niejedno ma imię - a wszystkie ujawnione zdążyłam już poznać.
Tak myślałam.
I wiecie co?
Specjalnie się nie pomyliłam. :P Santal 33 nie zachwyca niczym, czego wcześniej bym nie wąchała. Żadna z jego twarzy nie budzi we mnie zdumienia nieznanym albo nieoczekiwanym splotem molekuł, nie czaruje aurą wyjątkowości (jakkolwiek byśmy ją rozumieli). Z przedstawionego szkicu o sandałowcu trudno dowiedzieć się czegoś nowego. Poza odkryciem, iż jedno pachnidło potrafi mieć tych twarzy więcej, niż jedną; obie zaś - całkiem od siebie różne. ;) Najprawdziwszy sandałowy Janus. :)
Otwarcie omawianego aromatu dosłownie zabija ostrą, drapiącą narządy zmysłów ostrością. To sandałowiec w stylu Santal Majuscule, świeży i zgrzytający w zębach niczym piasek, dodatkowo podkręcony drapieżnym cypriolowym twistem, wytarzany w ziemistym fiołku, zakolegowany ze szklisto-igiełkowym irysem.
Paskudny, zieloniutki dzieciak, niepozbawiony jednak wdzięku.
Trzeba czasu oraz ciepła ludzkiego ciała, aby perfumy zaczęły się zmieniać. Dojrzewać.
Dzięki rozgrzewającemu, eugenolowemu i wpadającemu w goryczkę z nadmiernego dodatku kardamonowi, dzięki ciemnym akordom skórzanym ostrość ze świeżej dryfuje w stronę głębszej, śmiało ocierającej się o klimaty orientalne. Zaś sandałowiec, główny bohater wonnej opowieści, może dzięki temu przepoczwarzyć się z irytującego quasi-świeżaczka w drewno ciepłe, pełne oraz lekko słodkie.
To już bardziej wspomniane Santal de Mysore czy też Santal Blush od Toma Forda: struktura lekko oleista, wypolerowana aż do połysku, przypuszczalnie będąca surowcem do stworzenia pachnącej figurki czy tez płaskorzeźby. Sztuka popularna z pogranicza folku oraz dizajnu. Miękko rozjaśniona daleką słodyczą wanilii, ułożona na ciepłej, pierzasto-papierowej nucie ambroksanu; taka, w której odległe ciepło korzenne równoważy powiew postarzanego cedru oraz pojedynczy strumyczek woni podwędzanej skórzanej galanterii, zaś wszystkie wspomniane akordy wirują wokół głównego bohatera bacząc, aby w żaden sposób go nie zagłuszyć.
Jednak od czasu do czasu zza tej rozleniwiającej, hedonistycznej pulpy wychynie cypriolowo-papirusowe wspomnienie, dźgające w żebra zaskakująco delikatnie. ;) Tak, by zranić lecz w żadnym wypadku nie zabijać. Abyśmy nie byli w stanie zapomnieć o tej drugiej, trudniejszej twarzy Santal 33; by uniknąć banału oraz nudy. I aby w końcu zniknąć z ludzkiej skóry jako regularna przeplatanka miękko-ostra oraz orientalno-świeża. Jako dwa idealne przeciwieństwa, zwalczające się aż do końca.
Fascynujący, wybitny zapach. Wart każdych zachwytów, co nawet ja muszę przyznać.
Bo cóż z tego, że świeże i agresywne otwarcie nie przypadło mi do gustu? Wszak liczy się sztuka olfaktoryczna - a w jej ramach taki właśnie rozkład nut to zagranie iście mistrzowskie. :) Le Labo, jak zwykle zresztą, wyrywa podstawowy akord z rzeczywistości naszych utartych skojarzeń, by za chwilę wrzucić go w ich [skojarzeń] całkowite przeciwieństwo. Perfumiarze tworzący soczki dla owej marki najwyraźniej dostają polecenie, aby manipulować zmysłami i pamięcią węchową użytkowników tak mocno, jak to tylko możliwe. :) Co dobrze świadczy o patronach marki.
Gdyż tak się wykorzystuje antropologię, dokładnie tak tworzy się Sztukę.
Rok produkcji i nos: 2011, Frank Voelkl
Przeznaczenie: zapach uniseksualny, o dosyć sporej mocy, tworzącej jednak aurę niż ślad. Niemniej gęste oraz intensywne acz zmieniające natężenie w zależności od temperatury otaczającego nas powietrza [więc latem czy intensywnie dogrzewaną zimą uważajcie, aby nie przedobrzyć :) ].
Dobre na okazje dzienne oraz wieczorowe nieformalne, tak przynajmniej czuję; choć wyobrażam sobie Santal 33 jako dyskretne wsparcie podczas ważnych biznesowych negocjacji, egzaminów lub innych wyzwań w tym stylu, jakoś nie "czuję" go przy świątecznym stole lub podczas balu sylwestrowego [jednak już na sylwestrowej imprezie u znajomych - jak najbardziej :D ]. Czyli jak zwykle musicie zdać się na własny gust. :)
Trwałość: od dziesięciu godzin wzwyż [kiedy zapach wciąż jest dobrze wyczuwalny, choć oczywiście już nie wpada w cudze nozdrza od razu]
Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (oraz świeża)
Skład:
papirus, fiołek, irys, kardamon, drewno sandałowe, drewno cedrowe, ambra, skóra
___
Dziś Lapis Philosophorum od Oliviera Durbano.
P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://hawaiigardening.blogspot.com/2008/09/sandalwood-guy.html
2. http://philaquelymoi.blogspot.com/2013/06/scented-stamps.html
Ładny ten sandałowiec, ładny. Od jakiegoś czasu rozważam zakupienie małej buteleczki (naprawdę małej), ale jakoś na razie się powstrzymuje... choć czytanie takich recenzji w powstrzymywaniu się mnie nie umacnia ;)
OdpowiedzUsuńAno ładny. Jak napisałam, początek to stanowczo nie moja bajka, jednak później jest już tylko lepiej. :)
UsuńWiesz.. zgodnie z Twoimi słowami jeszcze trochę i Twoja szansa na swobodne zakupy perfum Le Labo znacznie się ograniczy. ;) Więc może warto korzystać, póki jest okazja...? :P