poniedziałek, 21 października 2013

Dama wśród industrialnych klimatów

No i wróciłam. :) Od razu z recenzję zapachu, którego nieopisanie byłoby prawdziwą zbrodnią, popełnioną na blogu. O ile opisywana przed przerwą  Miriam może szczycić się mianem przodkini Noontide Petals, Loretta nie przypomina absolutnie niczego. Ani spośród dzieł Tauera, ani żadnych innych. Choć to bez cienia wątpliwości dzieło sympatycznego Szwajcara - charakterystyczne dla niego zmieszanie nut nie może kłamać. ;)

Już od pierwszej chwili daje się wyczuć chmurę gęstych, złożonych aldehydów o zdecydowanie nowoczesnym sznycie lecz ułożonych zgodnie z dawnymi wymogami sztuki. Pewnie dlatego wirują żywo, wznosząc ku światłu nie tylko siebie ale również sypką, jakby postarzaną chmurę korzennych przypraw. Dzięki temu zabiegowi mamy możliwość przyjrzeć się kolejnym etapom rozwoju pachnidła, coraz śmielej prześwitującym przez umami-aldehydy: pełnym, lekko mięsistym jesiennym owocom (spośród których najwyraźniejsza jest cudowna, kusząca fruktozowym cieniem śliwka węgierka) a także kwiatom. Przede wszystkim tuberozie, która łączy się z sokiem wieloowocowym oraz śliwką, by na kanwie zamierających aldehydów oraz gorzkniejących już przypraw (cynamon, goździki, gałka muszkatołowa, kolendra) stworzyć całość niepodobną do niczego. Równie szybko zapadającą w pamięć, co trudną do opisania. ;) Tym bardziej, że w tej chwili ujawnia się dziwny, nie wiadomo skąd pochodzący, srebrzysty powidok metalu, niepokojący ale i fascynujący.
Kiedy do gęstych konfitur miodowo-tuberozowo-śliwkowo-korzennych dołączają inne kwiaty, głównie indolowy kwiat pomarańczy oraz jaśmin, którego apetyczna jasna zieleń po prostu musi pochodzić z rejonów kwiatu wielkolistnego. :) Pojawia się też goździk, słodki, korzenny, nęcący; znakomicie podtrzymujący woń mieszanki przypraw. Zaś metal pokrywa się warstwą ciemnego, jakby kopalnego  oleju... może smaru? Skąd on się bierze?? Czyżby gdzieś za kulisami Loretty działał tajny agent ananas, który podobnymi aktami przemysłowej dywersji w świecie perfum teoretycznie miękkich czy kwiatowo-owocowych wsławił się już kilkukrotnie? Nie mam nawet cienia pewności, jednak to możliwe.

Z czasem benzynowe klimaty uspokajają się i wraz z olejem przeistaczają w płat bardzo wiarygodnego, nawet lekko dymnego skaju. A skóra plus śliwka i zmysłowe kwiaty to już bardziej znane klimaty! ;) Lecz nie tym razem, nie do końca, gdyż w świecie opisywanej właśnie "staroświeckiej nowoczesności" po raz kolejny pojawia się słodycz, waniliowo-benzoesowe krówki ciągutki, co prawda szybko okolone łagodnymi, starannie wypolerowanymi nutami drzewnymi, głównie sandałowcem oraz kilkoma syntetycznymi molekułami, może też szczyptą gwajakowych drzazg. Zauważam coraz więcej cennego, podkręconego żywicami dymu, nieśmiało omywającego kwiaty ze śliwką oraz osiadającego na ciemnej skórzanej galanterii o nasyconej woni [po skaju wiele już nie zostało, teraz to niemal czysta, naturalna skóra]. Kiedy pachnidło stopniowo rozmywa się i słabnie, jednym z ostatnich znikających ze skóry akordów jest tuberoza w otoczeniu stygnących opiłków metalu.
Przedziwna kompozycja!

Jaka szkoda, że nie mam większej ilości Loretty. Przydałaby się na długie jesienne oraz zimowe wieczory. Długie, ponieważ nie pozwala zasnąć zbyt łatwo, wciąż i wciąż wracając do naszego nosa i zajmując umysł. :) A to akurat w perfumach bardzo ale to bardzo lubię. :)

Rok produkcji i nos: 2012, Andy Tauer

Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet, choć w mojej opinii ta druga, metaliczno-paliwowo-skórzana strona Loretty mogłaby sugerować użycie także panom. :)
Charakteryzuje się sporą, typowo tauerowską mocą oraz skalą oddziaływania, z czasem redukującą się do krótkiej lecz zwartej aury.
Na wszystkie okazje.

Trwałość: fenomenalna! Przez dwanaście godzin L. towarzyszy nam przy każdym ruchu i niemal drugie tyle czai się w ukryciu, tuż przy skórze.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna (oraz aromatyczna)

Skład:

aldehydy, rozgniecione owoce (w tym śliwka), cynamon, goździki, kolendra, tuberoza, kwiat pomarańczy, róża, jaśmin, cynamon, postarzane paczuli oraz wetyweria, wanilia, skóra, labdanum, akordy drzewne, żywice, ambra

___
Dziś Sideris marki Maria Candida Gentile.

P.S.
Pierwsza ilustracja to dzieło brytyjskiego fotografa Tima Walkera. Przedstawia modelkę Lily Cole w sukni projektu Stelli McCartney, zostało zrobione w roku 2005 w indyjskm Gudżaracie dla brytyjskiej edycji magazynu Vogue, zaś ja zaczerpnełam je (oraz opis :) ) stąd: http://www.tvn24.pl/zdjecia/tim-walker,31676,lista.html

2 komentarze:

  1. Do głowy przychodzi mi tylko jedno, dramatyczne pytanie - dlaczego ja tego jeszcze nie znam?
    Nowoczesne aldehydy... ach

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może dlatego, że jest to pachnidło diabelnie trudno dostępne w naszym kraju?
      Lecz niestety, moja próbka już nie jest moja i nie mogę podzielić jej zawartości. Ale nic to. I tak wiszę Ci kilka fajnych zapachów. ;)

      Usuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )