Weźmy choćby ostatni głośny autorski projekt Bertranda Duchaufoura [btw, jak naprawić sobie PR po kompromitującej wpadce z najemną pracą dla córki postsowieckiego satrapy? Wystarczy wyciągnąć z czeluści szuflady formułę jednego z niegdyś przegranych/zarzuconych zapachów i wypromować jako pierwsze perfumy nowej, autorskiej linii. :] Proste, czyż nie? ;> ].
Kiedy coś nosi nazwę Enchanted Forest a światło dzienne ogląda pod szyldem projektu o nazwie The Vagabond Prince, naprawdę trudno się nie napalić, nie mieć skojarzeń, z otwartą głową czekać na poznanie pachnidła, by dopiero wtedy wyrobić sobie o nim zdanie. Chyba nawet nie byłoby to możliwe.
Bo pomyślcie: The Vagabond Prince. Enchanted Forest.
Zaczarowany Las. Od Księcia Wagabundów, tudzież Księcia-Wagabundy.
Księcia-Wagabundy!
Jak tu spokojnie czekać na testy??
I jak odnieść się do samej wody, kiedy wreszcie naprawdę ją poznajemy i kiedy od wszelkich naszych wyobrażeń okazuje się tak dalece - inna?
Gdyż jak tu pozbierać swoją wizję na powrót do kupy po tym, kiedy Enchanted Forest okazuje się najbliższy widokom z powyższego obrazka? Kiedy do niczego nie przydadzą nam się wizje zrodzone dzięki baśniom braci Grimm lub Pieśni wagabundów Baczyńskiego [tak, to mój ulubiony poeta; i dam w ryj każdemu kto spróbuje go obrażać]?
Kiedy kompozycja, która raczyła rozgościć się na skórze okazuje się tak bardzo... miękka, delikatna, ciepła i łagodna, że przypomina bardziej zagubioną na własne życzenie księżniczkę, niż księcia-włóczęgę (swoją drogą, świetna byłaby z nich ponowocześnie bajkowa para :) )?
W takim wypadku pozostają dwa wyjścia: albo obrazić się na rzeczywistość i przez zaciśnięte zęby powiedzieć księciu, jak bardzo nas rozczarował albo spróbować go zrozumieć.
W przypadku opowieści z Zaczarowanego Lasu o zrozumienie nie będzie łatwo, szczególnie miłośnikom nut drzewnych. Bo czy można do nich zaliczyć wysoce skoncentrowany acz miękki oraz jednostajny prymat czarnej porzeczki? A to właśnie ona rozdaje karty w omawianym zapachu: jej liście, soki, drobne kwiatki oraz oczywiście owoce. Wszystko inne stanowi tylko ramę dla hegemona lub lustro, w którym mógłby się przeglądać - czego oczywiście nie robi, ponieważ w lesie nie ma zbyt wielu zwierciadeł a i znacznie bardziej interesujących widoków do kontemplacji nie brakuje.
Z pewnością aromaty kwiatów (głównie zielono-słodkiego wiciokrzewu) oraz delikatnych, odświeżających przypraw z różowym pieprzem oraz kolendrą na czele wyczuwalne są w zasadzie tylko dlatego, że wiem o wmieszaniu ich do Książęcej mikstury. Daleko w tle, sporo później, pobrzmiewa cicha nutka "leśnej" wetywerii, niemniej jednak dzikiej kniei z ogrodu to ona nie zrobi. ;) Co nie znaczy przecież, że baśń nie mogłaby rozgrywać się w ogrodzie. Gdzie zupełnie przez przypadek młody i śliczny książę, w zasadzie jeszcze chłopiec, wpada w kompletnie nieprawdopodobną, bajkową aferę. Taką z wróżkami i smokami na przykład. :)
Do rzeczy jednak. Enchanted Forest to pełna młodzieńczego uroku, wdzięczna oda do czarnej porzeczki. Z początku soczystej i ewidentnie "krzakowej", pachnącej jak zgniecione w dłoni liście oraz gałązki rośliny, wibrującej laboratoryjną świeżością, jasnością nowoczesnych aldehydów, lata świetlne odległych od mocarzy z zaprzeszłych Chanelowych Piątek czy setki pachnideł powstałych z inspiracji nią. Trzeba kilku chwil, by kompozycja zaczęła się wygładzać, rozpływać w dalekich woniach letnich kwiatów naszej szerokości geograficznej (ponoć ukłon w stronę Rosji), więc żadnych jaśminów i neroli w Zaczarowanym Lesie nie znajdziemy. Zaś jeszcze później pojawia się woal mlecznej, łagodnej drzewności; jeśli kojarzycie aromat olejku do kąpieli Fenjal, żywiczno-sosnowy pomimo złożenia z akordów kwiatowych, to jego dalekie echo możecie wyczuć w omawianym pachnidle. Lecz i tak najważniejsze słowo należy do porzeczki, w bazie występującej już jako wytworne wyroby z owoców, jako przedwojenne suche konfitury albo domowej roboty crème de cassis. Może trochę doprawione żywiczną słodyczą, wysubtelnioną grudką migdałowego opoponaksu, może bardziej przyległe do skóry i prezentujące "zwierzęce" oblicze ciemnych owocowych kulek. To właśnie one były, są i będą clou wagabundzkiej kompozycji.
Rozumiem, iż w naszej szerokości geograficznej takie rozwiązanie może cokolwiek rozczarowywać (o ironio! Bo skoro u nas, to pewnie i w Rosji?). Jakże to tak: podróż księcia-wagabundy przez zaczarowany las ma sprowadzać się do aromatu zwykłych splątanych krzaczorów z pierwszego lepszego wiejskiego ogródka lub miejskiej działki?? A przecież są na świecie miejsca, nawet w Europie, gdzie smak i zapach czarnej porzeczki zwykł kojarzyć się tak, jak nam figi i pomarańcze prosto z drzewa. Więc skojarzenie z książęcymi "luksusami" wcale nie jest aż tak bezpodstawne, jak moglibyśmy uważać.
Że ów książę to śliczne, metroseksualne dziecię o regularnych rysach twarzy i dużych, łagodnych oczach? No i co z tego?
Wszak książęta z bajki zawsze bywali piękni; tak piękni, jak to tylko możliwe. A woń czarnych porzeczek piękna jest bez dwóch zdań. :)
Jednak w dalszym ciągu pozostaje problem nazwy, którą nie do końca zagospodarowano. Wraz z przyłożeniem zbitki wyrazowej "Enchanted Forest baj The Vagabond Prince" do akordów słoneczno-roślinnych, pojawia się problem osieroconego skojarzenia. Jeszcze tego sprzed poznania pachnidła.
Podobna wizja aż się prosi, by napełnić ją pachnącą treścią. :) Nie mogłabym więc postąpić inaczej. Kim jestem, by sprzeciwiać się żądaniom Baśni?
Dlatego też szybko pojawił się kandydat do opowieści o księciu-włóczykiju, któremu bardziej w smak niepewność jutra oraz noce pod gołym niebem niż gnuśne pałacowe życie, z igraszkami w łożu z baldachimem włącznie; paru oddanych przyjaciół o zakazanych mordach i takich manierach niźli setka dworzan, nadskakujących przed królewskim obliczem a za plecami wytrwale spiskujących. Koński grzbiet w ulewny dzień aniżeli gorące popołudnia w pysznych złoceniach - oraz cieniu - królewskiej lektyki.
Książę, którego prościej zachęcić perspektywą ogrzania się przy ogniu jakiej górskiej stanicy niż wysublimowaną magią spod ręki nadwornego alchemika, zadufanego w sobie światowca Sędziwoja czy innego szalonego nekromanty Twardowskiego.
Książę pachnący prostym życiem: starą skórą, kawałkami wonnego drewna drzew iglastych, lasem, dymem z ogniska, dziegciem, do pewnego stopnia nawet samogonem oraz potem.
Takim przedstawiło mi go Fireside Intense marki Sonoma Scent Studio.
Kompozycja o otwarciu mocnym, ostrym, niekanonicznie świeżym. To cypriol, energetyczny oraz zaskakujący, bo przecież bardziej pasujący do kompozycji rześkich oraz letnich niż do czegoś, co dzięki samej nazwie obiera kierunek na aromaty jesienno-zimowe. Zresztą szybko dołącza doń zapach drewna, grubych polan oraz całkiem drobnych szczapek, jasność cedru i cyprysa zrównoważona pikanterią sandałowcowych drzazg oraz żywiczną gęstością świerków. I wszystko to poczyna się palić, gęstą smugą wydzielać siwy dym. Jest doprawdy wspaniale! Jednak wrażenie chłodu nie znika, jego roślinną wyrazistość Laurie Erickson uzyskała dzięki dodatkowi świeżych brzozowych polan oraz obumarłego leśnego igliwia, pod wpływem ognia wydającego z ciebie ostatni, pośmiertny krzyk, dziwnie zielonego; magicznego. Bogatą goryczkę drażniących ludzkie oczy kłębów zapewnia mocny, krystaliczny oud podkręcony nutą balsamu peruwiańskiego.
W miarę upływu czasu płomień uspokaja się, soki wrzuconych do ogniska roślin wyparowały niemal całkowicie, żywica się wypaliła, dlatego akordy drzewne "oczyszczają się", przybliżają do ludzkiej skóry. Oud w dalszym ciągu snuje się tuż poza kadrem, oczywisty acz skryty, brzoza ciemnieje, powoli, bardzo powoli zmieniając się w dziegieć; do czego jednak nie dopuści akord ciemnej, nadpalonej, używanej skóry, cokolwiek wędzarniczy (niczym w Cuir Mony di Orio albo Bois d'Ascèse od Naomi Goodsir), dymno-słony, może nawet alkoholowy, słodowy. On właśnie upodobał sobie brzozowe drewno, w zestawieniu tworząc aluzję do nieodżałowanej Cuir de Russie marki Piver. I pięknie komponuje się z pozostałymi nutami wody, coraz cieplejszej, coraz bardziej spokojnej.
Dzięki czemu Fireside Intense nabiera akordów miękkich, delikatnieje pod wpływem nut teoretycznie odzwierzęcych. Złocista, żywiczna ambra oraz cierpkie kastoreum odpowiadają za wspomniany na wstępie opisu "pot". Lecz nie dominują nigdy nad mieszaniną, łagodzone przez spokojną, podskórną słodycz. Trzymającą się w cieniu jeszcze bardziej, niż akcenty agarowe. :) A jednak wyczuwalną, ciemną jak reszta nut, tłustą, waniliowo-gwajakową. Nie pozwalającą zapomnieć, że nasz bohater, aczkolwiek wspaniały z niego człowiek pogranicza, niezawodny przyjaciel i poszukiwacz przygód, to w dalszym ciągu arystokrata oraz spadkobierca królewskiego tronu. Który, możemy mieć co do tego stuprocentową pewność, kiedy nadejdzie stosowny moment porzuci trudy czy swoistą beztroskę życia włóczykija, by podjąć wyzwanie rządzenia krajem. Nasz książę, choć wagabunda, nie zwykł wymigiwać się od odpowiedzialności.
Lecz na nią przyjdzie jeszcze pora. Na razie może cieszyć się życiem, jakie lubi w towarzystwie, które ceni. Jego czas jako władcy jeszcze nie nadszedł.
A droga między stołecznymi pałacami a zapomnianą przez wielkich tego świata górską stanicą naprawdę długa...
Póki co wciąż aktualnym pozostaje wyznanie:
"Wiedziemy wonny żywot wagabundów
codziennie jasne słowa wdychamy jak opium.
Przestrzeń potrafi wchłonąć nas jedną sekundą
w którą się płynne serca całą wieczność topią
nocami podchodzimy do otwartych okien
wylatujemy w sady kwitnące jak zapach
patrzeć jak senna zieleń ciepłe niebo żłopie
jak cisza dźwięcznym światłem w szyby zacznie kapać.
Potem płyniemy wolno w ciepłych żaglach cieni
we wzdęte morza światła brzęczące jak pszczoły
odrzucające błękit odpływów jak włosy
na białe ciała ławic wolno zbiegłe dołem.
Silni w miękkie dąbrowy wchodzimy jak w szelest.
Przez góry w płynnych dzwonach bielone oddalą
w wysokich zamkach turni przesypiamy otchłań
wtuleni w futro lasu noc jak ogień paląc
i czekamy na porty jak inni na statki
aż staniemy się tacy ot tacy maleńcy
stateczkiem z łup orzecha w zapach wody gładki
popłyniemy daleko do zielonych Indii.
(...)"
K.K.Baczyński, Pieśń wagabundów
Jak widać, każdą Opowieść daje się uratować. ;) Każdą napełnić nowym znaczeniem.
Bo a nuż nasi dwaj książęta to bracia? Młodszy w pałacowych ogrodach przypadkiem, niczym Alicja Lewisa Carrolla, wplątuje się w baśniowe afery; starszy z dala od stolicy, w towarzystwie ludzi prostych acz szlachetnych duchem nabywa doświadczenia niezbędnego do władania królestwem.
Może...?
Dlaczego nie?
W Baśni wszystko jest możliwe.
A Tobie, Jarku, dziękuję. :*
The Vagabond Prince, Enchanted Forest
Rok produkcji i nos: 2012, Bertrand Duchaufour
Przeznaczenie: zapach typu uniseks, najpiękniej rozwijający się w gorącym powietrzu [o czym nie wiedziałabym jeszcze przez kilka miesięcy, gdyby nie odkręcone na full grzejniki ;) więc potwierdza się teoria o odmiennym klimatycznie targecie tych perfum].
Otaczający człowieka aurą a z czasem bliskoskórny. Na wszelkie okazje, dzienne i wieczorowe; od nudnego dnia pracy po własny ślub. :)
Trwałość: jak na razie nie zachwycająca, bo od czterech do ponad sześciu godzin; ale może latem będzie lepiej?
Grupa olfaktoryczna: aromatyczna
Skład:
Nuta głowy: kwiaty i liście czarnej porzeczki, pomarańcza, czerwony pieprz, aldehydy, rozmaryn, kwiat dawana, rum, czerwone wino, głóg
Nuta serca: owoce czarnej porzeczki, wiciokrzew, róża, goździk (kwiat), ziarna kolendry, wetyweria
Nuta bazy: drewno cedrowe, balsam jodłowy, opoponaks, benzoes, wanilia, paczuli, mech dębowy, kastoreum, ambra, piżmo
Sonoma Scent Studio, Fireside Intense
Rok produkcji i nos: 2007, Laurie Erickson
Przeznaczenie: mocny, wyrazisty zapach typu uniseks. O typowym dla SSS, przemożnym sillage, z czasem redukującym się do głębokiej, acz zwartej aury.
Na wszelkie okazje, przynajmniej dla fanów ortodoksyjnej drzewności. :)
Trwałość: w granicach dwunastu-szesnastu godzin
Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna
Skład:
drewno sandałowe, drewno cedrowe, drewno gwajakowe, drewno brzozowe (a może raczej kora?), cypriol, cyprys, oud, mech dębowy, kastoreum, ambra, skóra
___
Dziś Skarb marki Humięcki & Greaf.
P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://aidanmoher.com/blog/2012/04/art/beautiful-concept-art-from-game-of-thrones/
2. http://worshippingnature.tumblr.com/post/3470014660
3. http://www.noahbradley.com/blog/media/NoahBradley_the-iron-wolf-barbarians.jpg
Wiersz Krzysztofa Kamila Baczyńskiego zaczerpnęłam z http://mysli-niespokojne.prv.pl/wiersze/baczynski.html
Ależ piękne recenzje !
OdpowiedzUsuńMnie młodszy książę zauroczył. Być może dlatego, że spodziewałam się czarnych porzeczek i czarne porzeczki- takie twarde, mechate, prosto z krzaka dostałam :) Dostałam też liście pomidora, których zapach uwielbiam i ten początek jest mi na tyle miły, że obdarzyłam pachnidło sympatią.
Bardzo Ci dziękuję. :) Recenzje piękne, bo zapachy też takie są.
UsuńTeż spodziewałam się czarnych porzeczek, owszem, ale nie takich. Nie pierwszo-, drugo- i dalszoplanowych. :] Tym niemniej zapach okazał się przekonujący; może to nie całkiem "mój" typ ale co tam! Grunt, że śliczny. ;) Czyli z wychodzi na to, że się zgadzam.
Liście pomidora powiadasz? Kurczę, też bym chciała! Zawsze to jakaś odmiana od porzeczek, choć nadal tkwimi po uszy w ogrodzie.
Skarb... No ładny jest. :) Nie taki, jakiego oczekiwałam [znów.. muszę ponownie zacząć stosować się do własnych zaleceń i nie nastawiać się na nic ;) ] ale przyjemny. Początkowo ostry, później łagodnieje, robi się ziołowo-kadzidlany o przyjemnej ciepłej bazie. Choć Słowiańszczyzny za dużo to w nim nie czuję... ;) Płaczącej zwłaszcza.
Oprócz skarbu znam jeszcze trzy inne pachnidła tej marki; szkoda, że nie najnowszy Blask.
OOOOO i jak się nosi Skarb? poluję na tę markę od jakiegoś czasu
OdpowiedzUsuńJak tylko zobaczyłam ten tytuł na liście blogów, to od razu stało się jasne, w co kliknę na początku ;) Po raz kolejny wychodzi na jaw, że człowiek ze mnie przewidywalny...
OdpowiedzUsuńAle jak gdzieś natknęłam się na nazwę Twojego pierwszego bohatera, to też wyobrażałam sobie cuda-wianki, a tutaj porzeczki, powiadasz..? Zuoo, jak mawiała moja koleżanka ze studiów.
Nie mam nic przeciwko porzeczkom, ale wolę je w cieście bądź czekoladzie. Albo w nalewce ;) Zapach sprawia mi przyjemność, gdy przedzieram się przez krzaki.
A książę może mieć duże oczęta i być metroseksualny, ale pachnieć ma inaczej ;P
Baczyńskim się zachwycałam w czasach liceum, później jakoś poszedł w odstawkę. Ale złego słowa nie powiem, więc nie musisz bić ;)
Hehehe... Łatwo nas podejść bajkami, prawda? ;) Jak smoka wawelskiego nafaszerowaną dziewicą co najmniej. A nie, wróć! Tam jakoś inaczej było... ;))
UsuńNo porzeczki. Niestety albo i stety, zależy, czego od perfum oczekujemy. Zuo tu chyba uniwersalne powiedzenie, tak podejrzewam.
Z porzeczek lubię w zasadzie tylko czarne (no i jeszcze białe, o ile zrobić z nich świeżutki kompot albo zatopić w cieście piaskowym). Ich zapach ma w sobie coś takiego.. nie jestem pewna ale mam wrażenie, że to nie do końca owoc. ;) Bo kiedy się wwąchać dają się poznać i nuty "typowego" gourmand (to się jeszcze od biedy zgadza), i co nieco drzewności a nawet taką jakby żywiczną cielesność (coś w stylu labdanum; pachnącego jak wydzielina jakiegoś ssaka a przecież w stu procentach roślinnego), tylko bardziej cierpką. Tak je odbieram.
Co do księcia to wyobraź sobie, że odwiedził starszego brata i im dłużej z nim przebywał, tym mniej czuć było porzeczki a więcej Fireside Intense. ^^
No pewnie, że to nie jest tak, że co kilka dni zaglądam do tomu poezji Baczyńskiego - ostatnio robiłam to jakiś, o zgrozo, rok temu. Ale ze wszystkich polskich (i niepolskich też) poetów, tylko w jego przypadku mam pewność, że "ruszy mnie" praktycznie dowolny wiersz, wybrany na chybił trafił - zawsze uderzy w jakąś cząstkę mojej duszy. Ostatni polski poeta romantyczny (może nawet postromantyczny?).
A pogróżki były skierowane do wszystkich, którzy zaraz wyskoczyliby z lekceważącymi uwagami o chłoptasiu ukochanym przez szkolne polonistki czy innych "Kamieniach na szaniec" [btw za nich też mogłabym zagryźć adwersarzy; choć raczej nie z powodów, nad którymi rozpływają się w szkole, nie całkiem].
Więc możesz spać spokojnie. ;)
Z jakiegoś powodu nie wyświetlił się komentarz Escritory, napisany wczoraj o godzinie 18:35, czyli pomiędzy dwiema wypowiedziami Poli (prawdopodobnie tekstu nie przepuścił filtr antyspamowy; choć nie mam pojęcia, dlaczego).
OdpowiedzUsuńOto jego treść:
"Mam z panem BD mały problem. Bo po jego ostatniej akcji jakoś nie mam ochoty wąchać jego dzieł, a z drugiej strony może nie dobrze zachowywać się jak dziecko i powinnam oddzielić twórcę od tworu... Głowię się z tym i jakoś do porozumienia ze sobą dojść na razie nie potrafię. Na szczęście Zaczarowany Las jakoś mnie do testowania nie zachęca ;)
A Fireside Intense uwielbiam i od dawna już rozkoszuję się pełną jego flaszką :) "
Ha; mam wrażenie, że odpowiadam sama sobie. ;)
UsuńNo to ja mam z nim wielki problem, ponieważ jest jeden z moich ulubionych perfumiarzy. A kiedy mam na myśli "jeden z ulubionych" chodzi o kogoś, kto w zapach potrafił zakląć wszystko, z czym chciałabym się identyfikować, w czym czuję się najbardziej komfortowo. I bez którego dzieł moja codzienność byłaby o wiele bardziej nudna.
To tak, jakbym nagle postanowiła przestać jeść sery albo czytać kryminały. Oczywiście, że mogę, może nawet powinnam (przynajmniej raz na jakiś czas), pewnie, że mogłabym bez nich żyć i to z powodzeniem, zastąpiwszy czymś innym. Ale nie chcę. Nie potrafię. Nie mogę sobie nawet wyobrazić, że mogłabym nie jeść serów (bo już rezygnacja z mięsa czy nawet czekolady mieści się w mojej głowie).
Może to hipokryzja.
[Czy świadomość własnej hipokryzji nie przeczy "idei hipokryzji"? :) Ciekawe..]
No więc właśnie, problemy ze sobą ma chyba każdy, kogo dopadło nieszczęście myślenia. ;) Możemy sobie nad tym pobiadolić wspólnie.
No bo na przykład: dopóki problem nie istnieje o tyle, że "nie kusi Cię" poznawanie kolejnych zapachów BD, w zasadzie niczego nie możesz być pewna. ;)
No, chyba, żeby przerzucić się na dzieła Laurie Erickson. :) Tobie na pewno będzie znacznie łatwiej.
No i nawet nie zauważyłam, że się mój komentarz znalazł ;)
UsuńMielę w głowie myśli dotyczące BD, mielę... Nie odmówię mu talentu, ba, geniusza, jest artystą wspaniałym, nawet jeżeli jego kreacje nie zawsze mi leżą, nie zawsze współgrają z moją skórą, a nawet nosem. Ja mam do niego "ale", jako do człowieka. Dlatego zastanawiam się, czy separować twórcę od tworu... choć każdy twórca jest w jakiś sposób w swoim tworze zamknięty. Odpuścić? Twoja analogia z serami jest rewelacyjna. Nie potrafię ich sobie odmówić. Nie i koniec. Ech, czysta filozofia.
No i tyle mojego gderania... wczoraj nosiłam Al Oudh :/ No piękna bestyja, taka moja...
Też o tym sporo myślałam. Nie byłam pewna: opisywać kolejne wody od niego, nie opisywać? (ostatnio dwie, włącznie z dzisiejszą)
UsuńAle potem przypomniałam sobie obejrzany kilka miesięcy temu film dokumentalny na temat świata pokazów haute couture, widzianego z perspektywy projektantów oraz klientek. Okazało się, że ci pierwsi nie byli skorzy do ujawniania tożsamości swoich klientek, zasłaniając się tajemnicą, jaka wiąże lekarza z pacjentem czy spowiednika z osobą spowiadaną (w zasadzie nie dziwi mnie to). Karl Lagerfeld, projektant Chanel, jednak bardzo sprytnie dał do zrozumienia, dla kogo właściwie tworzy stroje. Powiedział coś takiego: "Ludzie, których stać na kreacje haute couture wolą pozostać anonimowi. To nie są osoby z pierwszych stron gazet (czyli celebrytów w tym gronie nie znajdziemy), ale ludzie, którzy woleliby, żeby wokół nich było cicho. Którzy nie chcą upubliczniać źródeł swoich dochodów". [btw, bardzo polubiłam gościa za taką własnie wypowiedź; nie puszczając pary z gęby wyznał bardzo dużo :D ]
Czyli: twory wysokiego krawiectwa kupują m. in. osoby o szemranej reputacji: córki, żony, kochanki różnej maści mafiozów, watażków czy dyktatorów. Takie, których nie obchodzi, że forsa na piękną ręcznie tworzoną suknię pochodzi z niewolniczej pracy górników wydobywających diamenty, traktowanych jak zwierzęta, pracujących za stawki, które nie są nawet głodowe; panie, których nie rusza, że opozycjoniści wobec rządów tatusia lub mężulka umierają po okrutnych torturach albo po kolei wykrwawiają się w wojnie domowej, która Zachodu (po kilku początkowych tygodniach sensacji) za ch*j nie obchodzi.
One właśnie kupują cenne suknie z ręcznie tkanego jedwabiu, piór specjalnie hodowanych marabutów oraz 24-karatowego złota. Od Chanel, Diora, Valentino...
Tymczasem fundusze na hodowlę marabutów oraz przędzalnie jedwabiu pochodzą nie mniej i nie więcej, jak ze sprzedaży kolekcji masowych ale przede wszystkim dodatków oraz kosmetyków. W tym perfum. Więc za każdym razem, kiedy kupujemy flakon znanej marki - bez różnicy, czy będzie to seminiszowe Sycomore czy marna Coco Noire - inwestujemy w kiecki dla Karimovej, Madame Asad albo kobiet afrykańskich bonzów. Wszyscy.
Taka jest prawda o tym przemyśle.
Globalizacja i wolny rynek, ot co.
Pozostaje w zasadzie tylko najgłębsza nisza albo Yves Rocher (a nie oni przecież wchodząc nas rynek chiński musieli przystać na eksperymentowanie na zwierzętach).
Wszyscy jesteśmy hipokrytami; wszyscy, którzy zaglądamy na blogi i fora o perfumach, jak jeden mąż (albo niewiasta ;) ). Tylko, że niektórzy wolą nie zdawać sobie z tego sprawy. Lub udają, ze są ślepi.
Produkcja serów też pewnie skrywa niejedną mroczną tajemnicę. ;)
A jaki tytuł tego dokumentu, bo chętnie obejrzę?
UsuńWiem, że walka z konsumpcjonizmem, to walka z wiatrakami. Wiem, jak ten przemysł się kręci, kto tak naprawdę kupuje, kogo stać i skąd ma na to pieniądze. To straszne, ale chcąc, nie chcąc jesteśmy elementami tej wielkiej maszyny, małymi trybikami... I choć wszystko to wiem, od czasu do czasu jakieś myśli w głowie się kłębią (nie za często oczywiście, bo myślenie przecież niezdrowe ;))
"Sekretny świat haute couture", o ile dobrze pamiętam. Ale żadnych oskarżeń się nie spodziewa, to bardzo stonowany, poprawny politycznie dokument. Powyższe wnioski są mojego autorstwa (choć na podstawie zawartych w filmie informacji :) ). Jak napisałam, chodzi o spojrzenie oczami projektantów i klientek, nawet nie szwaczek, więc trudno w nim o jakąkolwiek samokrytykę. [w kilku znaczeniach terminu ;) ] A. I jest dosyć stary, chyba z okolic 2007 roku - acz nie sądzę, by kryzys sporo w tym światku namieszał. Chyba nawet jest przeciwnie, bo przecież popyt na towary luksusowe wzrósł.
UsuńNo właśnie. Prawdę mówiąc, "konsumpcjonizm" to było wyraz, który miałam na końcu języka podczas pisania poprzedniego przydługiego komentarza. I jako taki, kompletnie nie chciał się ujawnić. ;)
Wracając do tematu: najważniejsze to moim zdaniem mieć świadomość własnego uwikłania w te wszystkie brudy. Nie musi się ono nam podobać (a nawet nie może, jeśli wciąż chcemy spoglądać na swoje odbicie w lustrze), jednak póki co nic nie jesteśmy w stanie z nim zrobić. Tu potrzeba jakiejś rewolucji w myśleniu; kogoś, kto by spacyfikował wszędobylstwo idei Adama Smitha. [tylko jak? po co? i co w zamian???]
Bez tego nic się nie zmieni.
A pewnie, że myślenie jest niezdrowe. W dodatku niestety silnie zaraźliwe. ;)
Hmmm, wczoraj pisałam komentarz i gdzieś wsiąkł :/ Znaczy nie wysłał się :(
OdpowiedzUsuńA nic, powiem tylko, że Fireside Intense jest boski, boski do tego stopnia, że mam flaszeczkę, którą rozkoszuję się niezmiennie, szczególnie jak na zewnątrz zimno, brzydko i byle jako.
A Zaczarowanego Lasu nie znam i nie wiem, czy chcę poznać, bo jakoś mało leśny. Ale kto wie, może jak inna pora roku nastanie...
Nie mam pojęcia, dlaczego Twój komentarz się nie wyświetlił.
UsuńW podmenu Komentarze nie było po nim śladu, na szczęście kopie wszystkich trafiają automatycznie na mojego mejla.
Dlatego uznałam, że pewnie nie przepuścił go antyspam. Może wziął Cię za bota? ;) Amerykański IP mógł coś takiego zasugerować, podejrzewam. Wysyłałaś ze swojego konta Google czy jakoś inaczej?
E tam, brzydko! ;] No, chyba że u Ciebie ciepło, plucha i w ogóle do bani.
Wysłałam, jak zawsze... dlatego myślałam, że po prostu może się nie wysłał - zdarza się.
UsuńU nas nie jest najgorzej, ale ja nie znoszę zimna, zatem zamarzam nawet wtedy, kiedy jeszcze nie ma minusowych temperatur, a ręce puchną, mimo rękawiczek, już przy jakiś +10. Jestem stworzona do życia w ciepłych krajach ;) gorzej z moimi perfumami, wiekszość bowiem zdecydowanie lepiej się nosi, gdy na zewnątrz zimniej ;)
Właśnie, że się wysłał. Inaczej nie miałabym jego kopii w poczcie.
UsuńI właśnie dlatego byłam ciekawa.
Ech, kolejna. Ludzie, gdzie Wy się rodzicie z tą niechęcią do zimna???
Ale nie będę śffinią. Życzę Ci tych ciepłych krajów. :) Kiedyś, na stałe. A perfumy... przyzwyczaisz się do ich podzwrotnikowych ogonów. ;)
mój faworyt!!! pozdrawiam, luna_24
OdpowiedzUsuńPodejrzewałam, że tak będzie. :) Zauważyłam, że lubisz perfumy delikatne a u mnie z nimi, ekhem krucho. ;) Ostał się tylko Zaczarowany Las.
UsuńPrzegapiłam ten wpis - jakim cudem? Ale i z poślizgiem z przyjemnością przeczytałam o księciu wagabundzie (tym starszym rzecz jasna). Na pewno nie zauważyłaś u niego smoczych cech? ;)
OdpowiedzUsuńSmoczych cech? Domyślam się, że nie masz na myśli tendencji do ziania ogniem ani pożerania ludzi, tylko o Pocałunek Smoka? ;) Teraz, jak mi to uświadomiłaś, zauważyłam pewne podobieństwo. :>
UsuńNo to powiedzmy, że na drodze starszego z książąt prędzej czy później będzie musiała stanąć jakaś księżniczka. Ale nie pierwsza lepsza memła, tylko kobieta z krwi i kości. Charakterna dziewucha, której niestraszny nocleg pod gołym niebem ani wesoła kompania księcia. ;) No i ona będzie pachnieć Le Baiser du Dragon. Może być? :)
Może być, choć nie o Pocałunku Smoka myślałam ;)
UsuńDla mnie Fireside Intense to Smok - po smoczemu piękny i mocarny, i nader łaskawy dla ludzia, którego oswoił. Ot, skojarzenie. Poszło chyba od Sabbath, sama niechcący podrzuciłam je PotrójniePachnącej i nie wiem dlaczego, spodziewałam się, że i u Ciebie również gadzio się zrobi w opisie FI.
^^ No i właśnie dlatego nie wolno czytać cudzych recenzji przed publikacja własnej. Bo wtedy wszyscy zaczynają pisać to samo i to samo zauważać. ;) Starczy, że cały polskojęzyczny internet został "zainfekowany" przez piratów w Idole de Lubin by Sabbath. ;)
UsuńNo i wystarczyła jedna Twoja luźna sugestia, bym dopatrzyła się podobieństwa między Fireside a Pocałunkiem Smoka. Może i słusznie, czemu nie...? Ale dopiero dzięki - fałszywej - podpowiedzi. Czasem nie potrafię się nadziwić, jak podatne na sugestie z zewnątrz jest nasze powonienie. [Choć sugestie "od środka" też nie należą do rzadkości]. Magia, cóż innego? ;)