Alamut, górska twierdza w górach Elbrus, ok 100 km od obecnego Teheranu. Tako rzecze Wikipedia.
Współczesnym zjadaczom kultury popularnej natomiast owa nazwa kojarzy się przede wszystkim z dwoma zagadnieniami: miejscem szkolenia legendarnych Asasynów (istotnie od końca XI stulecia Alamut był stolicą nizaryckiego państewka) oraz grą i filmem Książę Persji, gdyż tam toczy się część akcji.
Zapachowi maniacy mają jeszcze jedno skojarzenie: Alamut to nazwa perfum od Lorenzo Villoresiego.
I to właśnie na nich pragnę się skupić.
Na tym mocarnym, wszechogarniającym, przegiętym Oriencie w szkarłatnym flakonie.
Przez długi czas zastanawiałam się, skąd właściwie znam tę kompozycję. Ponieważ coś mi przypominała a ja nie mogłam dojść, co. Dopiero dzisiejsza wizyta na anglojęzycznej Fragrantice pozwoliła, by "zaskoczyły" odpowiednie synapsy mojej węchowej pamięci. Przecież Alamut to młodszy brat Absolue Pour le Soir marki Maison Francis Kurkdjian! Delikatniejszy, bardziej "rozmyty", odrobinę jaśniejszy, pozbawiony przejmujących akordów animalnych ale przecież bliski wizji pochodzącego z Armenii Francuza.
Choć naprawdę to Alamut jest dziełem starszym, i to o całe cztery lata. Więc bardziej prawdopodobne jest, że Kurkdjian podkręcił i ufantastycznił pomysł swego włoskiego kolegi po fachu. Dla mnie ma to średnie znaczenie, ponieważ APlS poznałam wcześniej i siłą rzeczy to ono w mojej głowie będzie odniesieniem dla Alamutu, nie na odwrót.
Dlatego też mocne - wiercące w nosie dodatkowe dziury - otwarcie pachnidła od Villoresiego okazuje się jednocześnie przyprawowo sypkie, energetyczne aż do przesady, "brudne" z powoli zyskującym na znaczeniu akcentem labdanowo-miodowej słodyczy. Burobrązowe wpadające w szkarłat, głębokie, wyzywające. Zakochałabym się w uwerturze mieszanki, gdybym nie znała jej w piękniejszym [czyli mocniejszym ;) ] wcieleniu. Tak uderzające wydaje się podobieństwo.
Jednak wystarczy poczekać kilkanaście minut, by pojawiły się pierwsze istotne różnice. Początkowo rozkład nut wygląda podobnie, jak w Absolucie Wieczorowym: przyprawowo-słodka kurzawa uspokaja się nieco, mięknie, przechylając w stronę pudru. Lecz zamiast nut cielesnych pojawiają się kwiaty; przyjemnie staroświeckie, złożone w bukiet, w którym nie sposób oddzielić róż od goździków, neroli od ylang-ylang oraz narcyzów od tuberozy. Wiem o nich tyle, że są, podkreślając przejmujące piękno otwarcia a jednocześnie - trzymając się na uboczu [a to sztuka w przypadku goździków czy tuberozy, przyznajcie ;) ], powoli zanurzając się w gładkich, ciemnych acz bardziej "kobiecych" akordach drzewnych. Trochę sandałowca, trochę palisandru, odrobina hebanu. A do tego intrygująca, okrągła słodycz. Wróciło labdanum, prowadzące ze sobą ciemną i gęstą ambrę.
Jeszcze później całość staje się cokolwiek mydlana; może z nadmiaru nut, których nie potrafię nie tylko nazwać ale nawet zarejestrować. Wiem na pewno, że dyskretnie, tylnymi drzwiami włamuje się mocny dodatek czarnej, nadpalonej skóry, jakby skórzane rękawiczki złodzieja lub... sekretnego kochanka. :) Całość stopniowo schnie, zbryla się w jedną karmelową w barwie grudę, gdzie tylko miejscami prześwitują pojedyncze inkluzje intensywnie ciemnoczerwonej, pulsującej mocy otwarcia. Żywicznieje i kamienieje, pozwalając, by otoczyły ją spokojne, lekko słone cząsteczki piaszczystej ziemi. Która za jakiś czas także obróci się w kamień, tym mocniej wiążąc skryty weń skarb. I dopiero za kilka milionów lat
Na tym etapie próżno szukać podobieństw Alamutu do Absoule Pour le Soir.
Nigdy nie miałabym śmiałości nazwać A. dziełem złym. Bo takim nie jest. Lecz coś mi w nim przeszkadza, coś nie pozwala po prostu cieszyć się nietypowym pięknem kompozycji.
Czy jest to nadmiar nut suchych oraz sypkich, czy może przesadna równowaga między elementami pikantnymi (przyprawy) a słodkimi? Lub coś jeszcze innego?
A może jedynie olfaktoryczny podpis Villoresiego? Ostatecznie wszystkie dotąd zrecenzowane przeze mnie jego pachnidła obiektywnie winnam potraktować przychylnie a jednak zawsze coś mi w nich "nie grało"; całkiem jak w Alamucie.
Tak, to może być to. Wina leży wyłącznie po mojej stronie.
Zatem jeśli nie przeszkadza Wam styl włoskiego perfumiarza a do tego lubicie pachnidła staroświecko orientalne, musicie koniecznie poznać Alamut! :) W takim przypadku wyprawa do irańskich ruin winna przynieść Wam same miłe doświadczenia.
Rok produkcji i nos: 2006, Lorenzo Villoresi
Przeznaczenie: zapach typu uniseks; o naprawdę duuużej mocy, za to średnio długim sillage, z czasem redukującym się do aury.
Do dużych pomieszczeń oraz na świeże powietrze. [Obawiam się, że są to jedne z tych perfum, których nadmiar u niektórych sprowadza migreny (mnie takowa ominęła, jednak podejrzewam, że ryzyko jest znaczne); więc uważajcie podczas testów, na wszelki wypadek]
Trwałość: od ośmiu-dziesięciu godzin wzwyż (szczególnie latem zapach długo się trzyma)
Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna (oraz kwiatowa)
Skład:
Nuta głowy: róża, jaśmin, osmantus, inne akordy kwiatowe, palisander
Nuta serca: ylang-ylang, tuberoza, narcyz, kwiat pomarańczy, labdanum
Nuta bazy: paczuli, benzoes, skóra, drewno sandałowe, amyris (czyli drzewo, które produkuje elemi), akordy pudrowe, piżmo, ambra
___
Dziś Glamorous Aoud marki Phill & Philly.
P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.francois-baranger.com/_images/production/design/mpc/
2. http://globeattractions.com/iran-alamut-mountains-houses-road-nature/
Zdaje się, że testowałam kiedyś Alamut w przelocie-- kojarzę dużo ylangu i mydła.
OdpowiedzUsuńCoś chyba poszło nie tak jak trzeba na mojej skórze bo jeśli moje wspomnienia nie są zafałszowane to myślę że uzyskany efekt minął się z zamysłem twórcy.
Też wspominałam o mydle, więc możliwe, ze coś jest na rzeczy. Ogólnie chyba większość polskojęzycznych opinii na temat Alamutu nie należy do szczególnie przychylnych. Co ciekawe proporcje odwracają się, kiedy zajrzeć na fora anglojęzyczne. Więc chyba masz rację, że chodziło o inny efekt, który LV osiągnął. Tylko, że nie na nas. :)
UsuńCóż, rozsądnie byłoby pogodzić się że nie wszystko jest dla wszystkich.
UsuńA swoją drogą ciekawa jestem czy to, że Alamut lepiej zdaje się układać na Anglosasach niż na nas to kwestia biologii czy kultury.
Oczywiście mam tu na myśli pewną średnią- a precyzyjniej- medianę, która wyznacza preferencje zapachowe danego regionu. I tak wiadomo, że Amerykanie gustują w woniach świeżych, kwiatowych, delikatnych i nieco nijakich- to dlatego że ciężkie orienty źle się na nich układają i "nie pachną im dobrze" czy dlatego że używanie Shalimar to u nich objaw fatalnego gustu?
Podobnie jest z Azjatami, oni także wydają się woleć pachnidła subtelne i delikatne-- właściwie dlaczego? To kwestia pH skóry, jakichś specyficznych receptorów białkowych czy po prostu to psychologia i znane prawo o preferencji tego co znane nad tym co nieznane?
Nie jestem pewna, czy chodzi wyłącznie o Anglosasów. Przecież po angielsku mówią dziś wszyscy. A Basenotes czy Fragrantica mają użytkowników z Brazylii, Hongkongu, Kuwejtu, Rosji...
UsuńWięc można przyjąć, że to globalnej społeczności Alamut bardziej "leży" niż nam. I chyba właśnie kultura, a raczej multikulti wydaje się tu kluczem do rozwiązania zagadki. Jako monolit etniczny jesteśmy raczej mało tolerancyjni.
Amerykanie współcześnie gardzą zapachami ale jeszcze trzydzieści lat temu najbardziej cenili sobie perfumy z olbrzymią projekcją; taką, która podkreśli ich umiłowanie wolności, amerykańską przestrzeń, rajdy Route 66 itp. :) Japończycy zaś współcześnie cenią umiar przede wszystkim w starszych pokoleniach. Nastolatki płci obojga (ale ci trochę starsi też) od dawna wylewają na siebie niemałe ilości mocnych euroatlantyckich pachnideł.
Więc na pewno nie o Naturę chodzi, to wiem.
O tej ewolucji zapachowych upodobań Azjatów nie miałam pojęcia.
UsuńTo faktycznie wskazuje na kulturę i zależny od niej zapachowy bon ton (na który swoją drogą zdajemy się być dość odporne- może to kwestia jakiegoś genu?)
Nie do końca zgodziłabym się że jesteśmy monolitem etnicznym- Rosjanie, Ukraińcy, Tatarzy, Żydzi, Białorusini, Litwini i cała masa innych narodów od wieków mieszkała na terenach Polski (tudzież je najeżdżała, okupowała- i przy sposobności gwałciła kobiety a trudno na lepszy sposób mieszania genów niż solidny gwałt, w miarę możliwości zbiorowy)
Ja się dowiedziałam stosunkowo niedawno, jakieś dwa czy trzy lata temu. Ale nie powiem, żeby mnie jakoś szczególnie zdziwiła. Zmiana upodobań pasuje w końcu do wolty, jaką w ciągu ostatnich dekad przeszła kultura masowa Azji.
UsuńE tam zaraz, genu. Wredne i samolubne jesteśmy, ot co. ;>
No to powiedzmy, że na tym monolicie są pęknięcia. ;) Ale musisz przyznać, że są śmiesznie małe wobec tego, jak było kiedyś. Dziś Polacy nie muszą już na co dzień konfrontować swojego "ja", swej niebyt mozolnie budowanej tożsamości z innymi punktami widzenia. Nie mamy żydowskich sąsiadów, mało kto (w ściśle określonych rejonach) może "pochwalić się" krewnymi prawosławnymi czy protestanckimi (tak czy inaczej), polscy muzułmanie to już w ogóle enklawa. Spotyka się jeden kolor skóry - biały. Wszelka inność aż nazbyt często bywa tłamszona (a jeśli nie, to z pewnością "inna" osoba zostanie bez trudu zauważona na ulicy). Takie przykłady można mnożyć.
Twój tekst, pardonnez-moi, brzmi jak zapewnienia, że w Arabii Saudyjskiej nie dyskryminacji ze względu na płeć, ponieważ mają tak AŻ JEDNĄ kobietę z licencją pilota i pozwoleniem na korzystanie z niej ;> (dziewczynę z zamożnej rodziny, wyszkoloną w Jordanii). Czytałam takie solenne i zupełnie poważne wyjaśnienia kilka miesięcy temu na blogu jednej Polki żyjącej w tym kraju.
Nie kupuję podobnej retoryki.
Ja zaś nie rozumiem związku ostatniego akapitu Twojego tekstu z tym co napisałam.
UsuńMożesz mi wierzyć lub nie ale wiele Polaków (w tym ja sama) ma duży problem z określeniem swojej narodowości. Zmagają się z takimi podstawowymi pytaniami jak- co to znaczy być Polakiem? Co to znaczy być żydem? Co to znaczy być żydem w Polsce? Co to znaczy być Niemcem, Ukraińcem, Białorusinem- co znaczy czuć jakąś przynależność jakiś związek (choćby odziedziczoną przez rodzinną tradycję) z tymi narodami a jednocześnie czuć się Polakiem.
Możesz mi wierzyć albo nie ale jest to duży problem- zwłaszcza w kontekście naszej historii, wcale nie tak dawnej. Nie wiem jak Ty- ja mam żydowskich sąsiadów, ba, nawet wiem gdzie jest gmina żydowska w moim mieście. Więcej nawet- byłam tam.
I problem mojej tożsamości wcale nie jest ani prosty ani oczywisty. I wiem że nie jestem w nim odosobniona. Nasza etniczna jedność to pozory- wynikłe z czasów jednego słusznego ustroju przekonanie że niepodzielność jest słuszna a unifikacja obowiązkowa. Z murów mojego miasta wciąż straszą głupie aż boli antysemickie hasła na poziomie"żydy do gazu". Żyd znaczy inny, obcy, żyd przeciwstawiany jest zawsze "prawdziwemu polakowi" (co to w ogóle znaczy?)
Ale tak właściwie to każdy z nas ma w sobie żyda. Takiego lub innego.
Ale to już zupełnie inny temat.
Związek sprowadzał się tylko do przykładu.
UsuńW takim razie podrzucę inny: kilka miesięcy temu we wrocławskim wcieleniu Polskiego Radia wyczaiłam fragment bodaj reportażu, w którym jakaś stylistka mówiła, że Polacy ubierają się zachowawczo, odtwórczo, unikają niemal wszystkiego, co charakterystyczne (albo maja zaburzone pojęcie, co w ogóle jest charakterystyczne), w jakiś sposób kontrowersyjne. Kiedy reportaż (w ogóle dotyczący czegoś innego, to o ciuchach było na marginesie) się skończył okazało się, że prowadzącej audycję w pamięć zapadł ten sam fragment, co i mnie. Z tym, że skomentowała go jakoś tak: "Jak to unikają kontrowersyjności? Przecież sama widziałam niedawno na ulicy dziewczynę w butach na taakich koturnach. Takie koturny!" Dziennikarka chyba nie zdawała sobie sprawy z tego, że sam fakt zapamiętania przez nią tych butów (mimo upływu kilku dni), tego, że ekscytowała się ubraną w nie dziewczyną jest najlepszym dowodem na potwierdzenie tezy stylistki!
Ty mi piszesz, że wiele osób ma kłopoty z dookreśleniem swojej tożsamości. Czy ja urodziłam się wczoraj, żeby tego nie wiedzieć?? Ale to wystawia negatywne świadectwo tylko i wyłącznie najpopularniejszym definicjom polskości, NIGDY rzeczonym osobom, w tym i Tobie.
No bo własnie: co to znaczy "być Polakiem"? Najpewniej dokładnie to samo, co "być Amerykaninem", "być Brazylijczykiem", "być Brytyjczykiem", "być Kenijczykiem" itd. Problem w tym, że definicja polskości jest minimalna. Wystarczy wiedzieć, że rodzice i dziadkowie to Polacy (czy też, jak to nazywam na własny użytek: Prawdziwi Polacy), może też katolicy, choć to nie jest warunek niezbędny - i to wszystko. W powszechnym rozumieniu to "być Polakiem" definiuje wszystko. Bo Polakiem nie może przecież osoba czarnoskóra, Polakiem nie zawsze jest ktoś, kto świadomie i dobrowolnie (czyli nie, że np. emigrował za pracą) wybrał życie z dala od kraju oraz emigranckich środowisk stamtąd, gdzie aktualnie żyje. Polakiem nie mógł i może być Żyd (ani żyd; domyślam się, że mała litera u Ciebie miała oznaczać wyznawcę judaizmu), bo nie; nawet tak genialny i przywiązany do kraju, jak Tuwim (dla którego wykluczanie go przez niektórych z polskości było prawdziwą tragedią) albo Leśmian. Idąc dalej można zastać nawet takie kwiatki, jak retoryka: Polacy to ludzie dobrzy, dlatego Dzierżyński z chwilą przejścia na "ciemną stronę mocy" automatycznie przestał być Polakiem (znam takie opinie). Z takiej perspektywy nie dziwi nawet sprzeciw wobec uznania win mieszkańców Jedwabnego: jeśli ktoś szczerze sądzi, że szef CzK nie był JUŻ Polakiem, może być w stanie odmówić polskości chłopom z Jedwabnego - mało prawdopodobne ale pokazuje, jak działa mechanizm. Środowiska radiomaryjne twierdzą, że osoba niebędąca katolikiem (może dotyczy to ogółu chrześcijan, nie wiem) też nie może JUŻ być Polakiem; a zwłaszcza heretyk, który z KrK wystąpił.
Mamy szereg ksenofobicznych a nawet paranoidalnych obwarowań wobec tych, których z polskości należałoby wykluczyć ale bardzo mało zasad, w myśl których do polskiej tożsamości można się przyłączyć. Jej definicje w miarę upływu czasu zamiast się poszerzać [co od dawna ma miejsce na Wyspach Brytyjskich] tylko się zawężają. Jestem przekonana, że dziej się tak z powodu naszych kompleksów oraz lęków, z których niejednokrotnie nawet nie zdajemy sobie sprawy (więc nic z nimi nie robimy a one narastają) ale też z racji braku codziennych konfrontacji z szeroko rozumianym Innym.
Bo i co z tego, że mam żydowskich przyjaciół, że w gminie żydowskiej nie tylko byłam ale w ogóle bywam (co to właściwie za argument? czego ma dowodzić?), że mam przyjaciół o innym kolorze skóry, skoro w mojej wsi wystarczy chwilę postać w kolejce w sklepie, żeby usłyszeć to i owo o Ruskich-mordercach prezydenta, o "czarnuchach zabierających naszym dzieciom pracę w Anglii" [sic!] i inne takie - a nie żyję w zabitej dechami dziurze z niespełna setką mieszkańców, tylko w lokalnym ośrodku letniskowo-wakacyjnym, gdzie w sezonie (ale i poza nim) można usłyszeć rozmowy w nieraz bardzo egzotycznych ze środkowoeuropejskiego punktu widzenia językach.
UsuńW polskim myśleniu ludowym obowiązuje konstrukcja typu "wszyscy Żydzi to złodzieje i oszuści" - ale jeśli przypadkiem Ty lub ktoś z Twoich bliskich zna jednego lub kilku wspaniałych, kryształowo uczciwych Żydów wówczas polskie (ale nie tylko, bo to nasza regionalna specyfika) dokonują małego retuszu utartej prawdy "wszyscy Żydzi to złodzieje i kłamcy z wyjątkiem Iksa, Igreka, Zeta i Esa". ;) I dalej można szczerze wierzyć, że "wszyscy Żydzi to...", co potwierdziłby każdy wariograf. Rozsądek w dalszym ciągu smacznie sobie śpi, krytyczne myślenie nawet na moment się nie obudziło (istnieje prawdopodobieństwo, że umarło dawno temu).
Dalej: piszesz, że każdy z nas ma w sobie Żyda. Zgoda. Podobnie, jak Tatara, Rosjanina, Ukraińca, Niemca, Francuza, Szweda czy kto tam jeszcze w ciągu wieków przez nasze ziemie się przewalał. O tym zresztą wspominałaś w poprzednim komentarzu.
Ale tu kluczowa jest nieznajomość swojego drzewa genealogicznego. Bo nie mają znaczenia te "domieszki obcej krwi", o których nic nie wiemy. Głównie dlatego nie mają znaczenia, gdyż nic o nich nie wiemy. :D I koło się zamyka. I już możemy z czystym sumieniem pojeżdżać po Ruskich czy innych Litwinach-polakożercach. Możemy i robimy to, cudownie nieświadomi faktu, że sami jesteśmy nie tylko litwinożercami, ale też Litwinami w (dajmy na to) jednej ósmej. ;) Ot, historia uniemożliwiła nam śledzenie własnych korzeni, gubiąc i niszcząc nie tylko nasze prywatne dokumenty ale też księgi parafialne czy różnego rodzaju państwowe rejestry. To oczywistość.
Problem w tym, że tu wkracza przekonanie, iż jeśli z czegoś nie zdajemy sobie sprawy, to nie istnieje. Więc choćby matka matki matki Twojej matki nazywała się Rachela Schwartzengold - więc w myśl prawa talmudycznego i Ty jesteś Żydem/Żydówką - możesz z idealnie spokojnym sumieniem obnosić się ze swoim antysemityzmem [pamiętasz "Cud purymowy"? ;) ].
Jeśli zaś chodzi o mnie to uważam, że jesteś tym, za kodo się uważasz, kim się czujesz. Jeśli jednocześnie Polką i Żydówką, jesteś obiema naraz. Jeżeli od lat mieszkasz w UK, ułożyłaś tam sobie życie i - choć nie masz na to żadnych "genetycznych argumentów" - czujesz się przede wszystkim (lub nawet wyłącznie) Brytyjką, dla mnie jesteś Brytyjką, głównie albo wyłącznie [Aniu, jeśli to czytasz, pozdrawiam! :) ]. I tyle.
Rozumowanie proste jak konstrukcja cepa.
Tylko, że dla milionów Polaków niesłuszne lub niepojęte, nawet w teorii.
Przepraszam za przydługi tekst; chciałam od razu odnieść się do wszystkiego i chyba przesadziłam z objętością. ;)
UsuńJa postaram się odpowiedzieć krótko i w miarę lapidarnie. Zgadzam się z prawie wszystkim co napisałaś. Przynajmniej jeśli chodzi o teorię, w praktyce bywa trudniej.
UsuńCiężko jest być Żydówką w Polce podobnie jak ciężko jest być Polką w Izraelu. Oczywiście, teoretycznie nie ma żadnych przeszkód by powstała tożsamość płynnie łącząca polskość i żydowskość, przecież można być i tym i tym, jak piszesz.
W teorii, w praktyce natomiast tożsamość kształtuje się wtedy kiedy krytycyzm i wrażliwość a raczej niewrażliwość na pewne skrajne poglądy nie są jeszcze w pełni uformowane. W medialnym i masowym przekazie natomiast nie da się być Polakiem (a przynajmniej "dobrym Polakiem", "prawdziwym Polakiem") będąc jednocześnie Żydem. Antysemityzm to nie tylko prostackie hasła na murach ale także często o wiele niebezpieczniejsze skrypty myślowe poukrywane, zamaskowane, niejawne.
Z resztą w Izraelu nurt antypolski zdaje się kwitnąć podobnie jak u nas antysemityzm. Bycie Polakiem wyklucza bycie Żydem (i żydem też) albo też tożsamości te pozostają w sprzeczności.
Jest jeszcze kolejna sprawa- ciężko o spójną, niekonfliktową tożsamości gdy jednego dziadka miało się w Auschwitz a drugiego w Wermachcie. Znam takie przypadki.
Pewnie powinnam coś tu jeszcze dopisać ale musiałam przerwać tworzenie tego komentarza i zająć się pracą, myśli mi się rozbiegły.
Ciąg dalszy więc być może nastąpi.
Oczywiście, że w praktyce trudniej. Ja nigdzie nie napisałam, że chodzi mi o tożsamość spójną i harmonijną; przecież o nią nie jest łatwo. Tylko tyle, że naturalną jest dla mnie możliwość posiadania kilkustopniowej tożsamości nawet, jeśli jej elementy są ze sobą sprzeczne. I że poszukiwaniu między nimi punktów wspólnych oraz różnic często towarzyszą silne emocje, spory z samą sobą/samym sobą. Że nie mam problemu z zaakceptowaniem tego wszystkiego. Piszę tylko o sobie, bo mam wrażenie, ze odniosłaś się głównie do ostatniego akapitu mojej wypowiedzi, gdzie jest wyłącznie o moim prywatnym stosunku do sprawy.
UsuńCo do antypolonizmu współczesnych mieszkańców Izraela, to oczywiście nie jest on dla mnie żadnym zaskoczeniem. Bo niby co innego mają myśleć osoby, które jako nastolatkowie uczestniczyły w martyrologicznych szkolnych wycieczkach po Polsce w towarzystwie ochroniarzy z karabinami (gdyby to nie było tak ponure oraz dołujące, porządnie by mnie śmieszyło, bo to sytuacja jak z Barei :> ), gdzie nikt nie prostuje medialnych skrótowców o "polskich obozach koncentracyjnych", gdzie wciąż żywa jest pamięć o tuż powojennych losach rodzin dziadków i pradziadków, którzy często do swoich rodzinnych domów nie mieli już po co wracać. To wszystko są trudne, pokręcone, bolesne sprawy, których nie poukładasz sobie w głowie bez konfrontacji z przeciwnym punktem widzenia. A takowe zwyczaj separowania się od świata, sztucznego tworzenia w młodzieży poczucia zagrożenia dzięki ochroniarzom stylizującym się na Rambo nawet nie utrudnia, co uniemożliwia. Przecież mało kto z organizatorów tych wycieczek zadaje sobie trud urządzenia spotkania swoich podopiecznych z ich polskimi rówieśnikami. Co wychodzi na złe obydwu "stronom konfliktu".
A korzystają głównie izraelskie firmy ochroniarskie. To się nazywa lobbing! ;))
Kłopoty wnuka czy wnuczki więźnia obozu koncentracyjnego oraz żołnierza Wehrmachtu rzeczywiście są dosyć skrajne (choć byłyby skrajniejsze, gdyby drugi dziadzio służył w SS :> ). Ale tu pewnie nie popisali się potomkowie tych mężczyzn, czyli rodzice osoby z kłopotliwą tożsamością. Na pewno im samym nie było z tym łatwo ale, kurczę, kto powiedział że wychowywanie dzieci jest proste?
[przepraszam za wyciąganie wniosków bez przygotowania merytorycznego; coś takiego wydaje się najprostszym kluczem do problemu; kluczem, nie rozwiązaniem czy diagnozą]
Nie będę kłócić się, czy tożsamości polska oraz żydowska wykluczają się czy nie. W końcu to Ty najlepiej wiesz, co dzieje się w Twojej duszy. :) Wiem jednak, że można je pogodzić.
Kurczę, jak ja nienawidzę Historii! ;P Tej przez wielkie H, tej, która wtrynia się nieproszona w ludzkie życia i robi w nich porządki zgodne wyłącznie z własnym kaprysem (czyli w praktyce: zaprowadza chaos) a potem beztrosko odchodzi gdzieś indziej. A ty, człowieku radź sobie, jak zdołasz.
Myślę sobie że korzeni antypolonizmu panującego wśród Żydów, nie tylko tych mieszkających w Izraelu należałoby upatrywać gdzieś indziej, tam mniej więcej gdzie i źródeł "polskich obozów koncentracyjnych" w zachodnich mediach.
UsuńNie chcę się jednak w to wgłębiać bo to zbyt obszerny temat a pisząc o tym w skrócie, bez należytej staranności pewnie wyszłabym, nie do końca bez racji, na antysemitkę.
Swoją drogą, znam paru Żydów -antysemitów. Jakkolwiek śmiesznie to brzmi.
Historia, czy jak pisał Hegel, Umysł odbiera ludziom podmiotowość i redukuje ich do roli cząstek, bezwolnych, miotanych siłami poza ich wyobrażeniem. To coś w rodzaju ruchów Browna, które później po chwilowym uspokojeniu, wyciszeniu można jakoś opisywać, próbować rozumieć
ale miotana nimi jednostka nie jest w stanie ich objąć.
Testowałam kiedyś, na samym początku przygody z niszą i wtedy nawet mnie zaintrygował (ale nie wykluczam zaślepienia nazwą; Alamut - asasyni - skrytobójcy - jeszcze tylko krok dzieli nas od skojarzenia z shinobi ;P ). Później zamówiłam próbkę, żeby skonfrontować swoje wspomnienia z rzeczywistością - i Alamut okazał się zbyt duszący i na dłuższą metę męczący. Cóż, gdzież tam asasynom do shinobi ;)
OdpowiedzUsuńAle mimo wszystko do Absoule Pour le Soir się nie umywa; tamten to dopiero śmierdziel pierwszej wody! :P
Taaa, krok. ;] Siedmiomilowy bardziej, bo na jakieś 8000 kilometrów. :P
UsuńNazwa moc ma ogromną, to fakt. Trudno, żeby już na wstępie nie kierowała naszych myśli ku przedstawionym przez Ciebie skojarzeniom. :) Jak Enchanted Forest od Vagabond Prince. :D
Ale kiedy spojrzeć na rzecz z drugiej strony, to okaże się, że asasyni zadziałali (no prawie..), ponieważ byli na dobrej drodze do zabicie Cię. ^^ Ale skoro wynajęłaś nindżę do ochrony, dali sobie spokój. ;)
APlS nie pozwolę nazywać śmierdzielem, Ty paskudo! ;) To zapach bardzo specyficzny, wymagający, igrający z popkulturowymi wcieleniami perfum.. ekhem. Taak. Znów się zapędziłam. ;))
Kiedyś testowałam, w przelocie zapewne. I jakoś nie zachwycił. Znając twory Lorenzo Villoresiego, na pewno wymydlił się niemiłosiernie na mojej skórze. Ale ponieważ nie pamiętam, to już siedzę cicho ;)
OdpowiedzUsuńKurczę, co jest z tym mydłem?
UsuńWychodzi jednak, że to trudny zapach. :) Ciekawe... Szczególnie w kontekście tego, co przed chwilą napisałam Trzem Rybom u góry. ;)