piątek, 1 czerwca 2012

Herbaciany dym

"Aby stworzyć tak osobliwy produkt, liście herbaciane umieszcza się w bambusowych koszach, ponad rozpalonym drzewem sosnowym. Dzięki temu osiąga się niezwykłą równowagę dymnego aromatu i smaku herbaty. Całość daje bursztynowy napar o niespotykanym nigdzie indziej, przesyconym dymem, śliwkowo – sosnowym aromacie i świeżości dojrzałej mięty zmieszanej z matowością węgla drzewnego. Ta wyjątkowa herbata wywołuje zazwyczaj bardzo silne emocje w ludziach, którzy ją piją: czy u Ciebie będzie to miłość, czy może nienawiść?"
ŹRÓDŁO

Co daje mi jasną i klarowną odpowiedź na pytanie, dlaczego zapach o tak minimalistycznej recepturze mam za niezwykle bogaty oraz pełen niespotykanej siły. :) Dlaczego daje aż takiego kopa, choć w teorii przecież nie powinien. Dziś pora uchylić rąbka tajemnicy pewnego herbacianego pachnidła, skleconego amatorsko przez pewną utalentowaną, jak się okazało, perfumiarkę-pasjonatkę. A wszystko dzięki lapsang souchong.


Czyli herbacie czarnej, wędzonej w sposób opisany w zacytowanym tekście. Oraz dzięki Lorienie, która była tak uprzejma, że podzieliła się ze mną próbką dokonań zdolnej Autorki. :)

Wracając jednak do sedna, herbata w perfumach zazwyczaj nie kojarzy się z porażającą mocą. Nawet słynna już Tea for Two od L'Artisan Parfmeur to dla mnie zdecydowanie zbyt pokorny, uładzony soczek. Nomad Tea od Comme des Garçons znowuż jest zbyt trudnym przeżyciem, bym mogła skoncentrować się nad nią dłużej [choć kiedyś będę musiała, jak nad każdym z wymienionych w tym akapicie pachnideł]. Zaś inna kompozycja oparta na bazie lapsang souchong, Black od Bulgari, skupia się na gumowo-asfaltowym obliczu herbacianych liści. Tak pięknej i tak silnej herbaty dla samej herbaty jeszcze nie spotkałam. A już szczególnie tak fantastycznej mocy, tak wielkiej intensywności, tak silnego charakteru. Wszak nie bez powodu lapsang souchong lubię także pić. Skąd wypływa wniosek, że jestem mężczyzną (ale już dawno to podejrzewałam, więc właściwie nie ma się czemu dziwić ;) ).
Mój dzisiejszy bohater, któremu brak nawet nazwy, jest aromatem równie silnym co czystym. Krystalicznie dosłownym, nie bawiącym się w żadne gierki ni półsłówka. Prostolinijnym, z czego wypływa jego niezachwiana moc.

A że z upływem czasu staje się nieco delikatniejszy, to można ryzykować stwierdzenie o pewnej łagodności mego dzisiejszego bohatera.


Którego otrzymałam w nieopisanej fiolce, więc siłą rzeczy pomyślałam o popularnej zabawie no logo. :) Zaś fakt, iż w pierwszej chwili określiłam herbaciane perfumy jako "jakiegoś Lutensa" powinien powiedzieć Wam wiele o bogactwie oraz intensywności nut otwarcia. Lecz fakt, iż "jakiś Lutens" był strzałem chybionym stał się jasny po kilkugodzinnym teście, kiedy braku słodyczy oraz charakterystycznej milusiej, nieco puchatej bazy trudno było nie zauważyć.
Wówczas okazało się, że dymy, aromat wędzenia (tak piękny w Cuir od Mony di Orio), jałowcowych jagód oraz świerkowych igieł lub żywic, nasycona woń mocnego naparu z czarnej herbaty stanowią całość harmonijną, naturalną, krystaliczną oraz suchą. A raczej schnącą gdzieś w cieniu i ciszy. Lecz właściwie nie tyle w cieniu, co w ciemności: trudnej, matowej i ciepłej. Gdzieś od dołu podbitej wonią czegoś jasnego i nadającego całości delikatniejszego wydźwięku, równoważącego to, co na dobrą sprawę i tak było już wyważone. Doskonalącego doskonałość, co jednak w pomienionym przypadku trudno uważać za wadę. Oto, moi Drodzy, miękkie, jasne migdałowe mleczko. Które jednak nawet na chwilę nie usiłuje przejąć kontroli, cały czas podrzędne wobec odymionych, mocnych herbacianych liści.

Aromat jednak niemal przez cały czas pozostaje jednolity, rozwija się nie nutami ale od najsilniejszego otwarcia ku coraz delikatniejszym kolejnym stadiom. Jest piękny, prosty, klarowny. Jak również stanowi świetny dowód na to, że to co proste, wcale nie musi być lekkie i delikatne. Że naturalność może uderzać w nozdrza z siłą szalonych kłębów dymu.
Dobra, naprawdę dobra robota!
Szkoda, że nie można zdobyć większych ilości pachnidła.

Rok produkcji i nos: 2012, Asia ;)

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, o pięknym kolorze i znacznej mocy oraz sillage. Na każdą okazję.

Trwałość: od dwunastu do osiemnastu godzin (kiedyś bez większego problemu wyczułam go w dobę po aplikacji :) )

Grupa olfaktoryczna: aromatyczna

Skład:

herbata lapsang souchong, olej migdałowy
___
Dziś noszę resztki tego, o czym powyżej. Smuci mnie widok pustego sampla; najwyżej będę inhalować się ostatkami wonnych cząsteczek. ;)

P.S.
Źródła ilustracji:
1. http://wdict.net/pl/word/lapsang+souchong/
2. http://tenement-museum.blogspot.com/2009/06/green-tea-in-golden-gate-park.html

2 komentarze:

  1. Rety, któryś już raz słyszę (no, czytam) o pachnidłach "amatorskich", stworzonych przez utalentowanych entuzjastów w domowym zaciszu.
    Kolejny raz słyszę, że efekty takiej pasji i woli tworzenia są więcej niż ciekawe- i myślę sobie, że to jest dopiero perfumeryjna nisza.
    Samodzielnie stworzone pachnidło to najczystsza awangarda, manifest samostanowienia i oryginalności sam w sobie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zastanawia mnie, na ile to szczery zachwyt pachnidłem a na ile - jego koncepcją, samym faktem, że ktoś tworzy coś takiego samodzielnie, w pojedynkę, na przekór koncernom, mniejszym firemkom oraz manufakturom? Czyli to, o czym wspomniałaś w zasadzie. ;)
    Ale to dobrze; znaczy, że sztuka perfumiarska powoli trafia pod strzechy. I perfumiarze amatorzy powolutku pojawiają się na równi z malarzami-hobbystami czy poetami "do szuflady". Jak tu się nie cieszyć? :) I fakt, w pewnym sensie tego typu twórczość to właśnie "nisza w niszy", bo wie o niej mało kto a jeszcze mniej osób miało okazję poznać. Trudno o produkt bardziej elitarny.
    Czyli, znów, z mojej strony pełna zgoda. :)

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )