Dwie celebrytki, mnie w zasadzie doskonale obojętne [no dobrze, image jednej to mój niedościgniony wzór ;) ] oraz sygnowane przez nie zapachy. Które to - uwaga! - wcale nie są złe. ;) A nawet całkiem niezłe; każdy w swojej klasie. Jeden lekki i świetlisty, drugi ciężki, słodki, aksamitny. Dita von Teese oraz Beyoncé, obydwie dzięki współpracy z koncernem Coty wypuściły na rynek miłe, porządne pachnidła.
Ze wszystkich wód, które proponuje amerykańska piosenkarka, najbardziej przypadła mi do gustu odsłona pierwsza, klasyczne Heat (choć Heat Rush także jest zapachem niczego sobie). I choć twierdzę, iż nazwa nie jest szczególnie trafna - gdyż skwaru, gorączki, seksu nie zauważyłam - to pewnej nieświadomej siebie zmysłowości nie potrafię omawianemu zapachowi odmówić. A i tak jest to zmysłowość naciągana.
Ponieważ odbieram Heat przede wszystkim jako potężnego, karmelowo-owocowego słodziaka na krągłym i nieco dusznym postumencie z jaśminu wielkolistnego oraz orchidei. Gdzie śmietankowa jasność bobu tonka oraz akordów toffi, brzoskwini, mleczka migdałowego podkreślana jest przez ozonowo-wodne, acz mocnarne, akcenty magnolii oraz wspomnianych wcześniej jaśminu z orchideą. Na uwagę zasługuje też silna, choć nieco przytłumiona przez resztę nut woń kwiatów pomarańczy.
Baza zaś to słodziak plastyczny i ambrowy, delikatnie drzewny, o łagodnej różanej poświacie (raczej z fikcyjnego drewna niż płatków); suchy, bliski ciału, jasny; w pewien sposób czysty. Ciężki ale i prostolinijny.
Dla młodych kobiet i dziewcząt niedorosłych, lubujących się w Pink Sugar lecz zbierających już pieniądze na Mon Jasmin Noir od Bulgari. ;)
Nie widzę powodu, by się oszukiwać: Heat ma za zadanie przede wszystkim zarabiać dla Coty i Beyoncé ciężkie pieniądze. Nie jest żadną wielką sztuką. Nie aspiruje nawet do tego miana [o czym świadczą nazwa, cała kampania marketingowa oraz sama struktura zapachu, złożona z samych "pewniaków"]. Lecz mimo wszystko warto zwrócić nań uwagę; czasami bowiem porządna robota ma w sobie więcej czaru oraz znamion sztuki, bywa znacznie bardziej przekonująca niż dziesiątki pachnideł butikowych czy niszowych. Przede wszystkim dlatego, że jest autentyczna.
A Heat takie właśnie jest.
Tworem o identycznej proweniencji jest aromat od Dity von Teese, nazwany po prostu Dita von Teese. Sklasyfikowany jako przyszły hit sprzedażowy, ma zapach przyciągać rzesze miłośniczek czy naśladowczyń diwy burleski. Lecz jednak, o ile w przypadku opisanym wyżej intuicja Coty nie zawiodła, zapach od Dity może z czasem rozpłynąć się w niebycie. I to nie o fatalny wybór gwiazdy chodzi, lecz prędzej o pozorną - pozorną! - idealną wtórność bądź asekuranctwo.
Albowiem w otwarciu Dity vT nie zachwyca nic. Ot, taki sobie soczek, wyciśnięty z typowych w perfumiarstwie kwiatów: nie za ciężkich, pozbawionych niezwykłości, wręcz transparentnych. Jakby wykastrowanych. Denerwuje mnie, kiedy pomyślę, że mogłyby przedstawiać sobą jakość niezaprzeczalną, gdyby nie ukierunkowano ich wyłącznie na tanie pochlebstwa wobec współczesnych gustów.
Lecz siła pachnidła ujawnia się dopiero po dłuższej chwili, co przecież we współczesnym nurcie perfum dizajnerskich czy celebryckich zdarza się niezwykle rzadko. A mianowicie: kiedy soczek - który swym charakterem ( a właściwie jego brakiem) przypomina mi choćby Beige od Chanel - szczęśliwie wyparuje, pozostajemy sam na sam z nutami kwiatów lekkich i wodnych (co należy złożyć na karb calone) ale przyprawionych znaczną ilością świeżego, grubo zmielonego pieprzu. Czarnego, białego, nawet czerwonego. I to akordy pieprzowe, uładzone wonią róży, jaśminu, gardenii, stanowią o sednie kompozycji. Kiedy przyłożyć doń suche akcenty drzewne, gwajakowo oleiste oraz kilka szczypt paczulowego pudru, otrzymujemy całość wbijającą się w nos, prostą, pozbawioną oczywistej zalotności, lekko zielonkawą. Przywodzącą na myśl konwencjonalne europejskie garden party w środku deszczowego lasu równikowego. :) Zaś o tym, że wspomniana wizja pozostaje wyłącznie naszym wyobrażeniem, przypomina wieńczący całość akord mokrego papieru, czyli szalenie popularne iso e super.
Calone oraz iso - pewnie wiele osób nie będzie z Dity von Teese zadowolonych. Cóż, liczę się z tym. Pomyślcie jednak, że jako osoba, która za calone nie przepada potrafiłam docenić jego grę z kwiatami i pieprzem, to może i Wy nie umarlibyście podczas testów? ;) Istnieje tylko jeden szkopuł: aby doświadczyć tego, co ja, należy zrosić ciało większą ilością omawianych perfum. Napraawdę duużą. ;)
Inaczej z przyjęcia w lesie deszczowym nici.
Co również może tłumaczyć umiarkowaną popularność pachnidła Dity przy jednoczesnym szalonym powodzeniu kolejnych wód od Beyoncé Knowles. Dzieła sygnowane przez drugą z pań są znacznie bardziej dosłowne, nie trzeba nad nimi zbyt wiele myśleć. Po prostu ładne; i tyle. Dita jest mimo wszystko trochę bardziej wymagająca aczkolwiek z pozoru porażająco banalna. Niejednoznaczna, jak i sama patronka aromatu.
Coty i Beyoncé, Heat
Rok produkcji i nos(y): 2010, Claude Dir oraz Olivier Gillotin
Przeznaczenie: zapach dla kobiet młodych duchem. O niemałym sillage, więc świetny na okazje mniej formalne (a do pracy czy szkoły zalecałabym raczej mniejszą ilość psiknięć).
Trwałość: od dziesięciu do ponad dwunastu godzin, co jest wynikiem niebagatelnym jak na perfumy celebryckie. Za co kolejny duży plus. :)
Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna (oraz waniliowa)
Skład:
Nuta głowy: orchidea, magnolia, neroli, brzoskwinia
Nuta serca: piżmo, migdały, wiciokrzew
Nuta bazy: ambra (a raczej niejaki akord ambrowy, złożony z większej ilości "indywidualnych" składników), bób tonka, sekwoja
Coty i Dita von Teese, Dita von Teese eau de toilette
Rok produkcji i nos: 2011, Nathalie Lorson
Przeznaczenie: miły, dosyć bliski skórze zapach teoretycznie dla kobiet. Na wszelkie okazje.
Trwałość: od czterech do blisko ośmiu godzin, kiedy przyjdzie nam dosłownie zlać się perfumami ;)
Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-drzewna
Skład:
Nuta głowy: piwonia, bergamotka, pieprz
Nuta serca: jaśmin, gardenia, róża
Nuta bazy: drewno gwajakowe, drewno sandałowe, piżmo, paczuli, kadzidło (?)
___
Dziś Chambre Noire od Olfactive Studio.
Dita z pieprzem. Pasuje, czyż nie?
OdpowiedzUsuńMimo to (i mimo podziwu dla urody i image'u Dity) nie czuję się skuszona. Ale też nie mnie ma ten zapach kusić. Ewidentnie. :)))
Fajnie, że napisałaś o Dicie. Ciekawa byłam, jak te perfumy odbierze nos otrzaskany z dziwolągami perfumeryjnymi.
:) a której z nich image jest twoim niedoścignionym wzorem?? :):) Heat testowałam ale jakoś nie zagrało to na mnie Dity nie ale jakoś mnie nie przekonuje zwłaszcza porównanie do Beige które traumą mi się odbiło :P.
OdpowiedzUsuńSabbath - pasuje jak ulał. :)
OdpowiedzUsuńFakt, znając Twoje upodobania i reakcje na tego typu zapachy, raczej nie byłabyś zachwycona. Po pierwszym teście też nie byłam, za to później wywaliłam na siebie prawie pół sampla. I wyszedł pieprz i spółka. :)
Choć wierzę, że moja skóra znów mogła dać czadu i znów coś w nutach pomieszać. :? Ale wolę myśleć, że Dita to po prostu miłe, dobrze zrobione pachnidło. ;)
Polu - oczywiście Bijonse! ;) R'n'B (choć do muzyki w zasadzie nic nie mam), cała ta pseudosportowa stylistyka, spodnie z krokiem w kolanach i ze ściągaczami w kostkach etc. - mniam! ;) A poważnie: to nie jest wcale złe, o ile ktoś czuje się w podobnych klimatach swobodnie. Mnie uwierają. Zdecydowanie wolę sukienki w groszki i żakiety w pepitkę. Między wieloma innymi. :)
Skoro trauma, to faktycznie lepiej nie ryzykować. :) Inaczej przekonywałabym Cię, byś jednak przemogła niechęć; z czystej ciekawości, czy też poczujesz pieprz i garden party w środku dżungli. ;)
Nie no pytanie było trochę retoryczne. Choć ja uważam że jeżeli chodzi o kształty kobiece obie nie mają się czego wstydzić, bardzo lubię pełne kobiece sylwetki.
OdpowiedzUsuńTo ja z premedytacją odpowiedziałam, a co! ;)
OdpowiedzUsuńRzeczywiście, jeśli chodzi o sylwetki, żadna z pań nie ma się czego wstydzić. X wygląda o wiele, wiele lepiej niż I. ;))