Perfumy, o których chcę opowiedzieć, dziś okazują się przede wszystkim echem przeszłości. Pięknym, lecz nieprzystającym do współczesnego świata; i to z kilku co najmniej powodów. Czy do dobrze, czy źle, osądźmy razem.
Fidji marki Guy Laroche, bo nim mowa, to dzieło zmarłej niedawno Josephine Catapano; perfumiarki, której najsłynniejszym wytworem było Youth Dew dla Estée Lauder. Widać więc, że tworzenie zapadających w pamięć kompozycji nie było dla pani Catapano niczym niezwykłym. Fidji nie odbiega od normy. Kto raz zanurzył nos w tym wysoce skoncentrowanym bukiecie kwiatów, z ylang-ylang, jaśminem, irysem oraz nade wszystko arcysilnym hiacyntem w rolach głównych, nie zapomni go już nigdy. :) Właściwie to nie jest nawet bukiet, co wręcz ogród: wielkie, przepełnione odurzającymi aromatami florystyczne założenie. Charakterem przywołujące wizje pań w jasnych powłóczystych sukniach, z twarzami ocienionymi rondem secesyjnego kapelusza, z dłonią w rękawiczce, dla dodatkowego zabezpieczenia przed słońcem dzierżącą płócienno-koronkową parasolkę.
Więc właśnie; docieram powoli do sedna: czym właściwie jest Fidji, perfumami czy błogim marzeniem, nieledwie mrzonką dla mniej odważnych potencjalnych cosplayerek? ;)
Coś takiego wpadło mi do głowy, kiedy przyszło zestawić nazwę pachnidła i kolejne kampanie reklamowe z nim samym. Zauważyłam pewien ciekawy kontrast. Otóż tytuł mieszanki zapewne miał budzić skojarzenia z zamorskimi krainami, z przesyconą tropikalnym powietrzem egzotyką, ze światem dalekim, odmiennym, więc pewnie przepełnionymi tajemnymi tęsknotami oraz namiętnościami, z burzą zmysłów w pięknych okolicznościach przyrody, z podróżami i marzeniami krótko mówiąc. Zaś sam omawiany aromat oparto o składniki, które bez problemu może poznać każdy mieszkaniec Europy; złożono go klasycznie, po francusku i po europejsku, bez ekscesów. Jak na czasy, kiedy go tworzono - bardzo ładnie oraz poprawnie.
Cóż więc mamy? Prócz oczywistej oczywistości, czyli typowej retoryki olfaktorycznego marketingu? Ano bajeczną idée fixe, kiepsko skrywane tęsknoty za epoką kolonializmu [zauważmy, że Fidji powstało zaledwie sześć lat po tzw. Roku Afryki, jak również kiedy inne państwa powstałe po II wojnie światowej potwierdzały swoją stabilność polityczną, wstępując w szeregi organizacji międzynarodowych] oraz za starymi, dobrymi czasami europejskiego wytchnienia od wielkich wojen i rewolucji [USA i ZSRR udawały, że naprawdę chodzi im o rozwój nauki oraz dominację w przestrzeni okołoziemskiej ;) ]. Nie bez znaczenia wydaje się także nostalgia za epoką, kiedy kobieta i mężczyzna znali swoje, jedynie słuszne, miejsca w społeczeństwie, gdy ludzie młodzi szanowali starszych oraz byli im posłuszni. Oto ciekawy przykład polityczno-społecznych resentymentów, przełożonych na język perfumiarstwa. ;)
Fidji - zapach przywołujący wspomnienia Europy na "gościnnych występach" w cieplejszych częściach świata.
Zajmijmy się jednak samymi perfumami, wszak to węch, nie pamięć jest wbrew pozorom głównym bohaterem niniejszej opowieści.
Fidji to, jak wspomniałam na początku, wysoce stężone, intensywnie kwiatowe zatrzęsienie. Tak mocne i prężne, że współcześnie kojarzyć się może prędzej z olejkami eterycznymi niźli wodą, którą zwykło się zraszać ciało rankiem przed wyjściem z domu. ;)
Do tego klasycznie bogate, ułożone z niemydlanych, szklistych oraz nieco gorzkich aldehydów, akordów skórzanej bergamotki i zielonego, krzepnącego właśnie galbanum (jakkolwiek dziwnie to brzmi). Z początku ostre i zimne, wbijające się w przegrody nosowe setką małych lodowych igiełek, z czasem w dziwny sposób ogrzewanych - lecz nie roztapianych ani nie łagodzonych - akordem burych sproszkowanych zamorskich przypraw. Czyżby irys wszedł w alians z gałką muszkatołową lub niewielką ilością czegoś eugenolowego?
Jednak wkrótce Fidżi odbiera nam możliwość wgłębiania się w tę olfaktoryczną zagadkę. Ponieważ ster przejmuje główny bohater zestawienia - hiacynt. Silny, głęboki, bezkompromisowy; taki, który pozostałym akordom kwiatowym istnieć jedynie zezwala, w swej nieskończonej łaskawości. ;) Liczący się jedynie z wonią suchego, hesperydowego właściwie galbanum oraz wybijającą się na powierzchnię bazową suchością.
Objawiającą się przede wszystkim w naprawdę hojnym, wręcz zatykającym dodatku mchu dębowego, wspartego na klasycznych nutach drzewnych, paczuli w starym dobrym stylu (pudrowe ale nie słodkie ani nie piwniczne) oraz ostrej wetywerii, która suchością dorównuje akcentom mszystym i żywicznym. Te ostatnie zaś z czasem stają się nieco bardziej szare, wyraźniej zbrylone, jakby zimniejsze. Nie pozostało już wiele po zielonych hesperydach jak z Nimfeo Mio (choć to pachnidłem jest znacznie młodszym); czuć, że zbliża się jesienny chłód i pochmurne, dżdżyste dni. Choć hiacynty, przy delikatnym wsparciu jaśminu oraz ylang-ylang, do samego końca nie pozwalają o sobie zapomnieć. I tylko czasami pojawia się nienachalna cielesna woń uładzonego cywetu.
Fidji to bardzo silny, całkiem przyjemny oraz użyteczny szypr, jakkolwiek w czasach powszechnego terroru lekkości i nieinwazyjności perfum, wiele osób może poczuć się pachnidłem przytłoczonych. Ale nic to! Lubię go z jednego powodu: przypomina mi moje drogie Anaïs Anaïs od Cacharel. :) Jest tylko odeń mocniejsze, bardziej dosłowne, krzykliwe; no i jednoznacznie ukierunkowane na szybką hiacyntowo-szyprową ofensywę.
Zapach, który okazał się ciekawym wyznacznikiem swoich czasów. Z naszej perspektywy kompletnie niepoprawny politycznie, ale przecież będący świadectwem pewnej epoki w dziejach kontynentu, konkretnego stadium europejskiej mentalności tudzież - mimo wszystko - tożsamości. Zaś wyrzec się go byłoby równie trudno, co odwrócić się plecami do twórczości Flauberta, Prousta czy... Przerwy-Tetmajera. I to pomimo faktu, że nie są to autorzy najchętniej dziś czytywani. ;)
Rok produkcji i nos: 1966, Josephine Catapano
Przeznaczenie: zapach dla kobiet. O mocy iście herkulesowej i takim sillage, więc zdatny do użytku raczej po zmroku i w ściśle wyznaczanych ilościach (zważcie, że pisze to fanka killerów ;) ). Może powodować migreny.
Trwałość: około dobowa (może nawet dłużej, gdyby nie codzienny prysznic ;) ).
Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-szyprowa
Skład:
Nuta głowy: bergamotka, cytryna, irys, hiacynt, galbanum
Nuta serca: kłącze irysa, fiołek, jaśmin, róża, ylang-ylang, goździki (przyprawa)
Nuta bazy: drewno sandałowe, drewno cedrowe, mech dębowy, paczuli, wetyweria, ambra, piżmo
___
Dziś Norne od Slumberhouse.
P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.brocantehome.net/blog/2011/04/this-morning/
2. http://www.artilim.com/artist/knight-daniel-ridgway/woman-in-a-garden/
Czuję, że kwiaty by mnie zabiły ale mimo to jak będzie okazja to chętnie wypróbuje :)
OdpowiedzUsuńOj, to jest możliwe. Ale chciałabyś sprawdzić, czy masz w sobie coś z Rasputina, daj znać; mnie jeszcze trochę Lorienowej (buziak!) próbki zostało. :)
OdpowiedzUsuńWłaściwie to nie musisz dawać znać. ;)
Sam w sobie zapach jest piękny- bardzo hiacyntowy hiacynt. W zasadzie tak się panoszy, że ledwie co spod niego czuć, przypomina mi się zaraz Wielkanoc i wiosna kiedy te kwiaty kwitną. Do noszenia na mnie i dla mnie się nie nadaje - jest zbyt kwiatowy, zaskakująco też mało szyprowy.
OdpowiedzUsuńPrawda? Hiacynt z otwarcia czasem po prostu na powrót wbija w szlafmycę, taki jest mocny. ;) Za to później robi cię nieco - nieco! - mniej dosłowny. I bardziej szyprowy. Ciekawe, czy u Ciebie także?
OdpowiedzUsuń