środa, 29 stycznia 2014

Matecznik


Dziś zapragnęłam podróży wgłąb lasu. Lasu dziwnego, trochę mrocznego ale obfitującego we wszystkie odcienie zieleni, bajkowego pomimo, iż stworzonego z całkowicie realnych elementów. Do lasu, w którym roślinność, ziemia oraz zwierzęcy mieszkańcy prezentują się dumnie jako jeden potężny organizm, multipuszcza. :) Gdzie nie ma dnia ani nocy chociaż cały czas świeci słońce - lub raczej wciąż jest widno, zaś bardziej w sercu owego organizmu, w mickiewiczowskim mateczniku panuje przyjemny dla oka półmrok. I jest ciepło; nieprzesadnie lecz na tyle, aby życie mogło kwitnąć w całej swojej okazałości.

W opisane wyżej miejsce zabiera mnie jednak nie żadne ziemiste paczuli ani drzewny oriental, osnuty wokół kadzidlanych dymów lecz... pachnidło z wyrazem "cologne" w nazwie. Konkretnie Cologne Reloaded marki Bogue Profumo [bosz... cóż to za fantastyczna nazwa dla marki! ;) Czy jakikolwiek Amerykanin nazwałby swój brand Bug Perfumes? Przecież to nie będzie się sprzedawało! ;D A w Polsce, mielibyśmy jakiekolwiek szanse na Robacze Perfumy? ;P Raczej nie przez najbliższych kilkadziesiąt lat]. I uwierzcie, że dla omawianego soczku jest to bardzo, bardzo, bardzo adekwatna nazwa. :)
Wszystko dlatego, iż jest to kolońskość definiowana na nowo. Trochę jak w przypadku dokonań marki Atelier Cologne, lecz tym razem w oparciu o naturalne składniki, bez celowego eksponowania ułatwień oferowanych przez nowoczesną chemię; praca na żywym organizmie. Bez prób obchodzenia przyrody skrótami, ze wszystkimi tego konsekwencjami w rozwoju oraz charakterze mieszanki. Właśnie taką jest Cologne Reloaded.


Pierwszych kilka-kilkanaście sekund po aplikacji pachnidła na skórę czuję chłodną, niezwykle naturalistyczną lawendę otoczoną przez suche, lekko chininowe cytrusy, co rzeczywiście daje bardzo wyraźne złudzenie obcowania z wodą kolońską naszych dziadków albo i pradziadków. :) Jednak pierwsza faza znika prędziutko, powoli przykrywana przez suchą mieszankę mchu dębowego z ziołami oraz silne opary styraksu o wyraźnie naftalinowym wydźwięku. Co wraz ze wciąż obecnym olejkiem lawendowym miesza się w ostrą, gęstą ale nie nieprzyjemną mieszankę o wybitnie inhalacyjnych zdolnościach. Ot, przecudny niszowy dziwak, mocno odrealniony aromat serca pradawnej puszczy, skoncentrowany do konsystencji niebywale gęstego oleju - tak widzę kolejną fazę opisywanych perfum.

Zaś pewność co do leśnych konotacji wody uzyskałam dzięki mieszance żywic, stopniowo ogrzewających zapach, nadających mu, hmmm... mięsistości? namacalności? głębi? Nie potrafię znaleźć odpowiedniego słowa, ponieważ nie chodzi tu ani o "lekkość" (czyż mieszanki do inhalacji nie są już wystarczająco lotne?) ani też o "ciężar", bo przecież olejowi będącemu już w zasadzie ciałem stałym stanowczo nie potrzeba dodatkowego obciążenia. :) W jednak elementy żywiczne coś zmieniają, coś więcej oprócz dogrzania mieszaniny; nie potrafię ich nawet ponazywać, tak enigmatyczne się okazały. Mniejsza o nie, gdyż wkrótce następuje baza, która do żywiczno-styraksowo-lawendowej burzowej chmury (tak! To właściwe określenie: inhalacyjno-naftalinowa faza CR to istna chmura naładowana elektrycznością! :D ), do odcieni szarości oraz ciemnej zieleni dodaje całkiem sporo barwy suchej i ostrej, brunatnej, ziemistej. Oraz zwierzęcej, ponieważ czym byłby las bez zwierząt? :)


Tu pojawiają się pod postacią groźnych ssaków klimatu umiarkowanego, porośniętych ciemnym i gęstym futrem; o ciałach masywnych i potężnych, które można by uznać za dowód ociężałości gdyby nie wiedza, jak szybkimi i zwinnymi mogą być owe zwierzęta, jeżeli tak nakazuje im instynkt. A raczej takimi by były, gdybyśmy nie mieli do czynienia z młodymi, psotnymi osobnikami, dopiero poznającymi swoje królestwo. :) Małe i ruchliwe istotki o uroczych pyszczkach, suche i zakurzone, gdzieniegdzie podrapane ale bez cienia wątpliwości szczęśliwe - jak dzieci wszystkich innych gatunków ssaków podczas udanej zabawy. ;) Tak w Cologne Reloaded przedstawia się kastoreum, jednocześnie żywe, suche, ciemno-sierściowe ale w sumie (jeszcze) nieszkodliwe. Przy czym niekoniecznie musi tu chodzić o prawdziwy strój bobrowy, równie dobrze mogło powstać z zamienników, dla mnie nie ma to najmniejszego znaczenia.
Choćby dlatego, że cieszę się obserwowaniem, jak w miarę upływu czasu ta charakterystyczna woń, wsparta na opisanych wcześniej zawiłościach środkowej części pachnidła, stopniowo wytraca odziedziczoną po nich goryczkę oraz wyraźny kopalny sznyt [mnie kojarzący się trochę z ciemnym, paliwowym piżmem z Al Ward Al Musk od Rasasi] a zyskuje subtelną, karmelowo-żywiczną słodycz. Bardzo niedosłowną, wygładzającą, niewinną pieszczotę benzoesu z balsamem tolutańskim. Jak cichnie i pięknieje, uspokaja się i zasypia, spokojne o swoje jutro.

Cologne Reloaded bez cienia wątpliwości nie jest pachnidłem ładnym, trudno nazwać go pięknym ale poruszającym...? O tak, z pewnością. Mnie przynajmniej poruszył mocno na trzech poziomach poznania: zmysłowym, emocjonalnym oraz intelektualnym. Z intensywnością zaskakującą po tylu perfumach poznanych, po tylu niszowych dziwakach, jakie przyszło mi zgłębić, po tylu woniach cielesnych, drzewnych , aromatycznych... Nie ma sobie równych ta przedziwna, nierzeczywista lekkość-nielekkość.
Nie wiem, co jeszcze mogłabym napisać. Mam wrażenie, że już bełkoczę jak zakochana. ;)


Rok produkcji i nos: 2013, Antonio Gardoni

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, dla radykalnych miłośników perfum naturalnych oraz niszy w starym tego słowa znaczeniu. ;) A poważnie to dla każdego, kto nie boi się pachnieć inaczej, niż dziewięćdziesiąt procent mijanych na ulicy osób i kogo nie przeraża perspektywa przebywania w gęstej, nieprzejrzystej aurze pachnidła, które daje się wyczuć przy każdym poruszeniu ciałem jak również długo pozostaje w nozdrzach.
Więc zalecałabym stosować Cologne Reloaded raczej na okazje nieformalne.

Trwałość: w granicach sześciu-siedmiu godzin, czyli niespecjalnie kolońska.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna [i... czy może być jeszcze piżmowa, skoro w składzie brak piżma lecz mimo to obecność nuty zwierzęcej trudno zignorować?]

Skład:

cytrusy, lawenda, styraks oraz inne żywice, kastoreum
___
Dziś noszę Fortis Eau Delà marki Les Liquides Imaginaires.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. To Redwoods Forest Life California autorstwa fotografa nazwiskiem Rolf Hicker; wypożyczona STĄD.
2. Matecznik, który pochodzi z serwisu Garnek.pl, gdzie swoją pracę zamieścił użytkownik o pseudonimie (?) Hektor.
3. Jeden z pejzaży leśnych Iwana Szyszkina namalowany przy współudziale Konstantina Sawickiego nosi tytuł Poranek w sosnowym lesie i na mojego bloga przywędrował bezpośrednio STĄD.

10 komentarzy:

  1. Kastoreum...jak przypomnę sobie ten zapach(!), poznany podczas niedawno odbywającego się wernisażu w Centrum Kopernika to aż mną wstrząsa....a Ty piszesz o nim jakby to był co najmniej kwiat pomarańczy :) Wariatka :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hyhyhyhy..! :> Fakt, zapach sam w sobie do najprzyjemniejszych nie należy (delikatnie powiedziane, co nie?) ale przecież w perfumach najbardziej liczy się kontekst, czyli reszta składników oraz, jakby tu rzec?, "sposób podania". :) A że dodatkowo zawsze miałam ogromny margines tolerancji na zapachy, które anglojęzyczni nazywają "sweathy" lub "musky" to sama rozumiesz... ;P Do tego odkąd przekonałam się do piżma, już żadne tego typu wonie mi niestraszne!
      Zresztą kwiat pomarańczy (oraz jaśmin) w wysoko skoncentrowanej, naturalnej postaci także potrafią pachnieć całkiem, jak pierwsza lepsza toaleta publiczna z czasów polskich przemian ustrojowych [byłyśmy wtedy dziećmi, więc na pewno obu nam kilka razy przyszło wdychać ich cudowne opary :> ].

      Usuń
    2. Piżmo akurat mną tak nie wstrząsnęło (to również delikatnie powiedziane). Ale - no właśnie, razem zmieszane, wstrząśnięte i podane z roztworem alkoholu może aż tak strasznie nie odrzucać...
      O tak, te zapachy też pamiętam, a jak! I nawet niektóre "wysokopółkowe" perfumy potrafią nie raz mi te wspomnienia przywrócić ;)

      Usuń
    3. I właśnie za to wszystko je kocham! ;P [Zapachy animalne, nie publiczne toalety sprzed lat ;) ].

      Usuń
  2. Pięknie opisane.Oj wyczekiwałem recenzji:)
    Szkoda że takowe trudne w odbiorze pachnidła na 98% nie mają szans w naszym kraju zaistnieć.
    Społeczeństwo woli raczej otaczać się nijakimi zapaszkami (widać to choćby na przykładzie co poniektórych piszących wychwalających pod niebiosa niektóre tandety) Smutna prawda.
    Wiedźmo dla ciebie olbrzymi plus:)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ups! Zapomniałam Ci podziękować w tekście, zatem: dzię-ku-ję! :))
      Wiesz, z jednej strony korci mnie aby przyznać Ci rację, z drugiej jednak... czy rzecz na pewno dotyczy tylko naszego kraju? Nie sądzę. Przecież tego typu pachnidła dlatego właśnie są sprzedawane w perfumeriach niszowych - czy w ogóle online - bo mało która Sefora lub Daglas byłyby zainteresowane współpracą, gdziekolwiek w świecie.
      A jeśli chodzi o stare zapachy, z duszą (odwrotność nijakich zapaszków), to owszem, w takiej Francji cieszą się sporym powodzeniem, nadal bywają dziedziczone z pokolenia na pokolenia, młodzież snobuje się na "wystarczająco dorosłe" aby móc nosić Piątkę, Joy od Patou czy Chamade - ale z drugiej strony tam marki niszowe mają kłopoty z przebiciem się do powszechnej świadomości. Kurczę, nawet w Polsce kiedy mówię, ze testuję perfumy marki Maison Francis Kurkdjian w odpowiedzi słyszę coś w stylu: "aaa, w Elle/Twoim Stylu/czymkolwiek innym o niej pisali, że dobra" - i uśmiech porozumiewawczy. :) Taka sytuacja przydarzyła mi się już parę razy. Powiesz, że to kwestia nakładów na reklamę (wnoszonym głównie przez jedną perfumerię ;) ) - i owszem, będziesz miał rację. Ale przecież ten biznes TAK WŁAŚNIE DZIAŁA i systematyczną reklamą, medialnym szumem zdobywa sobie kolejnych najpierw ciekawskich, później fanów. Tym czasem we Francji nie ma nawet tego; reklamy perfum niszowych są albo nieopłacalne dla wydawcy danej gazety, albo giną w tłumie marek wielkich i rozpoznawalnych.
      O Histoires de Parfums po raz pierwszy usłyszałam podczas rodzinnego spotkania w czsach, kiedy marki nie było jeszcze nawet w Polsce; i to od osoby, której nigdy nie podejrzewałabym o specjalne zainteresowanie tematem - a ten ktoś był wyraźnie zaintrygowany i chętnie poznałby tego typu zapachy (usłyszałam, że skoro interesuję się perfumami, to może mam...? Może wiem, gdzie można...?] Czyli ciekawość i życzliwość już tu są, potrzebujemy tylko czasu. :) No i wyższego PKB. ;)
      Więcej wiary w ludzi, Jarku!

      Usuń
  3. Dla mnie możesz tak codziennie bełkotać:)

    OdpowiedzUsuń
  4. O, jak ja strasznie chcę do lasu! Ostatnio byłam dwa lata temu - wyjeżdżając łykałam łzy. A niedźwiadki z "twojego" obrazka figurują na moim ukochanym zegarze z lat 70tych, wiszącym.
    W aromat lasu w perfumach nie wierzę. Szukałam - podobno wąchałam te wypisz wymaluj leśne aromaty. ale żaden z nich nie był ani trochę bardziej "leśny" niż sosnowa szyszka do kąpieli.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W takim razie bywasz w lesie stanowczo za rzadko. Wyskocz kiedyś za miasto, połaź trochę po jakimś zagajniku - może na jakiś czas wystarczy...? Niedźwiadki są bez dwóch zdań urocze. :)
      Czyli to chyba chemia skóry, bo na mnie las wychodzi dosyć często. Przy czym niekoniecznie chodzi o las naturalistyczny, rozumiany holistycznie, ze wszystkim, co zwykliśmy uważać za elementy składowe jego woni - ale na tyle wyraźny aby niwelować wszelkie inne skojarzenia, to już owszem - mam przyjemność gościć na skórze dosyć często. Choć prawdę mówiąc zapachy tanich płynów do kąpieli, odświeżaczy powietrza etc. zdarzają się równie często..

      Usuń
    2. Zdecydowanie za rzadko i zamierzam to zmienić. Jak tylko przyjdzie wiosna albo coś w rodzaju, pozaglądam częściej do Powsina.
      Ale...taki prawdziwy las, gdzie godzinami człowieka się nie spotka, znam jeden (tzn. nie tak - znam więcej, jeden kocham prawdziwie) - i daleko do niego.

      Usuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )