niedziela, 5 stycznia 2014
Parfums de Rosine, monsieur Poiret!
Wbrew pozorom nie chodzi jednak o współczesną markę perfumową o tej nazwie ale o jej (nieoficjalną) poprzedniczkę, nazwaną tak na cześć niejakiej Rozyny, córki paryskiego projektanta mody z pierwszych dekad XX wieku, Paula Poireta. Człowieka słynnego z fascynacji Orientem czy rosyjskim baletem, tworzącego stroje bajecznie barwne oraz zachwycające teatralną manierą. Jako pierwszy z wielkich kreatorów wzywał do wyzwolenia kobiet z gorsetów [w zamian wprowadzając krótkotrwałą modę na spódnice ściśnięte lamówką w okolicach kolan], pozwolił nam korzystać z płaszczy z rękawami i śmiało ubierał w spodnie [co prawda wieczorowe haremówki ale zawsze :) ], zdjął z kobiecych ramiom ciężkie zwoje materiału: wszelkie bufki tudzież inne ozdoby, zaproponował wykorzystywanie dekoltu w kształcie litery V do strojów dziennych [a na przełomie lat -nastych i dwudziestych wciąż jeszcze wiązało się to z małym skandalem], jako pierwszy wprowadził zwyczaj nazywania projektów damskimi imionami oraz przedstawił światu własną linię zapachów, o której słówko powyżej. :) Poiret wywarł ogromny wpływ na modę pierwszych dekad XX wieku.
Ileż ja bym dała, aby móc poznać jego pachnidła!
Jednak póki to niemożliwe, zawsze mogę zrobić to samo, co Ania z Zielonego Wzgórza [która pewnie długo nie potrafiłaby wybaczyć projektantowi rezygnacji z bufiastych rękawów ;) ]: wyobrazić sobie. Podejrzewam, że coś z ducha tamtych Perfum Rozyny kryją w sobie dwie niszowe i niezależne różane wody: Cameo marki Sonoma Scent Studio oraz Rose l'Orange od April Aromatics, obie stworzone przez ambitne, utalentowane perfumiarki.
A skoro niedawno zaczął się karnawał, dlaczego by nie posłużyć się balowo-dekadenckimi, pięknymi grafikami George'a Barbiera, który często był ilustratorem prac Poireta? Sami przyznajcie, że kryje się w nich coś bajkowego, niecodziennego i niepokojącego:
Identycznie odbieram Cameo, pachnidło gęste i złożone, idealne uzupełnienie zjawiskowej wieczorowej toalety. Od samego początku na skórze oszałamiające bogactwem różanego olejku i tynktury, ocienionych gęstym wachlarzem pierzastej ambry a w miarę upływu czasu coraz bardziej cielesne i drzewne.
Wpadające w upojną, doskonałą zmysłowość jasnego choć oleistego sandałowca, pogłębionego wyraźnym choć skromnym dodatkiem fiołkowej ziemi czy też irysowych opiłków żelaza; jakże wspaniale łączy się to z różą, jaki wyraźny kontrast stanowi! Nie sposób oprzeć się balsamicznej gęstości Cameowego kwiecia; szczególnie, że po kilkunastu minutach róża tężeje i ciemnieje, coraz śmielej wtulając się w słodko-słoną, łagodnie orientalną szarą ambrę natomiast do drewna sandałowego dołącza labdanum (typowo ericksonowskie bo gęste, ciemne oraz miodowe, o wyraźnych zwierzęcych konotacjach), skrywając różaną uwodzicielkę w ciemnym i coraz cieplejszym orientalizującym mroku.
Jeszcze później pojawia się piżmowa ostrość, wydobywająca z nut drzewnych intrygującą goryczkę zaś z róży subtelną choć wyraźną cierpkość [kojarzycie smak rozgryzionych świeżych płatków róży?], udanie wpasowująca się w suszkowy klimat różanego potpourri oraz ciemnego, miodowego czystka. Co prawda pełny, lekko słodki aromat ambry czasem próbuje podjąć zeń walkę jednak ostatecznie zostaje pokonany, zepchnięty na drugi plan dzięki wyraźnej pomocy naturalnego mchu dębowego, który dodatkowo podkreśla ciemne piżmowo-drzewno-labdanowe szramy a także różaną, poważną zmysłowość. I tylko fiołek pastelowy, pudrowy, dziewczęcy [wyraźnie skoligacony ze starym, Shiseidowym Féminité du Bois] psuje niekiedy ten starannie dopracowany wizerunek femme fatale ujawniając przy okazji, że nosicielka wody niekoniecznie musi być taką osobą, za którą chciałaby uchodzić. To jednak zauważą wyłącznie najwrażliwsi, najbardziej uważni obserwatorzy; dla reszty świata różana drapieżnica będzie oczywistą konkluzją Cameo.
Omawiane właśnie perfumy udanie odtwarzają ducha pachnideł sprzed lat, pielęgnując charakterystyczną dla nich aurę tajemniczości oraz nie do końca definiowalnego, wyczuwalnego już na poziomie intuicyjnym luksusu. Siłę czerpaną z tradycji oraz zadziorny charakter, którego nowoczesna kobieta lat 20. XX wieku wstydzić się nie musiała. :)
A wszystko to z mocą typową dla pachnideł z kalifornijskiej Sonomy, z odwagą i pewnością siebie ale też niewątpliwym wdziękiem i szacunkiem dla tradycji perfumiarskich. Tego zapachu trudno nie lubić, nie tylko w karnawale. ;)
Polu, dziękuję Ci bardzo!
Rose l'Orange to inny ciężar gatunkowy aniżeli Cameo; pachnidło energiczne ale przyjazne z samego rana, majestatyczne po południu oraz intrygujące wieczorem. Przy czym musicie wiedzieć, że nie tylko rozwój kompozycji zapachowej miałam na myśli. ;) Ponieważ gdybym żyła w czasach, kiedy do dobrego tonu należało przebieranie się kilka razy dziennie w zależności od pory oraz okazji, prawdopodobnie używałabym perfum w typie Rose l'Orange dla roztoczenia wokół siebie aury dokładnie takich wrażeń. Niewiele zapachów potrafi zmieniać się tak wyraźnie, pozostając jednocześnie równie urodziwymi oraz wyważonymi. Nie bez znaczenia byłaby także stuprocentowa naturalność składników tworzących omawiany aromat.
Otwarcie kompozycji zadziwia złożeniem wytrawnych, cytrusowo-zielonych, trawiastych nut w całość gęstą i wielowarstwową, już na samym wstępie dociążoną przez majestatyczny bukiet złożony z rześko-zmysłowego neroli oraz róży tureckiej, wiotkiej i świeżej jednocześnie. Z czasem kwiaty paradoksalnie cichną, pozwalając ujawnić się akordom cytrynowo-geraniowym, pospołu suchym i zielonym, stopniowo zastępowanym przez ciężki kwiat pomarańczy w lutensowskim stylu wraz z różą nasyconą i korzenną, w chłodniejsze dni wytrwale wspieraną przez suchą słodycz waniliowego pyłu. To wcielenie środkowe, pasujące do ekscentryczki bardziej z konieczności niż przyjemności odfajkowującej popołudniowe wizyty na herbatkach u kolejnych pań z tzw. towarzystwa, osoby lubiącej robić wrażenie. W tym wcieleniu Rose l'Orange tworzy wokół ludzkiego ciała aurę bogatą i ciągnie się na nami iście kilometrowym śladem. Oto mi woń!
Za to potem, wraz z nieodzownym stopniowym wytracaniem przez pachnidło mocy pojawia się tajemniczość. Znajduję ją w doskonałej jedności akordów kwiatowych, gdzie róża i kwiat pomarańczy stają się całością doskonałą: ciepłą, spokojną, iskrzącą się suchymi promieniami aczkolwiek olejkowo tłustą, objawiającą się jako gęsta chmura cząsteczek wibrująca w ludzkich nozdrzach, naznaczona drzewno-żywicznym, słodkawym elementami balsamu peruwiańskiego lub tolutańskiego oraz nienachalnym czarem kilku podwędzonych waniliowych ziaren [gdyż występuje tu wanilia zdecydowanie ciemna, o bardzo niszowym charakterze]. Tu Rose l'Orange stopniowo delikatnieje, mięknie, rozpływa się w łagodnym cieple akordu balsamiczno-waniliowego, stopniowo wznoszącego się ponad wonne kwiaty ale jednocześnie roztapianego przez ich nasyconą, gęstą woń. A jeszcze później - rozpływającego się na wietrze, zanikającego stopniowo niczym filmowa zjawa.
Cameo oraz Rose l'Orange to pachnidła eksploatujące trochę już zapomniane rejony sztuki olfaktorycznej, w dobie syntetycznych zamienników gorliwie uniezależniającej się od Natury. Udowadniające przy okazji, że nawet korzystając z jej ograniczonych możliwości można uzyskać dzieło nieomal wybitne, cudownie niezapomniane, poruszające ukrytą gdzieś w głębi większości z nas tęsknotę za epicką przygodą, wielką miłością lub po prostu życiem "innym" niż obecne: spokojniejszym, bardziej uważnym, pełniejszym.
Adekwatnym do opisanych dziś przeze mnie aromatów. ;)
Sonoma Scent Studio, Cameo
Rok produkcji i nos: 2009 (pierwotnie 2007), Laurie Erickson
Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet, gęsty i odważny. Jak większość wód tej marki charakteryzujący się olbrzymią mocą, zdecydowaną projekcją oraz długim śladem, po pewnym czasie redukującym się do silnej, luźnej aury.
Świetny na wszystkie okazje wieczorowe acz po dokonaniu niezbędnych eksperymentów nie powinnyście mieć kłopotów z wykorzystywaniem Cameo podczas okazji romantyczno-erotycznych oraz dziennych (w obu przypadkach dawkowanie jest kluczową kwestią).
Trwałość: ohohoho! ;) Od dziesięciu-dwunastu godzin do blisko doby.
Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-drzewna (oraz orientalna)
Skład:
fiołek, róża, kłącze irysa, szara ambra, labdanum, drewno sandałowe, drewno cedrowe, mech dębowy, piżmo
April Aromatics, Rose l'Orange
Rok produkcji i nos: 2012, Tanja Bochnig
Przeznaczenie: zapach kobiecy o skomplikowanym rozwoju, który starałam się przybliżyć w tekście recenzji. Najpierw żywy, energetyczny, potem gęsty i zamaszysty a na koniec meandrujący między gęstością kwiatów a łagodną miękkością akordu waniliowo-balsamicznego. O projekcji początkowo niezbyt silnej za to rozgrywanej na wysokich nutach, później coraz śmielszej aby w bazie zmienić się w umiarkowaną chociaż wyraźną aurę.
Poza moim skojarzeniem pachnidło dobre na prawie wszystkie okazje, jakie tylko wymyślicie. :)
Trwałość: około sześciu-dziesięciu godzin
Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna
Skład:
gorzka pomarańcza, mandarynka, atar z róży tureckiej, neroli, róża stulistna, kwiat pomarańczy, ylang-ylang, balsam peruwiański, wanilia
___
Dziś nosiłam Earth marki Roberta Andrade.
P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. i 3. http://houseofretro.com/index.php/2013/03/19/george-barbier-the-master-of-art-deco/
2. http://www.coletterie.com/behind-the-seams/paul-poiret-king-of-fashion
Etykiety:
April Aromatics,
drzewne,
kwiatowe,
orientalne,
perfumy,
Sonoma Scent Studio
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Tęsknię za zapachami, które się rozwijają, a nie zwijają - tak ich niewiele...
OdpowiedzUsuńNiestety trudno się nie zgodzić. :( Ale może niedługo się to zmieni? Choćby tylko troszkę, bo to już będzie dużo. :)
Usuń