sobota, 23 marca 2013

Protomiasto

Jeśli rozumieć je w sposób zgodny z podręcznikami archeologii, protomiasto będzie, jak sama nazwa wskazuje, formą przejściową między większą, zorganizowaną osadą a organizmem typowo miejskim. Powstałe jeszcze wcześniej niż, uznawane za jedne z najstarszych miast świata, Jerycho oraz tureckie Çatalhöyük. Wszak starsze od nich było Tell Qaramel w dzisiejszej Syrii.
Jednak dziś postanowiłam odnieść się do terminu trochę szerzej. Bo przecież, ze współczesnego punktu widzenia, osady znajdujące się na miejscu obecnych wielkich aglomeracji europejskich były tak śmiesznie małe, iż niepodobna określić ich mianem "miast".
Przykłady?
Mam dwa, z czasów ekspansji Cesarstwa rzymskiego na Europę.

Lutetia jako rdzeń współczesnego Paryża oraz Londinium w miejsce dzisiejszego... ale to już wynika z nazwy. ;)


To od nich wszystko się zaczęło. Lutecję Rzymianie przejęli od podbitego plemienia Paryzjów, czyniąc miastem w swoim (a więc i naszym :D ) rozumieniu; Londinium zbudowali od podstaw.
Serge Lutens oraz Christopher Sheldrake mieli chrapkę na oddanie hołdu Berlinowi (a raczej jego mieszkankom). Szkoda, że zamiast tętniącej metropolii, bogatej w mieszkańców oraz budowle, w doznania, emocje oraz barwny kalejdoskop świateł, wyszło im protomiasto. :>
Znacznie bardziej proste, logiczniejsze, łatwiejsze do objęcia rozumem - i przewidzenia.

Odniosłam wrażenie, że ci dwaj panowie poszukują nowej drogi, niebadanych przez siebie wcześniej sposobów ekspresji. Bo o ile sangwinicznie zimne, dystansujące się oraz utarte na pastę Santal Majuscule mogło zostać uznane za przypadek przy pracy, La Fille de Berlin udowadnia, iż decyzja o zmianie wizerunku została przemyślana.
Albo raczej: że spółka Lutens-Sheldrake nie jest głucha na głosy odbiorców, narzekających na przesadne ponoć bogactwo ichnich perfum. ;] Że to bzdura wierutna, utrzymuję nie od dziś; bo do narzekaczy było mi daleko. Podobnie, jak do zwolenników olfaktorycznego minimalizmu [a fuj!], na który S.L. i C.S. zdaje się obrali nieśmiały kurs .
Pisząc po ludzku: jestem mocno sceptyczna wobec zmian zachodzących w okolicach paryskiego Palais Royal. Jak również wobec najnowszego efektu tychże zmian.

Który przecież nie jest zapachem złym. Fille de Berlin to porządna, chłodno-pieprzowa róża. Starannie wystylizowana, jak firmowe grafiki Lutensa, sucha oraz niezbyt przyległa do skóry. Ślicznie karminowa.
Otwiera się akordem świeżej, energetycznej mięty pieprzowej, w którą wpleciono kilka kopuł jasnoczerwonych róż. [Swoją drogą, wyobraźcie sobie, jak taki bukiet by wyglądał! :) Według mnie coś ślicznego.] Co daje uwerturę mocną oraz charakterystyczną, zapadającą w pamięć. Naprawdę bardzo dobrą.
Lecz rośliny bardzo szybko schną; nie z powodu braku ludzkiej opieki, co z jej nadmiaru. ;) Ktoś ma niecny zamiar zmienienia ich w potpourri. Takie z dodatkiem pączków kilku innych gatunków róży, odrobiny utłuczonych w moździerzu korzennych przypraw; tak zmasakrowanych, że niepodobna określić, na które się zdecydowano: goryczkową gałkę muszkatołową czy rudy, ogrzewający cynamon? A może to różowy pieprz w towarzystwie kolendry oraz jednego czy dwóch goździków? Nie wiem nic poza tym, że do róży i mięty dołączyło coś ciepłego, delikatnie pikantnego, łagodnie orientalnego. I wciąż jest nieźle.
Za to w bazie pojawia się więcej pudru, najpewniej z białego piżma, nadającego pachnidłu łagodnej miękkości. Natomiast róża staje się bardziej słodka, nieśmiało konfiturowa; dołączają do niej również subtelne, fiołkowo-kobiece tony. Mięta miesza się z tłem, pobrzmiewa jako łagodny, zielono-pieprzowy kontrapunkt dla buduarowych klimatów. Wszystko to stopniowo zbliża się do ludzkiej skóry choć, mówiąc prawdę, szczególną mocą nigdy nie grzeszyło.

Więc właściwie nie jest aż tak źle. To czemu dramatyzuję?
Ponieważ już tęsknię do klimatów rodem z Ambre Sultan, Fille en Aiguilles, Serge Noire, Borneo 1834, Santal de Mysore, Bois Oriental, Gris Clair, Fleurs d'Oranger, Boxeuses, Chêne... To są moje światy.
Minimalistów na perfumiarskim rynku mamy coraz więcej, Serge Lutens jest tylko jeden. :D

Rok produkcji i nos: 2013, Christopher Sheldrake

Przeznaczenie: zapach typu uniseks; dosyć wyrazisty choć nowoczesny w duchu. Układający się wokół ludzkiej sylwetki jako luźna aura, z czasem coraz bardziej intymna.
Na wszelkie okazje, nie tylko dla fanów róży. :)

Trwałość: w granicach dwunastu-czternastu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna

Skład:

róża, fiołek, pieprz czarny oraz różowy, białe piżmo
___
Dziś By baj Dolce & Gabbana. ;]

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.livius.org/lu-lz/lutetia/lutetia.html

10 komentarzy:

  1. Muszę w końcu skusić się na przetestowanie tej Róży, choć recenzje raczej mało entuzjastyczne zbiera. Ale do Lutensów ciągle mam sentyment, chociaż na półeczce "ulubionych" ostała się jeno Fille en Aiguilles... ;)

    A Ty miałaś konieczność obcowania z podręcznikami do archeologii kiedyś, że się tak zapytam wkraczając na grząski grunt spraw prywatnych? ;p

    OdpowiedzUsuń
  2. Przetestować zawsze warto. Choćby przez sentyment właśnie. :)

    Na Twoje pytanie odpowiem tak: konieczność pojawiła się na krótko i zniknęła; później była już tylko nieskrępowana ciekawość. :D Głównie..

    OdpowiedzUsuń
  3. Masz Wiedźmo dobry nos. Wywąchałaś w La Fille de Berlin o wiele więcej niż ja- albo przynajmniej inaczej bo dla mnie zamiast przyprawowej ta róża ma chemiczne, pomadkowo-naftalinowe podbicie.
    I charakter nieco eksperymentalny.
    Skojarzenia zaś masz obłędne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ciekawe, bo ja uważam, że to Ty zauważyłaś więcej niuansów. U mnie raczej nudno; chyba nie udało się ukryć rozczarowania, które nawiasem łączy chyba obie nasze opinie.
      Co do eksperymentów Serge'a i Christophera, to w dalszy, ciągu nie mam co do nich nawet 50% pewności. Ale już czterdzieści parę - jak najbardziej. :] Pożyjemy zobaczymy.

      Usuń
  4. Coraz bardziej ta Berlinianka mnie ciekawi - z Twoich słów wynika , że jest lżejsza niż tradycyjne Lutensy , które mnie zabijają gryzącą bazą , wyczuwalną wszędzie oprócz Sa Majeste La Rose i A La Nuit . W Szpilkównie jestem w stanie bazę znieść , bo nie gryzie aż tak strasznie , ale do pozostałych nawet nie mogę podchodzić . Dlatego Twoje żale nad minimalizmem twórczego duetu dają mi nadzieję na noszalny zapach , zwłaszcza , że różaną różę bardzo lubię .Obawiam się tylko tego pudru na końcu , bo to nie jest to , co tygrysy lubią najbardziej :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lżejsza, to na pewno. Aż mi włosy zjeżyła na karku [a mam podgolone ;) "prawie jak" sarmata ]. :P
      Bazę, ową słynną ta-bazę zawsze lubiłam. Chyba we wszystkim. A la Nuit nie pamiętam tak dobrze, więc nie mogę powiedzieć, czy się z Tobą zgadzam. Jej Wysokości jeszcze nie poznałam. :)
      No tak; ktoś traci nadzieję, by zyskać ją mógł ktoś. ;]

      Usuń
    2. A la Nuit to jaśmin w stanie czystym , kwitnący na krzaku , a Jej Wysokości parę kropli chętnie Ci podeślę :)
      Tabaza to zabójstwo - piecze i gryzie w nos i dusi w gardle , a fuj .

      Usuń
    3. Zapamiętałam ten zapach trochę inaczej ale mniejsza o niego. Za kilka kropli mogę tylko podziękowac; kiedyś, przy okazji. :*
      Tabaza jest śliczna. ;P

      Usuń
  5. słyszałam porównanie do Tea Rose , z czego ta druga na allegro kosztuje śmieszne 40 zł:)

    OdpowiedzUsuń
  6. słyszałam porównanie do Tea Rose , z czego ta druga na allegro kosztuje śmieszne 40 zł:)

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )