Wygląda na to, że pierwszy oddech wiosny dosłownie zwalił mnie z nóg. ;) I potrzebowałam całego tygodnia, aby się podnieść.
Na szczęście już jestem z powrotem, z całym naręczem recenzenckich przemyśleń oraz skojarzeń zapachowych.
Na pierwszy ogień - perfumy konwencjonalnie eleganckie, zwracające uwagę, szykowne oraz bez dwóch zdań urodziwe. Nawiązujące do klasyki męskiego perfumiarstwa, wyśmienite nowoczesne fougère; starannie wystylizowane, świadomie kreujące własny imaż oraz - za jego pośrednictwem - swój wizerunek w oczach innych.
Zapach, który mnie przywodzi na myśl obraz mężczyzny młodego i ślicznego (lub "tylko" przystojnego ;) ), świetnie wiedzącego, jak przedstawić siebie w możliwie najkorzystniejszym świetle jeszcze zanim cokolwiek powie. Osobnika "zimnokrwiście wyrafinowanego" i eleganckiego, jednak nie dandysa-niewolnika mody. Kogoś, kto na rodzimym polskim gruncie dopiero wyrabia sobie pozycję, wprawiając w zakłopotanie niejednego przedstawiciela płci własnej oraz równie sporo przedstawicielek przeciwnej: nowoczesnego dżentelmena. Człowieka z premedytacją przeciwstawiającego się normom postsocjalistycznej "nowej świeckiej tradycji", każącej panom nie zawracać sobie głowy swoim wyglądem [a tych, dla których własny strój czy zdrowy, harmonijny wygląd mają znaczenie deprecjonować]. Słowem - tych mężczyzn, którzy ze zdumiewającą starannością przywracają do życia styl przedwojennych dżentelmenów, dla których schludny i elegancki wygląd był głównie wizytówką piękna wewnętrznego [a przynajmniej zręcznie takowe sugerowały ;) ] oraz dbałości o cały otaczający ich świat.
Że jednak mamy do czynienia z człowiekiem XXI wieku, który nie wyobraża sobie świata bez elektronicznych gadżetów, potrafi zaakceptować zmiany wynikłe z równouprawnienia kobiet zaś innych przedstawicieli własnego gatunku poznaje głównie dzięki internetowi, zatem i perfumy dla kogoś takiego powinny być bezwzględnie nowoczesne. Żadnych dosadnych gęstości, żadnego szarpania trzewi, żadnego cywetu i piżma, ciągnących się za nosicielem kilometrową chmurą. Najważniejsze są umiar i dyskrecja. Pachnidło, które nie będzie w stanie zdominować noszącej je osoby.
Zeszłoroczna - acz z ostatnich miesięcy roku - nowość marki M. Micallef, Style. Nawet nazwa zapachu okazuje się dobrana starannie. ;)
Bo też i sam Styl rozegrano umiejętne, tworząc pachnidło o przebiegu łatwym do przewidzenia, dla maniaka chyba nawet zbyt oczywistym. ;) Lecz osobom niezafascynowanym perfumami, pragnącym przede wszystkim użyteczności, nie powinno to przeszkadzać. Kompozycja klasyczna, stonowana, gładkolica; zauważalna acz dyskretna; chcąca się wyróżniać lecz jak ognia unikająca ostentacji.
Jeśli zaś pojawi się wrażenie jej przestylizowania, jestem pewna, że będzie wynikać wyłącznie z naszego, zaburzonego półwieczem socjalizmu (oraz późniejszego stylistycznego bezhołowia), rozumienia kalekiej rzeczywistości oraz nikłego stopnia tolerancji dla szeroko pojmowanej odmienności.
Kiedy spojrzymy na omawiane pachnidło bez powyższego bagażu złych doświadczeń okaże się, że mamy do czynienia z kolejnym przykładem wysmakowanego, pełnego wdzięku nowoczesnego paprociowca. Z gatunku tych, które zgodnie z zamysłem twórców mają służyć nosicielowi, nigdy na odwrót. :) Zaś z artystycznego punktu widzenia - bardzo udaną współczesną reinterpretacją dawnych wzorców.
Gdyż Style okazuje się być potomkiem szacownych aromatycznych klasyków, w rodzaju Antaeusa od Chanel czy Habit Rouge marki Guerlain. Lecz znacznie od nich nowocześniejszym, bardziej spolegliwym (nie mylić z potulnym!).
Otwiera się akordem suchym, srebrzystym i przewianym, goryczkowo-cytrusowym, niedosłownie świeżym. Co wynika z udanego mariażu przypraw, głównie gałki muszkatołowej i bliżej niezidentyfikowanych eugenolowych nutek, z niezbyt wytrawną, esencjonalną lawendą, złamaną miękką, jasną oraz raczej metaforyczną niż oczywistą kwiatową słodyczą. A wszystko to przepleciono gorzkimi, strzelistymi promieniami cytrynowej jasności.
W miarę upływu czasu kompozycja cichnie, staje się bardziej sucha, na pierwszy plan wybijająca przyprawy oraz czarodziejski kwiatowy miks. Wiotki, oniryczny, kaszmirowy woal; a obecność tego akurat akordu staje się zapowiedzią kolejnego, drzewnego stadium; lecz o nim za chwilę. najpierw powinnam zająć się cynamonem, który na tym etapie obejmuje prowadzenie. Miękkim, puchatym, miłym w dotyku niczym płaszcz ze szlachetnej wełny, gdzieś pod powierzchnią kryjącym odrobinę ludzkiego ciepła, zmieszanego z goryczą muszkatu oraz lawendy ale przecież i tak rodzącym swobodne skojarzenie ze słynnym Musc Ravageur.
Lecz w Stylu próżno szukać charakterystycznych cech Malle'owej i Roucelowej mieszaniny, obecny jest prędzej ich wątły powidok. Podobnie, jak innego ikonicznego pachnidła; tym razem selektywnego choć otoczonego (złą) sławą równie zwierzęcej zmysłowości, dla kontrastu podanej w nimbie świeżości. Chodzi mi o Kourosa marki Yves Saint Laurent. Tak, właśnie tego Kourosa. :] Gdyż i jego widmo wypływa czasem spomiędzy ciepłych i suchych słodko-gorzkości omawianej wody. Dzieje się tak wówczas, gdy w bazie powraca słoneczne zimno otwarcia, ów srebrny wiatr - i łączy się z piżmem oraz sandałowcem utrzymanym w oczywistej manierze vintage, dając całość podejrzanie bliską czystości cytrusów, wetywerii, paczuli oraz cywetu ["czystość cywetu", czy to przypadkiem nie oksymoron? ;) ]. Tak dzieje się dokładnie w połowie testów Style. Inaczej wygląda baza, kiedy suchość przyprawowej kurzawy pogłębiana jest przez drewno sandałowe oraz przyjemne i równie staroświeckie paczuli do tego stopnia, że aż ożywają ukryte w głębinach cenne żywice, które nagle zaczynają wydzielać szary, całkiem gęsty dym. Olibanum, odrobina mirry, wytrawne elemi lub jeden z dwóch najpopularniejszych balsamów (a może oba?); wszystkie pomieszane z nutami ziół i lawendy, podejrzanie bliskie innemu Klasykowi przez duże K, Encens et Lavande Lutensa, jeszcze jednemu probierzowi olfaktorycznej paprociowości.
Za to w głębokiej bazie cichną wszelkie zgrzyty, zanikają gorzkie nuty. Tu już nikt nie broni jasnemu piżmowemu pudrowi niejadalnie się zesłodzić, paczuli zmienić się w coś pomiędzy zadbaną piwnicą starego domu (żadnej wilgoci na ścianach) a czekoladą, zaś żywicom stygnąć powoli w objęciach ciemnego, lekko kaszmeranowego sandałowego puzderka. Bo też i bazie Style najbliżej do uniseksu rozumianego jako stan całkowitej równowagi miedzy pierwiastkiem męskim a żeńskim. Oczywiście, w rozumieniu stereotypowym. ;)
Mnie w cieszeniu się towarzystwem Stylu nie przeszkodzi nikt i nic.
Rok produkcji i nos: 2012, Jean-Claude Astier
Przeznaczenie: zapach stworzony dla mężczyzn.
O mocy łatwo wyczuwalnej, choć projekcji ograniczonej. Ze spokojną aurą zamiast sillage.
Na wszelkie okazje, nie tylko dla nowoczesnych elegantów (choć im pasuje chyba najbardziej :) ).
Trwałość: ech, te pachnidła od Micallef i Nejmana! ;) W porywach do sześciu godzin.
Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna
Skład:
Nuta głowy: cytryna, gałka muszkatołowa, kardamon, cynamon
Nuta serca: jaśmin, konwalia, lawenda
Nuta bazy: piżmo, paczuli, drewno sandałowe, kadzidło
___
Dziś Dark Aoud od Montale.
P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://polluteyourbritches.tumblr.com/post/11636416362
2. http://pinterest.com/pin/446067538062104042/
Mój mały rozumek nie ogarnia, jak możesz Habit Rouge kwalifikować jako fougere. Ktoś inny nawet zarzuciłby tobie nieznajomość tematu ;)
OdpowiedzUsuńA gdzie ja tak napisałam? Stwierdziłam tylko, że mam go za "aromatyczny" - bo tak właśnie czuję. No właśnie.. "czuję". Ponieważ w perfumach najważniejsze jest dla mnie wrażenie, niemożliwy do określenia duch, nie bezwzględna wierność zestawowi nut, które trzeba uwzględnić, bo bez nich nie będzie fougère i kropka. Właśnie ów duch, synestetyczne wrażenie ma dla mnie o wiele większe znaczenie, niż chłodne analizy technokratów [to po współczesnemu "mędrca szkiełko i oko" ;) ].
UsuńW kwestii nieznajomości przeze mnie tematu: internet ma to do siebie, że jeśli jakiś jego element, czyjś zaułek ci nie pasuje, spokojnie możesz doń nie zaglądać - i tak niczego w interesującym cię temacie nie tracisz. Jeżeli "komuś" kompletnie nie pasuje sposób, w jaki piszę o perfumach, naprawdę nie musi tu zaglądać. Na pewno znajdzie wiele ciekawszych miejsc.
No popatrz, a na mnie (i dla mnie) Style to klęska dziesięciolecia. Upiornie kolońska, pseudoelegancka wanilia, zmutowana gałka muszkatołowa i słodkie, ciągliwe cukierki na finiszu. Nie dość że nuda- to jest fatalne!
OdpowiedzUsuńCzytałam. I trochę mnie to zdziwiło; a może nie? Z tego, co pamiętam, klasyczne paprociowce chyba nie przepadają za Twoją skórą? Poza tym stwierdzenie "cóż, perfumy!" powinno chyba tłumaczyć wszystko. ;) Takie one już są. I za to je lubimy! :D
UsuńPrzepraszam, nie chciałem urazić, tylko wyrazić zdziwienie. A do twojego bloga zaglądałem i będę zaglądał z przyjemnością.
OdpowiedzUsuńNie poczułam się urażona, może trochę zirytowana; ponieważ odniosłam wrażenie, ze już dawno (raz a dobrze) ustaliliśmy, że nasze nosy różnią się od siebie diametralnie. Przynajmniej z mojej strony takie stwierdzenie nie bywa dyplomatycznym wytrychem.
UsuńOczywiście, że zapraszam zarówno Ciebie, jak i każdego, komu tu się podoba. Przecież po to piszemy, żeby ktoś nas czytał. ;) Gdyby nie swoisty ekshibicjonizm, może najwyżej robilibyśmy notatki do szuflady. Tylko co komu po nich? To nie poezja. ;>