...wciąż pozostaje nieznane. :)
Recenzję Rose Anonyme planuję już od ładnych paru miesięcy. Pamiętam nawet, że miałam skojarzyć ów zapach z Rose d'Arabie z subkolekcji kryjącej się w zestawie wód Armani Privé. Jednak w chwili publikacji recenzji Arabskiej Róży nie miałam czasu na pisanie podwójnej opinii; zresztą w podobnym zestawieniu moja dzisiejsza bohaterka musiałaby zostać ukazana jako ta mniej ciekawa. A na coś podobnego Rose Anonyme z pewnością nie zasługuje.
Właściwie to trudno jest uwolnić się spod jej zniewalającego wpływu. ;) Omawiana mieszanina jest bowiem wyjątkowo podstępną bestią. Z pozoru przeciętna, dobrze znana i oswojona, zdająca się mówić: "to przecież ja, Wasza stara i dobra róża z oudem, znacie mnie od lat", lecz musimy pamiętać, iż jest to wyłącznie kokieteria. :) Róża, której daleko do jakiejkolwiek anonimowości, lubi czarować swoją publiczność, stylizować się na zwyczajną dziewczynę z sąsiedztwa.
Dlatego też w otwarciu pojawia się kwiat szkarłatny, lekko słodki i balsamiczny, złączony w całość z chłodnym i krystalicznym agarem, przywodząc na myśl Black Aoud. Lecz trwa to moment, dosłownie chwilkę; po chwili wszelkie skojarzenia z najsłynniejszym zapachem Montale rozpływają się w nieco zielonkawym (a może zimnobłękitnym?), niejadalnie słodkim, różano-drzewno-żywicznym syropie. Tu do róży z oudem dołączają akordy gorącego szafranu oraz skarmelizowanej skóry, gwarantowanej przez benzoes i opoponaks. Lecz kompozycja nie zmienia się w ulep ani nie gęstnieje od razu, gdyż szybko pojawiają akcenty lekkie, świeże, orzeźwiające olfaktorycznych mocarzy: ostry, zółtozielony papirus zmieszany z odrobiną gładkiej wetywerii w stylu dawnego Vetiver od Guerlain (dosłownie kroplą) oraz świeżo-pikantnym sokiem imbirowym.
Składniki te fenomenalnie równoważą ciężar otwarcia, paradoksalnie nie rozrzedzając go lecz uwypuklając duet różano-drzewny (różano-oudowy w szczególności) tak, jak zimne barwy podkreślają wyraźne piękno szkarłatnego kwiatu z ilustracji obok. Głębia widoczna dzięki lekkości; podobnego efektu do tej pory doświadczyłam chyba tylko w L'Humaniste marki Frapin, choć w omawianym teraz przypadku mam do czynienia z negatywem ówczesnych wrażeń. Lecz mniejsza o to. Grunt, że balsamiczna gładkość, głęboka dosłowność podniesiona na wyżyny artystycznego wystudiowania dzięki lekkiej pikanterii, zapewniają mieszaninie rys klasyki w starym stylu, mocnej a jednak wyrafinowanej, mało dosłownej.
Natomiast baza... baza przypomina mi Qessence Missalów. :) Ta sama gęstość identycznie ukazany kwiat, powoli cichnący na tle akordów drzewnych, z podskórnym ciepłem niedosłownej słodyczy oraz paczuli, zatrzymanej o trzy kroki od granicy, za która już tylko oranżadowe musowanie; do niego Rose Anonyme nie dociera. Zamiast niej ujawnia się wiotki, nierzeczywisty, łatwy do przepłoszenia szypr. I jest pięknie.
Prawdziwa bajka.
Rok produkcji i nos: 2012, Jérôme Epinette
Przeznaczenie: zapach typu uniseks (tym bardziej, że wzmiankowana róża nie potrzebuje wcale wysiłku, by stać się idealnie "męską"). O dosyć pokaźnym sillage i mocy, wyczuwalnej z odległości kilkudziesięciu centymetrów, z czasem redukującej się do luźnej aury.
Na okazje albo Bardzo Ważne i wieczorowe, albo w ogóle nieformalne tudzież luzackie.
Trwałość: od czterech do ponad sześciu godzin
Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna (oraz szyprowa)
Skład:
turecka róża, bergamotka, imbir, opoponaks, oud, benzoes, paczuli, papirus
___
Dziś Musk Pure od Toma Forda.
P.S.
Pierwsza ilustracja przydreptała z DeviantArta. To Frozen Rose autorstwa użytkowniczki o nicku Meyrembulucek
absolutnie przepiękne perfumy... różane, a za róża nie przepada, ale zadurzyłem się w nich od pierwszego niucha... ;)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam pirath
Prawda, robią wrażenie. I wnoszą coś nowego do, zdawałoby się przerobionego już na wszystkie strony, tematu głównego. Jak to się nie zachwycić? :)
UsuńBędziesz opisywał?
Chyba nie sposób nie nawiązać do Eco gdy opisuje się Rose Anonyme. Z niecierpliwością czekam na lato by móc wrócić do tego zapachu (w zimnie nie rozwija się na mnie tak ładnie). Róża Bezimienna to jeden z pierwszych poznanych przeze mnie agarowców, który przekonał mnie że oud na mojej skórze wcale nie musi cuchnąć.
OdpowiedzUsuńNo i że z mariażu róży z oudem może wyjść coś ciekawszego niż stara, znana sztampa.
Lubię to ;)
UsuńFakt, pokusa, by rzucić aluzją była zbyt silna na moje słabe nerwy. ;)
UsuńPrzypomniałam sobie Twoją recenzję już po publikacji swojej. I myślę teraz, że "wybrałaś sobie" (o ile można tak powiedzieć) świetny zapach na przełamywanie niechęci do agaru. Naprawdę dobry; bo własnie niesztampowy.
Co do powrotów do dawnych recenzji, ostatnio coraz silniej kusi mnie, by wrócić do klasycznego Addict Diora. Szczególnie, że niedawno dostałam sampla z wersją po ostatniej reformulacji i chciałabym do recenzji dorzucić sprostowanie; a nawet dwa, bo wszak mój odbiór wcześniejszego wcielenia wody się zmienił. Ale czy jest sens? Ostatnio przecież odpowiedziałam Escritorze, że nie ma. ;]
Siejesz nihilizm Wiedźmo. Oczywiście że jest sens, choćby ze względu na radość wąchania, pisania i czytania. A jeśli będziemy próbowały ów sens zobiektywizować, nadać mu wartości utylitarnej to dojdziemy, być może, do wniosku, że całe nasze pisanie nie ma sensu.
OdpowiedzUsuńI tak na dobrą sprawę- nic nie ma sensu :)
E tam, nihilizm. Ale tak stawiając sprawę, masz oczywiście rację. Bo skoro nie ma sensu pisanie o perfumach, to i rozmowa o nich nie ma sensu. Więc co my tu robimy? ;] Tu, u Ciebie, na innych blogach? I na tylu forach o perfumach? :> Po co nawet gadać prywatnie? O czymkolwiek?
OdpowiedzUsuńPrzy okazji: w tym światku była już kiedyś osoba, którą nękały podobne demony. Fascynowała mnie jako "przypadek". Ale mniejsza o to.
Ja chyba lubię ją własnie za to wrażenie "dziewczyny z sąsiedztwa" absolutnie bezpretensjonalnie czarująca kompozycja. I świetna recenzja, dawno mnie tu nie było muszę ponadrabiać zaległości :).
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńPrawda? Niby swojska a taka niezwykła! Naprawdę sprytnie pomyślane perfumy.
OdpowiedzUsuńZa miłe słowo dziękuję.