piątek, 14 grudnia 2012

Dzień Świętej Łucji

"Światło jest w Skandynawii rzeczą tak cenną i tak trudno uchwytną, że nawet ono doczekało się własnego święta. Zgodnie z tradycją, święto światła obchodzi się na Północy - szczególnie w Szwecji - dnia 13 grudnia. Nie jest to jednak światło samo w sobie, w swojej najbardziej naturalnej i bezpostaciowej formie. Ma ono swoją personifikację w osobie świętej Łucji: dlatego też często 13 grudnia jest nazywany dniem świętej Łucji".
ŹRÓDŁO

W myśl tradycji chrześcijańskiej, która do Szwecji przybyła z Niemiec - zaś tam dotarła z Włoch - Łucja, której imię wywodzi się od łacińskiego wyrazu 'lux', czyli światło, była Sycylijką. Żyła na przełomie III i IV wieku naszej ery [bo niby której, skoro w końcu została chrześcijanką?]; pochodziła z rodziny syrakuskich patrycjuszy, jednak już jako dziewczynka została gorliwą wyznawczynią Chrystusa, złożywszy nawet śluby czystości.
Sprawę traktowała poważnie, skoro miała odwagę porządnie wkurzyć swoich krewnych, odmawiając poślubienia wybranego dla niej mężczyzny. Zdenerwowała również niedoszłego narzeczonego, który nie omieszkał wspomnieć tu i ówdzie, że dziewczyna oddaje się zakazanym praktykom religijnym. Jego zemsta okazała się skuteczna, ponieważ Łucję szybko aresztowano i osądzono. W myśl wyroku rzymskiego sądu, najbliższe lata nasza bohaterka miała spędzić jako pracownica domu publicznego. Los w ogóle średnio ciekawy (o ile sami/same nie wybieramy go dla siebie) ale pomyślcie, jaką tragedią musiał być dla dziewczyny, która przysięgła umrzeć jako dziewica.
Nic dziwnego, że zareagowała cokolwiek dramatycznie, na wieść o decyzji sądu wyłupiając sobie oczy. Po dalszych perypetiach, na które składały się m. in. cudowne przywrócenie wzroku oraz polewanie wrzącym olejem, Łucja z Syrakuz została ścięta. Miało to miejsce 13 grudnia roku 304. Czyli wczoraj obchodziliśmy kolejną rocznicę tego wydarzenia. Szwedzi, choć już od dawna nie uznają kultu świętych, na pewno o niej nie zapomnieli.

"(...) Święta Łucja nie jest jedyną postacią, z którą powinno się wiązać dzień 13 grudnia. W średniowiecznej Skandynawii kościelna tradycja długo przegrywała z pogańskimi przesądami, a chrześcijańska święta miała swoją zniekształconą wersję i imienniczkę w postaci Lusse - lokalnego demona w kobiecej postaci. Nie było to zbyt szczęśliwe porównanie dla świętej: Skandynawowie wierzyli, że nocą z 12 na 13 grudnia - czyli, jak uważali, w najdłuższą noc roku - zły duch Lusse prowadzi dzikie łowy. Na czele zdziczałej kawalkady zmarłych Lusse miała przesuwać się po nocnym niebie, porywając wszystkich i wszystko, co znalazło się na jej drodze. Szczególnie narażeni byli grzesznicy oraz nieposłuszne dzieci - ponieważ jednak każdy mógł teoretycznie coś sobie zarzucić, więc w praktyce już wieczorem 12 grudnia starano się nie opuszczać domów. (...)
Dopiero gdy chrześcijaństwo na dobre zakorzeniło się w Skandynawii, pamięć o demonie z 13 grudnia uległa zatarciu - na rzecz świętej Łucji, której kult przybrał na sile".
ŹRÓDŁO PODLINKOWANE WYŻEJ


Aromatem, który przywodzi mi na myśl dziewczęcą patronkę światła - w pewnym sensie "dobrą bliźniaczkę" ponurej Lusse - jest Chantilly, pachnidło powstałe dla Houbigant, jednak obecnie produkowane pod egidą marki Dana.
Zapach ów mogłam poznać dzięki Trzem Rybom jako coś, co charakterem najbardziej przypomina dawną (a nawet jeszcze dawniejszą ;> ) wersję Miss Dior, tę sprzed ostatnich x reformulacji. Czy muszę pisać, że nie widzę nawet cienia podobieństw między Chantilly a lichym soczkiem, sprzedawanym obecnie pod nazwą Miss Dior? Oraz, że nie wystawia to najlepszej opinii tak szacownej, znanej na całym świecie marce? Pewnie, że nie muszę; wspomnę o tym podczas recenzji Miss Dior, o ile ta kiedykolwiek powstanie. ;> Dziś miało być przecież o wspólnym dziecku Houbigant oraz Dany. ;)

Które trudno opisać w słowach chłodnych i analitycznych; głównie dzięki jego zaprzeszłemu poskładaniu, gdzie poszczególnych nut się nie eksponuje, a zlewa w całość, uciera na jednolitą pastę. Co się wyróżnia, to jasność, pewna mydlano-kwiatowa świetlistość, ów charakterystyczny zawijas, rozświetlający od środka matową powierzchnię każdej szyprowej kompozycji. Za ów efekt odpowiada głównie piękny kwiat pomarańczy (którego zimową porą nie mogę się nawąchać), zestawiony w całość z bergamotką, goździkiem i różą.
Po pewnym czasie  światło przestaje jarzyć oraz rodzić błędne skojarzenia z chmurą aldehydów (są, ale w zbyt małej ilości, by móc przykryć krystaliczne piękno neroli), ogrzewa się, zaczyna jaśnieć blaskiem wewnętrznym. Już nie tak oczywistym, za to bardziej ludzkim, ciepłym, bezpiecznym. Za ów efekt odpowiada chmura startych na proszek, eugenolowych przypraw, nieco wysuszających kwiatową pastę, nadających jej głębi oraz przyjemnie drażniących powonienie. Zresztą, w miarę upływu kolejnych minut wibrującej ostrości, przyprawiających co wrażliwsze nosy o kichanie [ech, czyżby obecny olfaktoryczny wróg nr 1, alergeny? :> W takim razie witajcie, piękności! :] ] tylko przybywa. Pojawia się gładki, wypolerowany kawałek drewna sandałowego, dalekiego jednak od słodkiej pluszowości oraz zwarty  i wycofany akord ciemnej, wygarbowanej lata temu skóry. Chantilly w tym wcieleniu ściele się wokół ludzkiej sylwetki pozwalając, by kolejne warstwy aromatu nakładały się na siebie. Co odpowiada mi nadzwyczajnie. :)
Dopiero w późnej bazie dzieło uspokaja się oraz wygładza, staje się bardziej słodkie. Choć suchość w dalszym ciągu drąży mój narząd powonienia, wyczuwam również mniej zobowiązującą lekkość jak również powracający jasny blask z zewnątrz. Już bez ciemności nocy. Bez cienia Lusse, snującej się po niebie na czele armii potępieńców; świetlna tarcza Łucji nie jest nam już potrzebna. Wstaje nowy dzień.
Choć dookoła zimno i śnieg, ostre promienie słońca zmieniają biały puch w istne morze migoczących diamentów. Na dokładkę pachnących drzewną, suchą wanilią tudzież lekkim potpourri. Czy na taki poranek można spoglądać z lękiem?

Rybko, dziękuję bardzo!

Rok produkcji i nos: 1941, Paul Parquet
[choć nie wierzę, że od tego czasu obyło się bez reformulacji, choćby przy zmianie właściciela praw do nazwy]

Przeznaczenie: zapach stworzony z myślą o kobietach, jednak dziś spokojnie i bez cienia podejrzeń testować (albo i normalnie używać) mogą go również mężczyźni. :)
Moc zacna, sillage długi i wyraźny, dopiero w bazie  redukujący się do bliskiej ciału aury.

Trwałość: w granicach dziesięciu-dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: szyprowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, cytryna, neroli, akordy owocowe
Nuta serca: ylang-ylang, jaśmin, róża, goździk (kwiat), kwiat pomarańczy, przyprawy
Nuta bazy: drewno sandałowe, benzoes, wanilia, bób tonka, skóra, mech dębowy, piżmo
___
Dziś Miyako od Annayake.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.knspwg.ek.ug.edu.pl/swietalucja.html
2. http://evencleveland.blogspot.com/2011/12/st-lucys-day.html

2 komentarze:

  1. To ja dziękuję Wiedźmo, fascynująca opowieść. Dla mnie Chantilly to zapach raczej ciepły, nie skojarzyłabym go nigdy ze Skandynawią ani z akomodacjami pogańskich skandynawskich wierzeń do chrześcijaństwa. Ale może dlatego, że czuję się bezradna wobec tak zblendowanego zapachu, gładkiego, jedwabistego, słodkiego i gorzkawego jednocześnie.
    Ja znajduję w Chantilly jedną zaskakującą nutę: coś oleistego i syntetycznego, jakby czysty, nieużywany olej kojarzący mi się z mazidłem, którego używała moja Babcia do swojej antycznej maszyny do szycia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nawiązanie do przedchrześcijańskich wierzeń Skandynawów pojawiły się raczej jako wyjaśnienie, dopełnienie wizji, coby była bardziej czytelna. :) Co nie znaczy jednak, że bez niego recenzja byłaby lepsza. ;)
    Doskonałe zespolenie poszczególnych nut zapachowych w Chantilly rzeczywiście jest tak duże, że bez silnego skojarzenia by się udało. :) Łucja zjawiła się jak na zawołanie; kiedy ostatni raz testowałam pachnidło, jakieś dwa dni przed recenzją, aż mnie uderzyło, że to jasne światło, to przecież jej sprawka! A że zbliżał się akurat odpowiedni dzień w roku, pozbyłam się wszelkich skrupułów. :)

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )