wtorek, 19 czerwca 2012

Bajka z mchu i paproci (bez mchu)

W ostatnim poście pojawiło się zagajenie odnośnie zdającego się właśnie wyłaniać perfumiarskiego nurtu, który roboczo nazwałam "nowymi" czy "nowoczesnymi paprociowcami" [w nawiązaniu do "nowoczesnych szyprów"]. Jak z każdym trendem (czy aby? to pokaże czas), który dopiero co się wykuwa, także i we wspomnianym przypadku trudno póki co mówić o spójnych, każdorazowych cechach wspólnych. Na pewno "nowe paprociowce" łączy pewna delikatność, ciepłe nuty drzewne, zioła i przyprawy, które przede wszystkim dodają zadziornie pikantnego smaczku oraz spokojnej goryczy. Choć, podkreślam, są to cechy wybrane prędzej intuicyjnie niż na podstawie analizy. Na nią pora przyjdzie dopiero za jakiś czas; o ile. :)

W ciekawy sposób nurt ów reprezentuje pachnidło marki Ramon Molvizar, które w pewien zabawny sposób nie jest ani nowoczesne, ani tradycyjne; drzewne ni świeże; nie sportowe, nie wieczorowe; ani poważne, ani kpiarskie. A raczej dokładnie takie, jak opisałam. ;) I to w każdym punkcie.
Luna-Moon, zapach świadomie ponowoczesny oraz ahistoryczny.
Przynajmniej w kilku pierwszych momentach.


Ponowoczesny z racji swobodnego czerpania z kilku różnych tradycji, z doświadczeń perfumiarstwa francuskiego (Guerlain), angielskiego (Creed) oraz niemieckiego (Joop), z podstawiania skrajnie nowoczesnych rozwiązań w klasyczne wzory; sprawdzane przez dekady, więc i doskonale wyważone. Stąd wynika także ahistoryczność Księżyca: przywołując skojarzenia z kilku różnych epok, nie wiąże się jawnie z żadnym z nich. A przy tym sprawia wrażenie pachnidła nieco "przedobrzonego", zbyt dosłownie traktującego pojęcie "klasycznej męskiej elegancji".
Przejdźmy do sedna: w moim odczuciu nie jest to zapach, który nadaje się do bezwarunkowego pokochania i noszenia zawsze i o każdej porze.

Jest ładny, niewątpliwie ciekawy; zrobiony sprytnie i z ewidentnym pomysłem, jednak coś mnie w nim drażni. Już w pierwszej chwili wyczułam znaczne podobieństwo omawianej wody do damskiego Light Blue od Dolcego i Gabbany. I w Lunie zaświtał mi ten sam zimny, rybiobłękitny, nieprzyjazny, przytłumiony blask. Choć doceniłam grę akordów przyprawowych, ślicznie ogrzewających całość, chłodne, podduszające zimno powoli rosło. Sytuacji nie polepszały drapiące w gardło skoncentrowane, choć nie kwaśne, cytrynowe soki.
Na szczęście w porę pojawiły się posiłki w postaci iso e super oraz ambroksanu, dzięki którym uniknęłam szorowania skóry pumeksem. ;) Dzięki nim odkryłam za to - piękną woń cedru, świeżo ściętego, jeszcze przesyconego sokami, ostrego choć schnącego powoli w silnym słońcu. Z czasem pojawia się coraz więcej pudru, który łącząc się z resztkami wibrujących nut kolendrowych ziaren, skutecznie uniemożliwia mi nudę.
Cedr, kolendra, akordy ambrowe oraz odrobinka żelazistego pudru - co mi to przypomina? Moi Drodzy, Kashminę Touch marki MaxMara. :)

Luna-Moon, świetne stylowe pachnidło z opiłkami platyny, zamknięte w kryształowym szkle (?) oraz efektownym pudełku wydaje się być kopią klasycznego, rzecz jasna już nieprodukowanego pachnidła od MaxMary, takiego w zwykłym flakonie z cieniowanego na brązowo szkła, zbyt chybotliwego i opakowanego w trywialną tekturę. Luna-Moon, może i faktycznie trwalsza od pierwowzoru [gdyż podobieństwo jest zbyt oczywiste, by mogło być przypadkowe], nie potrafi pokazać niczego, czego w perfumomaniackim światku wcześniej by nie widziano. Opisane na wstępie ponowoczesność i ahistoryczność okazały się napompowanym balonem; cała para poszła w gwizdek krótko mówiąc. Czuję się zawiedziona. Oto klasyczny przykład przerostu formy nad treścią.
I to nie tylko z powodów artystycznych oraz wątpliwej oryginalności pomysłu Béjara. W tym konkretnym przypadku irytuje mnie także coś innego: otoczka luksusu oraz opiłki wewnątrz tego utrasnobistycznego przycisku do papieru. Gdyż nie mogę opędzić się od myśli, że świetny, choć bardzo nie-mój jak również przyjemnie "nowopaprociowy" sznyt można mieć już za ok. 170 zł za 90 ml, bo tak obecnie wyglądają ceny Kashminy na Allegro. Złotych polskich 170, nie zaś 930 (mimo, że za Luny mililitrów sto). Czujecie różnicę?

Zaczęło się obiecująco, później pojawiły się schody, po chwili doznałam zachwytu, zaś zakończenie przyniosło nieprzyjemne rozczarowanie. W takim przypadku całe moje zagajenie zyskuje jeszcze jeden aspekt: kpiarski. ;) Choć nie tyle kpię ja, co zakpiono ze mnie. A któż lubi być ośmieszany? :]
Kierunek rozwoju słuszny, tylko realizacja pozostawia wiele do życzenia.

Na koniec chciałabym złożyć na ręce Poli gorące podziękowania za próbkę. :* Również dlatego, iż gdyby nie Ona, pewnie długo jeszcze nie wiedziałabym, jak kosztowny może być plagiat. ;)

Rok produkcji i nos: 2010, Ramón Béjar

Przeznaczenie: pachnidło teoretycznie męskie, jednak moje skojarzenia  zapachowe dryfują w stronę uniseksu. Raczej dziennego, o ile wieczorami nie przeszkadza wam aromat świeżyzny. Bliskoskórny ale nie mikry.

Trwałość: do dziesięciu godzin; czyli więcej, niż Kashmina Touch

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-świeża (oraz drzewna)

Skład:

Nuta głowy: bazylia, kardamon, kolendra
Nuta serca: białe drewno (?)
Nuta bazy: ambra, piżmo
___
Dziś Ore od Slumberhouse.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.brighterman.com/blog/rise-of-vintage-menswear/

6 komentarzy:

  1. Kurczę, nie do końca zrozumiałam tekst. Czego konkretnie plagiatem jest Luna? Max Mary?
    Bo część o nawiązaniach i czerpaniu rozumiem, ale nie widzę w tym niczego zdrożnego.
    Część o durnych opiłkach i zniechęcającej stylistyce też rozumiem, jak najbardziej. :) Sama pisałam, że po Molvizarach nie oczekiwałam niczego dobrego. Właśnie ze względu na ten przeluksusowiony styl.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak najbardziej MaxMary. :) Toczka w toczkę. I właśnie to mnie zirytowało.
    Już wcześniej czułam, że Luna jest bardzo podobna do któregoś ze znanych i lubianych przeze mnie zapachów ale czemuś nie mogłam sobie tego uświadomić. A skoro jest się nieświadomą, to właściwie nie ma się do czego przyczepić. Tyle, że podczas pisania poczułam się, jakby mnie kto zdzielił po łbie. No przecież! Kashmina! Droższa i trwalsza, ale Kashmina. ;D A właściwie jej kopia. Co mnie wkurzyło.
    Stąd może wynikać wrażenie niespójności opisu. :/ Może go jeszcze przeredaguję, żeby nie było kłopotów ze zrozumieniem, nie wiem.

    Natomiast co do opiłków etc. to mam wrażenie, że w tej kwestii nie jestem obiektywna. ;) Jeśli zapach przypadnie mi do gustu, wówczas wybaczam cały ten kram, w przypadku jak powyżej - zaczyna mnie drażnić. ;) Ale to chyba dobrze; znaczy, że nadal na pierwszym miejscu są perfumy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Max Mary? kurcze ależ nie lubię tych perfum...
    BTW, bo ja tylko przelotem, chciałem słówko wtrącić...
    masz u mnie wiedźmo osobistego Pulitzera za ten tytuł... uśmiałem się do łez z tego dopisku (bez mchu) i gratuluję wybornej gierki słownej... :D
    pozdrawiam pirath

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale ja znam i Kashminę, i Lunę i nie widzę podobieństwa wielkiego.... Poważnie. O.o
    Chemia, myślisz? Obie testowałam na sobie, bo jakże inaczej? :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Piracie - w takim razie nie szukaj Luny. ;)
    Dziękuję Ci za Pulitzera. Jestem przyjemnie zaskoczona. Korzystając z okazji chciałabym pozdrowić wszystkich krewnych i znajomych, moją fryzjerkę, osobistego trenera i masażystę, moich stylistów, mojego psa Riko, koty Fufu i Rodolfo, sąsiadów z naprzeciwka, moją stomatolożkę, no i oczywiście mojego agenta.
    A poważnie to "tylko" dzięki za miłe słowa! :)

    Sabbath - naprawdę? Może od dawna nie miałaś z Kashminą do czynienia? ;)
    Pewnie rzeczywiście za wszystkim stoi chemia. I to zapewne moja, bo ostatnio przyplątało się jeszcze kilka cokolwiek dziwacznych skojarzeń. :) Więc pewnie "coś się dzieje". ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. zapomniałaś jeszcze dodać, że pragniesz pokoju na świecie... :)

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )