czwartek, 30 października 2014

Miejsce wspaniałe i straszne

Był 3 października roku 2014, dzień w jednych częściach świata pogodny i ciepły, w innych ponury, zimny jak diabli i ogólnie mówiąc: paskudny. Jednak absolutnie bez względu na pogodę, miliony znudzonych nastolatków, zmęczonych rutyną dziennikarzy oraz wiecznie podjaranych popkulturą nerdów klikało bez większego zaangażowania w kolejne aplikacje swoich smartfonów, powstałe głównie po to, aby przenosić wiecznie złaknionych informacji, plotek, pomówień i awantur użytkowników internetu prosto do serwisów usiłujących uchodzić za społecznościowe. Miliardy kliknięć tylko dlatego, żeby sztucznie podtrzymywana potrzeba informacji na elektryzujące ludzkość tematy broń Boże nie wygasła i w dalszym ciągu pomagała zasilać konta właścicieli wyżej wspomnianych portali i producentów elektroniki kolejnymi miliardami dolarów. Dzień jak co dzień.

Tak wyglądała internetowa rzeczywistość trzeciego października bieżącego roku dopóki dwaj Amerykanie, reżyser David Lynch oraz scenarzysta Mark Frost, dokładnie o tej samej porze nie zaćwierkali w pewnym znanym serwisie społecznościowym wiadomością o identycznej treści: "That gum you like is going to come back in style! #damngoodcoffee". Dwanaście wyrazów i jeden hasztag wystarczyły, żeby społeczność internetowa zawrzała.
Aluzji szytej tak grubymi nićmi nie sposób przeoczyć lub zinterpretować błędnie. :D Wniosek był jasny: Miasteczko Twin Peaks wraca do telewizji!


Wszystko wskazuje na to, że spełni się obietnica jednej z najsłynniejszych denatek telewizji, Laury Palmer, która w swoim czasie wyznała agentowi Cooperowi: "zobaczymy się za dwadzieścia pięć lat". Premiera trzeciej serii jednego z najgenialniejszych seriali w historii przewidziana jest na 2016, czyli dokładnie ćwierć wieku od niepokojącej deklaracji. Czy niepowtarzalny, wyjątkowy i - pod wieloma względami - pionierski dla narracji telewizyjnych klimat Twin Peaks da się utrzymać pomimo upływu tylu lat, że o wodzie w Wind River lewie wspomnę? ;) Poczekamy, zobaczymy.
W każdym razie ja na samą myśl o powrocie do tego sennego, tajemniczego miasteczka ludzi serdecznych i demonicznych, wspaniałej przyrody, doskonałej kuchni oraz zbrodni czuję żywsze bicie serca. Pomyślcie tylko: znów w Twin Peaks, tym razem o dwadzieścia pięć lat starszym!
Jak duchy dobre i złe poradzą sobie w erze wszechobecnej elektroniki oraz rzeczywistości cyfrowej? Oretyrety! :>

Czy taka informacja nie stwarza idealnej okazji do olfaktorycznej zabawy światem stworzonym przez Lyncha i Frosta? Według mnie jak najbardziej tak. ;) Zresztą opisanie wyżej wspomnianego miasteczka w stanie Waszyngton z perspektywy tamtejszej kuchni - i zapachów, jakie musiały się stamtąd rozchodzić - korciło mnie już od wielu miesięcy. Prawdę mówiąc, niniejszy wpis powstał blisko rok temu i aż do dziś czekał w blogowych szkicach na ostateczne poprawki i okazję w sam raz pasującą do publikacji.
A przecież perspektywa trzeciej serii cyklu oraz kolejne Halloween to okazja podwójna. :)

Zapraszam więc na wędrówkę po deserowych specjalnościach Twin Peaks, miejsca słodkiego i przerażającego jednocześnie!


Weźmy klimat takiego miejsca: tych wszystkich ludzi ciepłych i oziębłych, przyjaznych oraz okrutnych, rozczulająco prostodusznych i cynicznych do szpiku kości - często w jednym i tym samym przypadku. Czarną Chatę i Białą Chatę. Kafeterię oraz burdel tuż za kanadyjską granicą. Olbrzyma i BOBa. Przytulność ale i grozę. Jak ująć je w jednym zapachu? Czy to w ogóle możliwe?

Moim zdaniem nie do końca.
Szukałam wśród pachnideł właściwego tropu, starając się na równi pokładać wiarę w rzeczowej analizie faktów oraz w intuicji. W taki oto sposób znalazłam troje podejrzanych ale żadnego ewidentnego winnego.
Każda z kompozycji zawierała w sobie pewną dozę niezbędnej dwoistości, rodzącego podskórny niepokój niedopowiedzenia ale żadna nie miała ich w odpowiednich proporcjach.

Najbliższa ideałowi wydała się Ambra Tibet marki Ava Luxe, jednocześnie obłędnie waniliowa, słodka. Wodząca na pokuszenie ciepłą jeszcze kruszonką czy obłędnym budyniowym kremem ale dokładnie w tej samej chwili drapiąca w gardło eugenolowym kardamonem i wprawiająca w zakłopotanie wyraźną nutą zwierzęcej zmysłowości w postaci piżma i cywetu. Stabilizująca się na ciele w pierzasto-aksamitny obłoczku o którymś z odcieni złamanej bieli i jednocześnie psująca jego bezpieczną błogość rwanymi, zaschniętymi smugami z błota i krwi.
Trzysta procent niepokoju pod pozorem bycia wonią doskonale przymilną; znakomicie zakamuflowany, niebezpieczny drapieżnik. Lecz niestety nie bestia nie z tego świata, której mimo wszystko oczekiwałabym w psychodelicznej atmosferze nadnaturalnego Twin Peaks.

Może więc warto zwrócić się ku Rume od Slumberhouse? Wszak jest to twór marki słynącej z tworzenia dziwnych, niejednoznacznych perfum, od których nie raz i nie dwa włosy stają dęba [co bynajmniej nie jest wadą].
No, cóż. Tym razem znalazłam zbyt wiele horroru, aczkolwiek samo pachnidło nie pasuje do ściśle horrorowej konwencji. Bo przecież czy prażone orzechy, taninowy, mocny napar z czarnej herbaty, palone liście laurowe oraz nieco czekoladowego paczuli są w stanie stworzyć obrzydliwą makabrę? Staroświecką baśń, trochę straszną, trochę romantyczną i owszem, jednak nie ślad wszechobecnego, diabolicznego zagrożenia. Tutaj mirra wprowadza zbyt wiele życia a labdanum uspokaja moje myśli, z powrotem prowadząc do świata, który znam i kocham. Dużo emocji, również negatywnych - ale Twin Peaks toto nie jest.

Trzecia z propozycji, la Danza delle Libellule od Nobile 1942, okazuje się natomiast tytułowym miasteczkiem widzianym z perspektywy przypadkowych przejezdnych, posilających się kawą i plackiem w Double R Diner. Przy czym nie chodzi o najsłynniejszy produkt lokalu, paj wiśniowy ale o jego pomijanego w scenariuszu konkurenta: placek jabłkowy. ;) Na kruchym cieście, od spodu nieco zbyt podsypanym mąką, teraz już przepieczoną i uwalniającą delikatny gorzki posmak, z aromatycznym nadzieniem jabłkowo-waniliowym, cynamonem oraz ciekawą nutą cytrusową w tle. Gdyby leżało na talerzu, towarzyszyłby mu niewielki kleks śmietany sandałowcowo-kokosowej. ;)
Człowiek, który zamówiłby taki przysmak, zajadałby go później łapczywie, z apetytem; cieszyłby się smakiem i dziwił, że taka niepozorna słodkość potrafi naprawdę nasycić żołądek. Na gorycz nadmiaru mąki o mały włos nie spalonej w ogóle nie zwróciłby uwagi. Żeby odkryć cienie nad Twin Peaks, trzeba wejść głębiej w jego strukturę.

Choćby zupełnym przypadkiem.


"(...) element kluczowy dla całej fabuły to wynik całkowitego przypadku. Podczas kręcenia sceny, w której matka Laury Palmer dowiaduje się o jej śmierci i wybucha płaczem, doszło do drobnej pomyłki na planie: otóż asystent scenografa Frank Silva uwięził sam siebie przed kamerą.
Serialowe wnętrza są przeważnie dość umowne, okna nie mają szyb, drzwi nie mają klamek. O ile prawdziwa klamka czy szyba nie jest potrzebna w konkretnej scenie, łatwiej i taniej zastąpić je byle atrapą. Co za tym idzie, rozmieszczanie dekoracji trzeba wykonywać w określonej kolejności, bo inaczej taki np. asystent scenografa zostanie w środku i nie wyjdzie bez odsunięcia jednej ze »ścian«. Tak się właśnie zdarzyło na planie Lynchowi.
On postanowił jednak mimo wszystko nie przerywać ujęcia - poprosił tylko Silvę, żeby siedział w kącie i się nie ruszał. Aktorka (...) odegrała scenę swojej rozpaczy, jak nakazywał scenariusz. Udawała, że w pokoju nie ma nikogo poza nią.
I kiedy kamera przypadkowo uchwyciła odbicie Franka Silvy w lustrze, niechcący dostaliśmy absolutnie niesamowitą scenę. O co tu chodzi? Kim jest ten facet? Dlaczego ta kobieta go nie widzi - albo udaje, że go nie widzi?
»Nie wiedziałem, co z tym zrobić, ale wiedziałem, że to jest świetne« - wspominał Lynch".
ŹRÓDŁO
Znając genezę jednej z najbardziej zapadających w pamięć postaci serialu [o ile w ogóle były tam jakiekolwiek inne ;) ], trzeba być głupcem, aby ignorować rolę przypadku w procesie twórczym. Więc nie marudźmy.
Jeżeli w serialu teoretycznie kryminalnym z wątkami obyczajowymi w ramach bonusu dostajemy jeszcze element nadnaturalny, nie wybrzydzajmy. Akceptujmy dzieło z dobrodziejstwem inwentarza. Szczególnie wtedy, gdy w ramach (dosłownej) wisienki na torcie dostajemy zajawkę najprawdziwszego food porn z czasów przed wynalezieniem Instagramu. ;P Darowanemu poczęstunkowi nie zagląda się w gary. ;)

Amerykańscy stróże prawa wiedzą o tym doskonale:


Damn good coffee, diabelnie dobra kawa, jak przełożono ów zwrot na język polski - jaka ona będzie?
Z pewnością dla każdego kawosza nieco inna. ;) Wiem, że dla nie-kawosza, choć osoby kawę "tylko" lubiącej, wybór będzie jasny mimo, że dla ortodoksów dosyć kontrowersyjny. Kawa, na którą ochotę się miewa, i to nie codziennie, jest napojem wysoce wzbogaconym. :) O spienione mleko, aromatyczne przyprawy, ciekawą alkoholową wkładkę, cukier trzcinowy, w końcu czapkę z bitej śmietany oraz kakao, cynamon czy inną posypkę na samym wierzchu.
Czegoś takiego z pewnością nie podawali w Twin Peaks. ;)

Kawusia ugrzeczniona, niekiedy zagłuszona, to jeden z wariantów kawy pijanej przez niżej podpisaną [ostatnio straciłam głowę dla tworu znanego pod nazwą pumpkin spice latte :) ]. Taką mam wizję pysznej kawy, co zrobić? Dlatego nie powinien Was dziwić mój kawowy wybór, równie fikuśny choć o wiele prostszy w formie, niż kawa po irlandzku czy inna Maria Teresa. ;)
"Moja" kawa z Miasteczka Twin Peaks to affogato, porcja lodów waniliowych utopiona w filiżance gorącego espresso. Dokładnie czymś takim pachnie mi Kafeïne marki L'Atelier Bohème. Rzecz wyrazista, kontrastowa i robiąca piorunujące wrażenie. Najpierw elektryzujące, konkretne uderzenie cierpkości, wynikłej z miksu bergamotki, kawy, drewna cedrowego i herbaty, chwilę później dołącza gorący kardamon z sandałowcem - a jeszcze potem słodycz karmelowo-tonkowa, która całkowicie zmienia moją interpretację drewna sandałowego oraz kawy, od tej pory aż po ostatnie chwile Kafeïne na skórze jednoznacznie deserowe, kawiarniane, leniwe. Gdybym miała przyrównać doń inne bardziej znane, i pasujące klimatem, perfumy, postawiłabym na New Haarlem od Bond No. 9.

A skoro już o słodyczach mowa...


Czasami bywa tak, że ich najwięksi miłośnicy wprost nie potrafią uwierzyć we własne szczęście, w to jak wiele dookoła okazji do niespodziewanego lub nieskrępowanego łasowania. ;) Amerykańskie pączki w czekoladzie? Pyszne, smażone w głębokim tłuszczu krążki z ciasta drożdżowego, na dokładkę bezwstydnie oblane lukrem, kuwerturą czekoladową, frużeliną czy jakimkolwiek innym ustrojstwem, o którym wprost boją się myśleć dietetycy oraz stomatolodzy? [Więc będę grzeczną dziewczynką i w ogóle nie powiem im ani słowa o cronutach, czyli współczesnej nowojorskiej krzyżówce donutów i francuskich croissantów; ani słóweczkiem, będę milczeć jak grób. ;> Swoją drogą, byłby to ciekawy pomysł na jeden ze sztandarowych smakołyków współczesnego Twin Peaks, nie sądzicie?] Mniam!
Dla siebie poproszę o dwa z czekoladą. :D

Pierwszy nosi nazwę Oriental Edition II i powstał pod egidą perfumowej odnogi marki Angel Schlesser. A jest różą, gęstą, ciemną i słodko-wytrawna, nieco cierpką, oblaną grubą warstwą ciemnej czekolady o wysokiej zawartości kakao. Właściwie nie jestem pewna, czy jest to bardziej pączek amerykański, czy polski choć oblany czekoladą w miejsce zwyczajowego lukru bądź cukru pudru. Jednak mniejsza o to.
Najistotniejszy jest smak, to znaczy zapach. ;) A ten jest chyba jedyny w swoim rodzaju: wyrazisty, głęboki dzięki nutom drzewnym i szafranowi, złocącemu się i rozgrzewającemu mieszankę od pierwszych chwil, jednocześnie kobiecy i o silnym charakterze. To właśnie wspomniane akordy drzewno-przyprawowe nie pozwalają OEII zboczyć z kursu i osiąść na mieliźnie czegoś przesłodzonego i nazbyt oczywistego. Wspaniale wyważona mieszanka daje nam wyobrażenie, jak mogłoby wyglądać Twin Peaks, gdyby istniało gdzieś w prawdziwym świecie.

O drugim z czekoladowych pączków, Gourmand Coquin z guerlainowskiej butikowej serii les Élixirs Charnels, nie można powiedzieć już tak wiele, chociaż pachnidło zeń naprawdę świetne. Uważam, że nie ma potrzeby uciekać się do rzeczowości, kiedy kolejna z wód idealnie dopasowuje się do klimatu serialowej fikcji. ;P I jest jak trzeba nienachalnie słodka ale czarowna, obłędnie czekoladowa a przy tym szykowna (dzięki przyprawom, nucie alkoholowej a także wyraźnych śladach szlachetnego żywicznego dymu, jak podejrzewam), bez dwóch zdań trzymająca najwyższy poziom. I nawet ślad pulchnego i mięciutkiego, elastycznego ciasta o przyjemnej waniliowej nucie także się weń znajdzie! ;)
Jak tu nie lubić czekoladowych perfum?


Dla podobnego przypadku widzę właściwie tylko jedno wytłumaczenie: ta osoba na pewno woli słynny wiśniowy placek z jadłodajni Normy Jennings. :D Uwielbiany przez całe miasto, za wyjątkiem matki właścicielki lokalu (ale ona była spoza Twin Peaks, więc właściwie się nie liczy ;) ). Wyobrażam sobie, że był słodko-kwaśny, na jeszcze ciepłym, chrupiącym spodzie, zdobywający serca kolejnych konsumentów prostotą składników o znakomitej jakości. Ostatecznie kto powiedział, że prosty kowboj nie może być smakoszem?

Skąd kowboj? Otóż mam z nimi stereotypowe skojarzenia, na które składa się między innymi otaczająca tę grupę zawodową skórzana galanteria [choć nie przesadzałabym z tym słowem w takim właśnie kontekście ;P ]. Charakterystyczne buty, siodła, juki, lassa, kurtki z frędzlami, to dziwne coś pod szyją w miejsce krawatu, szerokie pasy, kapelusze z rzemykami... Ogólnie żenada. ;> No ale. Kowboje są przecież ikonami amerykańskości, do tego hojnie zaopatrzonymi w wyroby ze skóry i zamszu.

Kiedy zaś jednego z nich, domytego i starannie upranego, posadzicie we wspomnianym lokalu i postawicie przed nim talerz z ciepłym wiśniowym pajem - na dokładkę dorzucając, absurdalną w takim towarzystwie,  peerelowską musującą oranżadkę w proszku o smaku wiśniowym - otrzymacie ni mniej, ni więcej jak Bendelirious od État Libre d'Orange. :D Na dowód, że oto mamy do czynienia z kowbojem w świątecznym wcieleniu, gdzieś za jego plecami wyczuwam wyraźny aromat wina musującego, który do spółki ze słodko-kwaśną aurą placka wiśniowego skutecznie zagłusza pryzmy ziemi z akordu fiołkowego pomieszanego z octanem wetiwerolu, przyczajonej w okolicach butów legendy Dzikiego Zachodu.
Ciekawy miks, nie powiem. Oryginalny i, jak na artystyczne perfumy przystało, inspirujący do dalszych przemyśleń. Przynajmniej w  pierwszych fazach rozwoju, jeszcze zanim stanie się cieniem samego siebie na jasnej, kuszącej pierzynce z woni deserowych, białego piżma oraz syntetycznego zamszu.

Niemniej jednak Shelly Johnson i agent Dale Cooper są pełni entuzjazmu:


Tak trzymać!
Halloween, choć wymuszone, irytująco plastikowe i powierzchowne, też może być ciekawym sposobem spędzenia czasu na przełomie października i listopada. Choć osobiście, jeżeli kogoś naprawdę drażni chrześcijański aspekt polskich dni zadusznych, polecałabym raczej Dziady. Wystarczy odrobina dobrej woli i będą równie klimatyczne, co Wszystkich Świętych a przy okazji bliższe rodzimej wrażliwości.
Tylko, że nijak nie pasują do Miasteczka Twin Peaks... :]


Angel Schlesser, Oriental Edition II

Rok produkcji i nos: 2009, ??

Przeznaczenie: pachnidło dla kobiet, choć na męskiej skórze mogłoby być równie ciekawe. Wyraziste, zamaszyste, odważne; o niemałej projekcji i śladzie zapachowym, po pewnym czasie oczywiście zmieniające się w różnobarwną, pulsującą aurę. Zawsze jednak gęste i głębokie.
Świetne na wszelkie okazje wieczorowe i wtedy, kiedy tylko zechcemy silniej pachnieć.

Trwałość: dobrze ponad dwunastogodzinna

Grupa olfaktoryczna: orientalno-kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, jaśmin, konwalia, róża, fiołek
Nuta serca: praliny, goździk (kwiat), szafran
Nuta bazy: drewno cedrowe, drewno sandałowe, paczuli, wetyweria, wanilia, ambra, piżmo


L'Atelier Bohème, Kafeïne

Rok produkcji i nos: 2008, Crystelle Darchicourt

Przeznaczenie: pachnidło typu uniseks; na skórze kobiet bardziej figlarne i słodkei, jak to opisałam powyżej, na męskiej natomiast skręca bardziej w stronę drzewnej jasności i kruszonych obuchem ziaren palonej kawy (ze słodyczą aby nie było zbyt monotonnie). :)
Tworzące brzy ciele wiotką ale dosyć wyraźną aurę, z czasem opadające na skórę człowieka i ściśle do niej przylegające. Czyli bardzo, bardzo dyskretne. ;)
Piękne o tej porze roku! [O ile pamiętam, bo próbkowałam i recenzowałam K jakiś rok temu].

Trwałość: nienachalna. ;) Kofeina nigdy nie przeżyła dłużej, niż pięć czy sześć godzin.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-gourmand (i drzewna)

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, kardamon, kawa
Nuta serca: herbata, drewno cedrowe, drewno sandałowe
Nuta bazy: bób tonka, karmel


Ava Luxe, Ambra Tibet

Rok produkcji i nos: 2007, Serena Ava Franco

Przeznaczenie: zapach typu uniseks dla miłośników pełnych, obfitych nut ambrowych. O średniej projekcji i tendencji do płochliwego wtulania się w ludzkie ciało przy każdym podmuchu chłodniejszego wiatru; statyczny ale nie niemrawy.
Wszystko, o czym wspominam wyżej czyni AT zapachem idealnym zarówno na okazje dzienne, jak i wieczorowe (po prostu podwójcie dawkę), biurowe ale i leniwoniedzielne. ;) Pod warunkiem, ze jesteście choć umiarkowanymi fanami niszy, których nie przestraszy perspektywa ziemi i krwi wspomnianych w recenzji. :>

Trwałość: około sześciu lub siedmiu godzin porządnej wyczuwalnej projekcji

Grupa olfaktoryczna: orientalna

Skład:

Nuta głowy: kardamon
Nuta serca: akord bursztynu tybetańskiego
Nuta bazy: szara ambra, cywet, wanilia


État Libre d'Orange, Bendelirious

Rok produkcji i nos: 2008, Antoine Lie

Przeznaczenie: idealny uniseks dla miłośników charakterystycznego,z lekka obrazoburczego [aha... chcieliby ;) ] stylu marki. Trzyma się raczej blisko skóry, choć pierwsze fazy ujawniają "ogoniaste" ambicje mieszaniny. Na ambicjach niestety się kończy i całość zręcznie redukuje się do gęstej, nieco fluorescencyjnej aury - a potem robi się całkiem bliskoskórna.
Za dnia lub wieczorem, o ile ludzki nosiciel okaże się jednostka na tyle ekscentryczną i beztroską, żeby pachnieć wiśniową oranżadką  skórzaną galanterią na raz.

Trwałość: na mojej skórze jakieś pięć godzin

Grupa olfaktoryczna: gourmand-owocowa (i skórzana)

Skład:

Nuta głowy: grejpfrut, akordy szampana i lizaka wiśniowego
Nuta serca: liście fiołka, kłącze irysa, masło irysowe
Nuta bazy: akord skóry i zamszu, wetyweria, bób tonka, piżmo


Guerlain, les Élixirs Charnels: Gourmand Coquin

Rok produkcji i nos(y): 2008,  Christine Nagel oraz Sylvaine Delacourte

Przeznaczenie: pachnidło dla kobiet i nieuleczalnych czekoladowych łasuchów bez różnicy płci. ;) Charakteryzuje się spokojną, wyważoną projekcją i mocą, kryjącą się gdzieś w tle, lecz niepozwalającą zapomnieć oo źródle czekoladowej woni. :) Trzymające się blisko ludzkiej skóry, co w tym przypadku z pewnością jest sytuacją pożądaną, świadomą decyzją twórczyń.
Na okazje, jakie tylko uznacie za stosowne.

Trwałość: bardo dobra, bo dziesięcio-czternastogodzinna

Grupa olfaktoryczna: orientalno-waniliowa (i, oczywiście, gourmand)

Skład:

Nuta głowy: czarny pieprz
Nuta serca: kakao, wędzona herbata, róża
Nuta bazy: czekolada, rum


Nobile 1942, la Danza delle Libellule

Rok produkcji i nos(y): 2012, Marie Duchene oraz Antonio Alessandria

Przeznaczenie: pachnidło dla kobiet, ze szczególnym uwzględnieniem miłośniczek białych piżm, jasnej kremowości oraz musującej słodyczy z jakaś charakterną nutką [czy jest na sali Ania Tuckett? ;) ]. Gęste i raczej bliskoskórne, choć z bliska wyczuwalne bez większego trudu.
Na okazje.. hm, właściwie to na każdą, szczególnie dla miłośniczek gatunku. :) Kluczem będzie dawka.

Trwałość: około dziesięciu godzin i dalszych parę zamierania

Grupa olfaktoryczna: gourmand-owocowa

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, jabłko
Nuta serca: cynamon, drewno cedrowe
Nuta bazy: wanilia, białe piżmo, kokos


Slumberhouse, Rume

Rok produkcji i nos: 2011, Josh Lobb

Przeznaczenie: pachnidło uniseksualne z samego środka skali; kolejne raczej dla miłośników określonego klimatu niż dżendera (któregokolwiek). ;] Gęste, wyrazista ale zaskakująco optymistyczne. Intrygujące niebanalnym zestawieniem nut, jednak umiejące trzymać się tła. Początkowo silnie oddziałujące na otoczenie, ciągnące się kilkunastocentymetrowym śladem ale szybko redukowane do żywej, intensywnej i orzeźwiającej aury.
Dla każdego i każdej, kto ceni charakterystyczny, trochę industrialny a trochę gotycki styl marki. Reszta z Was bez szczegółowych testów raczej się nie obejdzie.

Trwałość: w granicach pół doby, chociaż latem potrafi niemal podwoić osiągi. ;)

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (i orientalna)

Skład:

liść laurowy, labdanum, mirra
___
Dziś noszę Blackbird marki Olympic Orchids.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.mtv.com/news/1916248/14-tv-shows-you-need-for-college/ [Prawa: ABC Entertainment Group]
2. http://stephmansolf.com/blog/2011/12/07/come-for-the-murder-stay-for-the-cherry-pie/ [Autorka: Stephanie Mansolf]
3. http://www.domesticsluttery.com/2013/10/etsy-pick-happy-pencil.html [Autorka: Stephanie Baxter]
4. http://badassdigest.com/2012/10/03/tv-timewarp-twin-peaks-episodes-2.06-and-2.07/ [Prawa: ABC Entertainment Group]
5. http://badassdigest.com/2012/07/18/tv-timewarp-twin-peaks-pilot/ [Prawa: ABC Entertainment Group]
6. http://www.flickr.com/photos/singlespeedoutlaw/3897657065/ [Autor: sso]
7. http://nyulocal.com/entertainment/2014/03/26/twin-peaks-may-be-over-but-well-always-have-a-damn-fine-cup-of-coffee/ [Prawa: ABC Entertainment Group]

Jak przystało na blogerkę z typową dla współczesności neurozą pseudoinformacji, przy pisaniu powyższego tekstu korzystałam z doniesień i opracowań dostępnych online. Oto one:
1. http://www.tvn24.pl/kultura-styl,8/to-juz-pewne-twin-peaks-wraca,475080.html
2. http://wyborcza.pl/1,75475,16861715,Wroci__Miasteczko_Twin_Peaks___Lynch__ktory_zburzyl.html
3. http://seryjni.blog.polityka.pl/2014/10/07/miasteczko-twin-peaks-wraca/
[Wszystkie wg dostępu z 28. 10. 2014].

4 komentarze:

  1. Jestem pod wrażeniem. W jednym wpisie tyle treści! Mnie rozmnożyłaby się do pięciu postów.
    Twin Peaks i jego wielowarstwowość... i atmosfera już tego samego filmu działała na mnie i działa.
    Z perfum znam tylko Ważki (bardzo lubię), Oriental II (już mniej), Bendelirious (zwróciły moją uwagę jako interesujące, potem znudziły).
    Nie wpadłabym na to, żeby Miasteczko powiązać z perfumami - gratuluję pomysłu i zręczności.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, jest mi doprawdy miło otrzymać tyle uznania. :) Jeśli chodzi o tasiemcowe posty, to przecież moja specjalność jest. ;) Zwłaszcza, kiedy mam okazję kombinować nad jakimś przez wiele dni - a tak było w powyższym przypadku.
      Zapachy chyba rzeczywiście nie są w Twoim stylu (Ważkami przyznaję, trochę mnie zaskoczyłaś). Tylko tego, że na pewno poznałaś Bendeliriuos, z sympatii do marki, byłam pewna. :)

      Usuń
  2. Hej Wiedźmo,
    Cudny jak zawsze opis.
    Ta dziwna zapinka ze sznurkiem w miejscu krawata u kowboja to Bolo. Niezwykle popularne w zachodniej części USA :)

    Pozdr,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Faktycznie, zapomniałam tej nazwy ale kompletnie nie miałam czasu (że o chęci ledwie wspomnę :P ), żeby sprawdzić. Jednak rzeczywiście, nawet patrząc na zdjęcie jednego czy drugiego Teksańczyka, mówiłam sobie kiedyś: ot, taki Bolo. :>
      Za komplement pięknie dziękuję.

      Usuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )