piątek, 31 stycznia 2014

Let the sunshine...

Dziś robię sobie mały prezent: wpis w starym stylu z początków blogowania. Chociaż nie byłoby go bez pewnego konkretnego zapachu, o samym soczku wiele nie przeczytacie; zamiast tego skupię się na opowieści, jaką ów wpuściły do mojej głowy. :) Mało konkretów, dużo błądzenia dookoła tematu.
Jednocześnie przypominam, że kto nie chce czytać, ten nie musi. Czujcie się ostrzeżeni. ;)


Dzieci Kwiaty wcale nie pachniały kwiatami, to znany fakt.
Z ruchem hipisowskim można wiązać zapachy natury, rozlicznych nielegalnych substancji psychoaktywnych oraz paczuli. Konkretnie to olejku paczulowego, który - jak chcą plotki - miał znakomicie zagłuszać zapach marihuany, aczkolwiek wszyscy weterani "pierwszej fali" ruchu zgodnie temu zaprzeczają. Ponieważ to nie w celach kamuflażowych (nad)używali paczulowych pachnideł.

Paczuli pochodziło przecież z Indii; kraju, który fascynował hipisów, do którego pielgrzymowali, którego dziedzictwo kulturowe stanowiło ważny element tożsamości najsłynniejszych młodych buntowników lat 60. XX wieku. Już samo to skłaniało, aby poznać zapach w tamtych czasach wydający się przenikać każdego człowieka oraz każdy przedmiot posądzany o jakąkolwiek styczność z subkontynentem indyjskim.
Myślę jednak, że bardziej chodziło nie o egzotyczne i dalekie kraje lecz o coś znacznie bliższego, ponieważ dotykającego samej istoty hipisowskiej niezgody na dotychczasowy porządek świata.


Przypomnijcie sobie, czemu sprzeciwiali się hipisi? Konformizmowi, galopującej konsumpcji, wyścigowi szczurów, grze pozorów, dyskryminacji, agresji i nietolerancji, tabuizacji ludzkiej seksualności, autorytarnemu traktowaniu przez przedstawicieli starszych pokoleń [i pewnie jeszcze paru innym kwestiom społecznym, które w tej chwili nie chcą mi wpaść do głowy]. Wszystkiemu, co składało się na świat ich rodziców, nauczycieli, polityków, duchownych. Hipisi nie akceptowali braku autentyczności, rozumianej jako życie w zgodzie z naturą i poza demoralizującym Ducha "układem", zmuszającym człowieka do pokornego godzenia się na systematyczne łamanie własnej woli.
Nie chcieli tego, do czego dążyli ich rodzice: świętego spokoju, regularnej pracy, akceptacji lokalnych autorytetów, stabilizacji, ustępstw, kredytów ani oceniania bliźnich po ilości posiadanych przezeń przedmiotów; domu z ogródkiem, auta, telewizora, odkurzacza, trwałej ondulacji, lakierowanych butów, sukienek koktajlowych, włoskich garniturów, szwajcarskich zegarków, francuskich perfum... No właśnie; w tym miejscu się zatrzymamy. :D

Powąchajmy teraz olejek paczulowy. Co czujecie?
Wilgotną piwnicę? Stęchłą szmatę? Runo leśne? Jesień? Dżunglę amazońską? Ziółka o właściwościach narkotycznych? Oddech Ziemi? Wykopki? ;)
Czymkolwiek by to było, zauważcie proszę jedną rzecz: myśląc o paczuli, takim prawdziwym niszowym paczuli, myśli się zawsze o aromatach natury - a nawet Natury [bo przecież nawet piwnica i szmata symbolizują takie elementy naszej cywilizacyjnej układanki, które w jakiś sposób wymykają się Kulturze, puszczając oko w stronę jej przeciwieństwa i "goszcząc" w sobie grzyby lub bakterie]. Takie prawdziwe, naturalne paczuli nie pachnie jak Shalimar, Chanel No. 5, Soir de Paris ani nawet Miss Dior. Nie zachowuje się, jak perfumy pokoleń przedhipisowskich, nie zagłusza prawdziwych woni ludzkiego ciała ale jeszcze dodatkowo je podkreśla, jednocześnie pozwalając wyobraźni dryfować w stronę skojarzeń z potęgą nieujarzmionej natury. Jest autentyczne.

Paczuli to kolejna deklaracja zerwania ze starym światem i światem starych, równie wyraźna co życie w komunach oraz odmowa służby wojskowej. :) Tylko nie aż tak brzemienna w skutki.


Choć to także nie jest prawdą. Dziś bowiem wiadomo, że jednym z najtrudniejszych niszowych zapachów dla mieszkańców USA jest właśnie aromat paczuli, w języku potocznym kojarzonej z poważnymi brakami w dziedzinie higieny oraz włóczęgostwem.
Cóż, lata mijały , ruch upadał i stopniowo się wykruszał ale przecież przez dwadzieścia lat skłonił ku sobie miliony ludzi, z których niektórzy pozostali wierni młodzieńczym ideałom do samej śmierci. Problem w tym, że świat pędził do przodu wyraźnie pokazując, iż prąd hipisowski miał także drugą, mroczniejszą stronę; jednak nie trzeba było zniżać się do poziomu bandy Mansona aby obrzydzić życie zachodnim społeczeństwom. W końcu co może być pociągającego w egzystencji wiecznie przyćpanego, starzejącego się włóczęgi jeżdżącego od miasta do miasta, okupującego miejsca użyteczności publicznej i okazjonalnie podejmującego się najpodlejszych, nieopodatkowanych prac? I jakby tego było mało, to jeszcze wylewającego na siebie kolejne buteleczki taniego paczulowego olejku zamiast, przynajmniej raz na jakiś czas, porządnie domyć się i wyprać ciuchy??
Ruch hipisowski zabiło ludzkie dążenie do wygody oraz niechęć do zmian; także - ich własne.

Przecież - teoretyzując - gdyby hipisi nie gardzili stałą pracą, mogliby sobie pozwolić na lepsze jakościowo paczulowe pachnidła; albo i czyste olejki ale pochodzenia organicznego, nie zaś te produkowane z syntetycznych zamienników. Gdyż właśnie takie paczuli kojarzy się dziś z opisywaną grupą, zresztą jak najbardziej słusznie; tanie jak barszcz, kiepskiej jakości, niechlujnie wykonane - ale czy przez to mniej autentyczne?
Mniej kojarzące się z potęgą Natury oraz głębią hinduistycznej duchowości? Mniej dosłowne? Mniej żywe?
Przecież to ludzie dawali temu zapachowi życie! To oni nadawali mu kontekst i przez niego wyrażali siebie samych. Hipisi w znacznej mierze stworzyli paczuli w jego zachodnich interpretacjach - zapach "inności", symbol wolności [jeden z wielu ale zawsze :) ], miłości, równości, jedności.


I kiedy wydawać by się mogło, że współcześnie po tamtym doświadczaniu paczulowych aromatów nie został w nas żaden poważny ślad, wystarczy wejść do pierwszej lepszej mydlarni by zrozumieć, jak bardzo się mylimy. Wystarczy wstąpić do India shopu po prezent urodzinowy dla czternastoletniej siostry lub kuzynki. Wystarczy przestąpić próg wegańskiej knajpy o której wiadomo, że można tam podpisać petycję w obronie praw zwierząt i zapisać się na kursy medytacji. We wszelkich podobnych miejscach możemy łatwo wyczuć woń tamtego syntetycznego, ziemistego i ostrego paczuli, niekiedy dodatkowo podkreślaną aromatem dymu pyłkowych kadzidełek.

Ono jest wśród nas, choć egzystuje głównie w pół-ukryciu. W dalszym ciągu pozostaje wyraźnym tłem życia uczestników i/lub sympatyków pewnej kontrkultury. Wszak czyż w mydlarniach nie szukamy naturalnych kosmetyków, wolnych od parabenów, składników ropopochodnych oraz innego świństwa, które zwykliśmy kojarzyć z ogólnodostępnymi produktami wielkich koncernów?  Czy do India shopów nie kieruje nas pragnienie posiadania wielobarwnych i zwiewnych strojów lub taniej, pstrokatej biżuterii, czy nie polujemy tam na obrzydliwie kiczowatą figurkę Buddy lub Ganeszy albo innego Śiwy, nie szukamy kadzidełek, olejków, wachlarzy tudzież jakiegokolwiek innego taniego, quasi-orientalnego niby-folku? Czyż małe, niszowe wegańskie knajpy nie skupiają wokół siebie ekologów, pacyfistów, osób aspirujących do miana "znawców dalekowschodniego mistycyzmu", czy nie siedzi się tam na poduszkach porozkładanych przy niskich stolikach, wśród mebli kolonialnych - lub odwrotnie, w otoczeniu byle jakim, bo przecież "nie wygląd ma znaczenie"? Czy nie zaglądamy wszędzie tam po ekscytującą odmienność? Moim zdaniem chodzi głównie o to. :)


W każdym z wyżej wymienionych miejsc możemy poczuć aromaty zbliżone do Patchouli włoskiej marki Planter's. :D Zapachu głośnego, potężnego, ostrego tak, że aż wkłuwającego się w nozdrza; suchego ale jednocześnie roziskrzonego lśniącymi, oleistymi kroplami. Soku z mnóstwem dysonujących, rażących wątków pobocznych, ślepych uliczek, wewnętrznych niespójności. Takiego, któremu potrzeba czasu, żeby mógł się uspokoić i pokryć brunatnym pyłkiem, by choć trochę przypominać paczuli naturalne albo to znane z popularnych pachnideł niszowych, w rodzaju paczul od Etro, M. Micallef, Pro Fumum Roma, Histoires de Parfums czy Mazzolari.
Tanie i kiepskiej jakości - ale też nie udające niczego, czym nie jest. Proste, kontrowersyjne a w tym wszystkim odważne. Nie wstydzące się siebie.
Dziś takich pachnideł mamy coraz mniej; szczególnie w zbliżonym segmencie cenowym. Bo przecież nie sztuka podkreślać własny olfaktoryczny indywidualizm oraz silny charakter za minimum pięćset złotych per flaszka. ;> [Swoją drogą... Ciekawe, jak zareagowaliby hipisi z lat 60. i 70. na wieść, że dziś sprzedajemy ich zapach za grube pieniądze, z ich filozofią życiową w gratisie? ;> ] Najtrudniej być niepokornym, kiedy w portfelu mamy pustkę a w kieszeni rachunki do zapłacenia. O, to już wymaga wielkiej odwagi - albo wielkiej lekkomyślności. Nie mnie osądzać.

W Patchouli od Planter's odnajduję echo tamtych czasów i ówczesnych olejków paczulowych, istniejących przecież także i dziś. Tego autentyzmu wyrażanego za pomocą sztuczności czy raczej sztuczność uświęcającego. Tej prawości wynikającej z podważania utartych norm współżycia społecznego. Tej hedonistycznej krótkowzroczności, bez której nie byłoby ani odwagi, ani kręgosłupa moralnego.
Sprzeczności, o których nie sposób opowiedzieć w blogowej notce, choćby nie wiem, jak bardzo się chciało. :)

Ju, ogromnie dziękuję Ci za możliwość poznania tego zapachu. :*


Rok produkcji i nos: nieznane

Przeznaczenie: zapach typu uniseks o ogromnej mocy oraz sillage, głośny i bezkompromisowy; z wyraźnym akordem szkolnego laboratorium chemicznego w tle [nie pytajcie nawet, jak to możliwe :) ], zatem nie dla każdego i stanowczo nie na każdą okazję. Dawkowanie także należy dokładnie wybadać, gdyż intensywność i chemiczność woni może prowokować migreny (mnie jedna dopadła).

Trwałość: siedem-osiem godzin wyrazistej, mocnej projekcji

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-orientalna

Skład:

paczuli
___
Dziś nosiłam Barkhane marki Téo Cabanel.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.pinterest.com/pin/236720524137212589/
2. http://www.mustbemajor.com/2013/03/love-in-her-eyes-and-flowers-in-her-hair.html
3. http://www.glogster.com/breey1174923/hippie/g-6m8eqlmr5hjpmu6vv9scga0
4. http://www.taringa.net/posts/imagenes/11942214/Fotos-clasicas-del-Rock.html

13 komentarzy:

  1. Ach, przeczytałam jednym tchem, ruch hipisowski zawsze mnie pociągał. Dużo bym dała za możliwość przeniesienia się w czasie i pobycia jeden dzień gdzieś tam wtedy i zobaczenia tego na żywo. Recka suuuuuuper !

    OdpowiedzUsuń
  2. Super, super wpis! Widać w nim Twoje zaangażowanie w jego stworzenie. Ja zawsze zazdrościłam mojej mamie że żyła w czasach hipisów, wolnej miłości, love&peace...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tobie także dziękuję za miłe słowa. Zresztą... wiesz, co jest najśmieszniejsze? Że kiedy siadałam do napisania powyższej notki, miałam w planach wpis krótki i treściwy. ;) Dopiero kiedy okazywało się, że przecież muszę jeszcze wspomnieć o tym i o owym, recenzja Patchouli zmieniała się we wpis o paczuli w świecie hipisów. ;) Co rusz poszukiwałam nowych, odpowiednich ilustracji i sprawdzałam kolejne wiadomości, których nie byłam pewna. :D [Czasami aż boję się siadać do pisania, bo takich sytuacji jest zdecydowanie więcej, niż mniej ;P ].
      Twoja Mama była hipiską? Ach, jak miło! :)

      Usuń
    2. Nie była hipiską. Żyła w ich czasach, that's all. Ale po zdjęciach z jej czasów mogę się tylko domyślać, co wtedy ludzie wyprawiali i jak żyli hhe:)
      Z dobrymi postami tak już jest - wciągają na maksa i piszę się je, pisze, pisze.... Swoją drogą bardzo fajny masz styl. Powinnaś pomyśleć o pracy dziennikarskiej :)

      Usuń
    3. W takimrazie źle Cię zrozumiałam. :) Jednak co prawda, to prawda.Wtedy ludzie to dopiero sobie żyli! :P [nie potrafiłabym tak - i nie chciałabym - niemniej doceniam]
      Oj, prawda. Dziś też tak miałam. Wydawało się, że kiedy nie będę pisać o perfumach, zajmie mi to co najwyżej godzinkę. Ahaaa... ;P
      I dzięki za miłe słowo. O pracy takiej już kiedyś pomyślałam. ;) Może nie dziennikarskiej ale coś koło tego.

      Usuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja paczuli lubię bardzo, za to do hippisów mnie nie ciągnie nic a nic. do mydlarni weszłam po wodę kolońską dla Taty. wyszłam z paczulą - ale nie uważam, nic a nic, żeby była kiepskiej jakości. To mnie zaskoczyło w twojej recenzji. Jest trwała, szlachetnie się rozwija, a na dodatek - pewnie dzięki naturalności - piękna i nieskrępowana.

      Usuń
    2. Bo nie musi nas ciągnąć, co jednak w żaden sposób nie zmienia faktu, że paczuli właśnie takie jak Planter's (lub Micallef albo jakiekolwiek inne w tym stylu) zaistniało w naszym świecie tylko dzięki nim.
      O tej kiepskiej jakości pisałam bardziej odnosząc się do ogółu hipisowskich paczul, jednak jakoś nie mogę wyzbyć się wrażenia, że i Planters pozostawia w tej kwestii wiele do życzenia. Choć, zaznaczę szczególnie, woda ta PACHNIE bardzo naturalnie, paczulowo aczkolwiek naturalnie NIE JEST. (Nie wiem, czy wyraziłam się wystarczająco jasno). Tak sądzę.
      I nie jest to żaden zarzut.

      Usuń
    3. Rozumiem, oczywiście. Zresztą wielość odczuć zawsze jest zaletą. Zastanawiam się, czy faktycznie wcześniej stricte paczulowych zapachów nie było? Przecież aromat ten spopularyzował kolonijny import tkanin, które podczas długich podróży zabezpieczano paczulowymi liśćmi.

      Usuń
  4. Jak ja dawno tu nie byłam!..Pozmieniało się. Podoba mi się, jak najbardziej! :-) Szczególnie motto, chyba wytatuuję sobie to na plecach, mogę? ;-)

    Miast gadać zatapiam się w lekturę, mam trochę zaległości. Lecz gdy przychodzi do poszukiwań perfumeryjnych, zapachowych inspiracji - zawsze do Wiedzmy z Podgórza! ;-)

    Mam nadzieję, że u szanownej Autorki życie szczęśliwe, cokolwiek to znaczy ;-)
    Życzę zdrówka i powodzenia wszelkiego, au revoir! :-)

    'ktoś tam, ktoś tam' :-), - Fanka poniekąd ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kurczę, od takiej ilości komplementów barwa mojej twarzy zawstydza właśnie czerwony golf, który mam na sobie. ;) Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. Jest mi bardzo przyjemnie i dziękuję! :)

      Życie jak życie, toczy się dalej przypominając, że nie warto się poddawać. :) Czyli jest dobrze, dziękuję. :)

      Co do motta natomiast... Twoje plecy, Twoja decyzja! :P Choć tu pewnie trzeba byłoby zapytać twórcę tego bon motu (czyli właściwie kogo?).

      Usuń
  5. PS I nie 'lecz', a 'bo' ('Bo gdy przychodzi do...'); ach te emocje! ;-)

    Cieszę się, że znów tu zawitałam, ot! :-)

    Jeszcze raz pozdrówka! :-)

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )