wtorek, 24 września 2013

Powrót do świata wspomnień

Ku czasom, kiedy dopiero stawiałam pierwsze kroki w świecie perfum niszowych. Kiedy wędrując anonimowo po Wizażu odkryłam zamknięty watek dotyczący reklamy pewnego nieistniejącego już forum [bosz, cóż to była za gratka socjologiczna! :> Zarówno sprawa na W., jak i tamto drugie miejsce ;] ] a stamtąd trafiłam na blogi Elve oraz Sabbath [pierwsza z wymienionych autorek aktywnie udzielała się na wspomnianym forum, blog Sabb ktoś podlinkował w dziale ulubionych pachnących miejsc w Sieci]. O ile wcześniej zdążyłam poznać kilka pachnideł niszowych, które jednak nie zrobiły na mnie specjalnego wrażenia, spotkanie ze światem osób autentycznie i szczerze zafascynowanych rzeczywistością olfaktorycznych doznań spod znaku czarnego kota oraz chatki na kurzej nóżce podziałało na mnie motywująco. Od razu poczułam, że skoro gdzieś istnieją perfumy tak bardzo dosłownie oddające mój charakter i wyróżniające się na tle zawartości półek "zwyczajnych perfumerii", natychmiast muszę je poznać! ;) A kiedy miałam już przed sobą kilka pierwszych zestawów próbek... BUM! Oto otworzyły się przede mną czas i przestrzeń. Pełen radosnego zaskoczenia zachwyt, że oto można tak pachnieć, całkowicie zawrócił mi w głowie. Pamiętam, że przez dobrych kilka tygodni chodziłam jak otumaniona a przyjaciele śmiali się, iż nie sposób porozmawiać ze mną na żaden temat, który nie dotyczyłby perfum. ;) Żyłam wtedy trochę jak na haju, od świtu do nocy narkotyzując się woniami gęstych kadzideł, piwnicznego paczuli, zimno-dymnej wetywerii, pikantnej ambry, niezmierzonych egzotycznych puszcz, starych skór albo przypraw, od których aż kręciło się w głowie! Odkryłam, że oto jestem u siebie, że dokładnie tego chcę.
Znalazłam swój kącik w bajecznym świecie zapachów.

Od tej pory wiele się jednak zmieniło.


Jak wspominałam już kilka razy, współcześnie perfumy niszowe powoli lecz systematycznie tracą prawo do takiego a nie innego przymiotnika. Stają się coraz bardziej popularne, zwracają uwagę coraz szerszej grupy konsumentów, dlatego patroni marek oraz tworzący dla nich perfumiarze coraz częściej czują się zobligowania do mniejszych lub większych ustępstw wobec miłośników bezrefleksyjnej lekkości. Kiedyś kfiatki-sratki, owocki oraz wodne świeżynki mogły sobie być marginesem niszy, słusznie zakładającej, iż nie musi zawracać sobie nimi głowy, ponieważ wariacji na ich temat dostarcza i jeszcze długo dostarczać będzie perfumiarstwo głównego nurtu. Dziś ów odważny, świadczący o silnym charakterze twórców wniosek można zacząć wkładać między bajki. O ile nie zdarzy się cud, L'Artisan Parfumeur  albo Diptyque już nigdy nie będą tymi markami, których produkty zachwycały mnie te parę lat temu. Straciłam do nich cierpliwość, chociaż jeszcze nie serce. Staczanie się ich (oraz im podobnych) w otchłań głównonurtowej tandety bardzo mnie boli. Wciąż je kocham, dlatego cierpię, obserwując postępującą tabloidyzację kolejnych pozbawionych charakteru tforuff firm niegdyś wielkich.

Z tego powodu cieszy mnie, kiedy dana marka decyduje się wypuścić zapach w starym, dobrym stylu. Bez kompromisów. Co wcale nie znaczy, że i bez zmysłu marketingowego oraz przekonania co do słuszności sloganu, że klient "najbardziej lubi te piosenki, które dobrze zna". Bo wystarczy szczerze, z uniesioną przyłbicą zaserwować potencjalnemu klientowi dokładnie to, co ona lub on naprawdę zna oraz lubi, aby zyskać uznanie.
Perfumy paryskiej marki Jovoy są najlepszym dowodem.


Z pięciu sprowadzonych ostatnio do Polski wód, do dziś opisałam dwie: L'Enfant Terrible nie tak dawno temu oraz La Liturgie des Heures, zrecenzowaną w grudniu 2012 roku. Nadeszła więc pora na opis dalszych trzech. :)

Ambre Premier to z początku klasyczny przypadek bogatej, gorącej, korzenno-paczulowej ambry. Przyprawy wiją się wokół tytułowego złocistego akordu, wspomagane przez suchy, lekko piwniczny wiatr [gdyby dodać woń kadzidła, przypominałaby mi Ambre Fétiche z Orientalistycznej serii Annick Goutal], by po kilkunastu minutach przycichnąć, pozwolić rozgrzać się słodkim wiatrem, omywającym wysuszony, łagodnie orientalny trzon kompozycji. Pojawia się kilka pojedynczych płatków, wyjętych z mocno przesłodzonego różanego potpourri, które upadają tuż obok cienia pikantnej masali, połączonej w całość z laboratoryjnym akordem ambrowym oraz paczuli. Z czasem gra składników, których jednak nie potrafię wskazać dodaje do Ambre Premier wyraźny piżmowy twist. Przy czym chodzi tu o piżmo ciepłe, zdecydowanie orientalne lecz zbyt wygładzone, by mogło być zmysłowym albo zwierzęcym. Wyczuwam w nim ducha raczej lutensowskiego Clair de Musc uziemionego wyraźną, korzenną różyczką - lub bardziej wyrafinowanej wersji Flower od Kenzo, ogólnie sporo mydła. I chyba na pewno mój nos mnie oszukuje, ponieważ chodzi tu o jakaś grę części składowych ambry i paczuli z przyprawami. Jednak skoro wyczuwam piżmo, to o nim piszę. :)
Kiedy kompozycja cichnie, staje się jednocześnie miękka, coraz bardziej kaszmirowa i, jakby to rzec?, pościelowa. Wpada w silnie waniliowe tony nie rezygnując jednak z zadziornej pikanterii oraz piżmowych mydlin. Otula sylwetkę i angażuje powonienie, nie męcząc nikogo. Sympatyczne dzieło.

Z kolei Les Jeux sont Faits, Kości zostały rzucone, prezentuje odwrotny kierunek rozwoju: od czegoś miękkiego (choć ożywczego) na starcie, po gęste, nasycone, arcyprzyjemne nawiązanie do cielesno-alkoholowo-drzewnych klimatów w ostatnich stadiach rozwoju. Wyczuwam wówczas bliskie sąsiedztwo Sequoi od Comme des Garçons albo angielskiego klubu dla dżentelmenów. Jednak zanim do nich dotrzemy, musimy najpierw przedrzeć się przez ostre, trawiasto-irysowe akordy dzięgla doprawianego papierosowym powidokiem prosto z Fougère Bengale marki Parfum d'Empire. Złociste promienie olejku petigranowego tylko podkreślają ogłuszającą moc niebanalnie świeżego otwarcia, podobnie jak matowy, pobudzający gin. Później jednak pachnidło zaczyna ogrzewać się i osiadać na ludzkiej skórze jako brunatny, sypki puder. Tytoń staje się bardziej przyjemny, bliższy zapachowi (jeszcze nie palonych! ;) ) dobrych papierosów, dzięki czemu drapiąca świeżość otwarcia przechodzi płynnie w wytrawne, głębokie akordy rumu, któremu towarzyszy kilka frakcji woni tapicerowanych skórą mebli. I właściwie już mogę spodziewać się dużej, dosyć ciemnej biblioteki z książkami po sam sufit oraz wystrojem w ciepłych, przyciemnionych barwach, która tak zachwyciła mnie w Sequoi - jednak póki to nie nastąpi, towarzystwa dotrzymuje nam kmin, zmieszany z tytoniem oraz alkoholem, dzięki czemu towarzyszące mu zazwyczaj skojarzenie z zapachem ludzkiego potu nie jest zbyt silne. Kiedy podprażone ziarenka przyprawy rozgoszczą się już na ludzkiej skórze, wówczas nieoczekiwanie zaczynają spychać ów klub czy pałacową bibliotekę na drugi plan, zamiast nich akcentując rum w towarzystwie miękkich oraz ciepłych akordów łagodnego, mocno zeuropeizowanego Orientu. Mamy tu staroświeckie paczuli, mamy dymną wanilię oraz śmietankowo-żywiczne drewno sandałowe, mamy wreszcie gęste, złociste labdanum powoli zmierzające w stronę wariacji okołoambrowych. Zaś całość przypomina.. relaks w ciemnym, oświetlanym jeno kilkoma punktowymi lampami, historycznie urządzonym wnętrzu, przy kieliszku smacznego alkoholu w jednej dłoni oraz ze starym wydaniem klasycznej powieści w drugiej. Ponieważ ogół nut Les Jeux sont Faits ni z tego, ni z owego zaczyna układać się w subtelną wariację na temat starych, oprawnych w skórę i przesiąkniętym aromatami starego domu woluminów. Jaki przyjemny pomysł na spędzenie późnojesiennego wieczoru! :)


O trzeciej spośród omawianych teraz kompozycji, Private Label, chciałabym powiedzieć znacznie więcej, niż mogę. Raz, że swego czasu Trzy Ryby oraz Sabbath [to już trzeci raz, kiedy wspominam ją w tej notce. Chyba jestem winna Sabb kosz upominkowy albo coś.. ;) ] opisały pachnidło tak pięknie, że trudno będzie im dorównać a dwa - no cóż, tym razem skojarzeń z innymi wodami mam tak wiele, że nie potrafię spojrzeć na omawianą akurat mieszankę w oderwaniu od nich. W tym gęstym i ciemnym, ze wszech miar wiedźmim wetyweriowcu zauważam bowiem wstęp nawiązujący do pachnideł marki D.S. & Durga, do Mississippi Medicine albo Cowboy Grass, rozwinięcie okazuje się pogłębioną postacią mojego ulubieńca od Pro Fumum Roma, Fumidusa, wzbogaconą dodatkowo o Roots Sary Horowitz, zaś baza przypomina nieco skrzyżowanie Le Vétiver od Lubin z ostatnimi oddechami Lonestar Memories Andyego Tauera. Od wetyweriowej, przełamanej czymś ciekawym (chyba cypriolem), niszowej świeżości, przez flirt z nutami słodowymi, dymami (może oudem?) oraz dziegciem aż po gęstą żywiczną lekkość wetywerii naznaczonej słodyczą i wpadającej w akordy cielesne. I choć Private Label to dzieło ze wszech miar piękne, starannie przemyślane [a nawet zaryzykowałabym opinię, ze również oryginalne; tak, jak oryginalne są wszystkie przytoczone wyżej pachnidła "ciemnowetyweriowe"], trudno nazwać je wyjątkowym. Jednak czy to jest wada...?

Przecież żadne z opisanych - w recenzji tej lub któreś z dwóch wcześniejszych - pachnideł nie chwali się własnym nowatorstwem ani odwagą twórczą. Po prostu . Udowadniając, że w świecie perfum niszowych można odnaleźć istne morze dobrze kojarzących się zestawień nut, do których z powodzeniem można by nawiązywać podczas tworzenia własnej kolekcji zapachów. A na pewno ich wybór jest znacznie bogatszy, aniżeli pomiędzy różowiutkimi, głównonurtowymi banałami. Więc nie warto zbyt często spoglądać w stronę tych drugich.
Nie trzeba sprzedawać duszy diabłu, aby móc sprzedawać własne perfumy, o tym chciałam Wam dziś napisać. :)


Ambre Premier

Rok produkcji i nos: 2011, Michèle Saramito

Przeznaczenie: zapach stworzony z myślą o kobietach, choć dla mnie jego pierwsze nuty to ucieleśnienie uniseksu. Jednak reszta przypadłaby do gustu głównie mężczyznom mającym słabość do miękkiego piżma oraz łakoci. :)
Moc i emanacja początkowo spore, z czasem skracające pole oddziaływania, gdy pachnidło zbliża się do ludzkiej skóry.
Na dowolnie wybrane okazje.

Trwałość: około sześciu-ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-waniliowa

Skład:

Nuta głowy: cytrusy oraz przyprawy
Nuta serca: róża
Nuta bazy: paczuli, wanilia, ambra


Les Jeux sont Faits

Rok produkcji i nos(y): 2012, Dorothée Piot oraz Amélie Bourgeois

Przeznaczenie: to znowu mamy do czynienia z kompozycją stworzoną dla mężczyzn, choć mój przypadek (oraz gusta) sugerują, że i kobiety powinny znaleźć w niej coś w sam raz dla siebie. :)
Projekcja początkowo śmiała, w miarę upływu godzin oczywiście coraz bardziej miękka oraz bliższa skórze.
Na wszystkie okazje.

Trwałość: od siedmiu do blisko dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: mieszanka owoców kandyzowanych i suszonych, dzięgiel, petit grain
Nuta serca: gin, tabaka, kmin rzymski, rum
Nuta bazy: drewno sandałowe, labdanum, paczuli, wanilia, skóra


Private Label

Rok produkcji i nos: 2011, Cécile Zarokian

Przeznaczenie: zapach uniseksualny - i to jest wreszcie właściwa etykieta! :D Jeżeli natomiast chodzi o walory użytkowe, Private Label zachowuje się podobnie, jak dwie wcześniejsze mieszanki: najpierw z przytupem choć przyzwoicie, by później osiąść na skórze i łagodnie promieniować wokół ludzkiej sylwetki.
Dobór pachnidła do okazji zależy wyłącznie od Was samych.

Trwałość: w granicach dwunastu-trzynastu godzin

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: wetyweria, papirus, skóra
Nuta serca: drewno sandałowe, paczuli
Nuta bazy: labdanum
___
Dziś Iris Nazarena marki Aedes de Venustas.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.yousaytoo.com/diminiched-an-approach-to-niche-perfumery/4040734
2. http://www.tribaspace.com/news/12605-von-eusersdorff-fragrances-now-available-at-luxury-perfumery-jovoy-in-paris-coudray-fspr%2
3. http://thebeautyprince.wordpress.com/2012/07/25/paris-summer-2012-new-discoveries-and-sights-along-the-way/

5 komentarzy:

  1. Początki są zawsze takie miłe... :) Na wspomnienie moich aż się uśmiecham. I o dziwo, jeszcze przed wizażem, przed blogami zakochałam się w Czarnym Turmalinie. A potem, jak odnalazłam podobnych mi świrów, mój zapachowy świat stanął na głowie i już nic nie było jak dawniej... ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, prawda. Kiedy się dzieją, są takie ekscytujące a z perspektywy czasu miło je wspominać. :)
      No ja nie miałam takiej możliwości, bo przed epoką forów i blogów nie miałam pojęcia, że coś takiego w ogóle może istnieć. Recz jasna: nie w perfumach. :D Ale wśród świrów zawsze raźniej, bo wzajemnie utrzymujemy się w przekonaniu naszego zdrowia psychicznego. ;) Podobnie, jak jacykolwiek inni pasjonaci.

      Usuń
  2. Ja zaczęłam przygodę na forum od poznawania wszelkiej klasyki, którą tropiłam po nutach, kiedy Porzeczki oświeciła mnie, że istnieje coś takiego, jak Fragrantica. Pierwsze niszowce poznałam na spotkaniu z Eenax, a pierwszym niszowym zapachem, który na mnie zrobił niezwykłe wrażenie, być Victrix profumum Roma. A potem przesyłka, w której znalazłam Hirisa, Night Aoud i l'Or Torrente.
    Ale rzeczywistym zachwytem i poczuciem, że mogę znaleźć coś dla siebie, było odkrycie Comme des Garcons. I Blood Concept AB.
    Na moją półeczkę znów wrócił Klej i Dark Aoud - silna przeciwwaga dla kobiecych i pieszczotliwych zapachów, którym ostatnio z przyjemnością hołduję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak sobie teraz myślę: o internecie mówi się wiele złego ale to przecież dzięki niemu rozwija się postrzeganie perfumiarstwa jako dziedziny sztuki, że ledwie wspomnę o istnieniu hobbystycznych społeczności, z których przecież wszyscy się wywodzimy. Gdyby nie net, nie byłoby z tego pasji. Bo nie byłoby wiedzy, możliwości, znajomości, praktyki...
      A Victrix przypadkowo jest tez jednym z moich kamieni milowych: to w jego przypadku perfumowa synestezja po raz pierwszy (a przynajmniej pierwszy świadomy) zesłała na mnie obraz tak silny, ze dosłownie zwalający z nóg. I tez pamiętam swój pierwszy zestaw niszowych próbek. :) A w nim m. in. Idole edt, Avignon oraz stara Cuir de Russie Pivera. Ech, to były czasy! :)
      Jeśli chodzi o AB to pamiętam Twój zachwyt jeszcze z forum (Twój flakon zdaje się trafił w końcu do Trzech Ryb? ;) ) i go rozumiem. Przedziwne, niebanalne perfumy. CdG zaś to już klasa sama dla siebie.
      Uwierzysz, że jeszcze nie poznałam Kleju?

      Usuń
    2. No nie, nie uwierzę! Pomogę Ci nadrobić tę zaległość, póki jeszcze Klej jest u mnie (ale już w pudełku). Nie mogę go nosić, mam wrażenie, że noszę na sobie truciznę, która, gdybym się mocniej zaciągnęła, spowodowałaby omdlenie. Na razie jest "tylko" lekki ból głowy i mdłości. Chyba jego czas minął.

      Usuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )