czwartek, 12 września 2013

Popołudniowa herbatka

Herbata, cukier, mleko, ciasteczka albo małe kanapeczki z ogórkiem, czasem także kandyzowany imbir - oto produkty, które według stereotypu składają się na brytyjską popołudniową herbatkę. Wie o tym każde dziecko na kuli ziemskiej [no dobra, nie każde ale spora większość ;) ]: o piątej po południu może się walić, palić, szaleć zaraza albo inna apokalipsa zombie ale nikt i nic nie zdoła powstrzymać Anglika przed skosztowaniem narodowego napitku. Swego czasu nienaruszalność tego zwyczaju na własnej skórze odczuł starszy strzelec Franciszek Dolas, biedna ofiara polsko-angielskich nieporozumień kulturowych. ;) Jednak nie o komediowym żołnierzu tułaczu chciałabym dziś pisać, lecz o perfumach o wdzięcznej nazwie Five O'Clock Au Gingembre marki Serge Lutens.

Skoro jej nowsze osiągnięcia pozostawiają coraz więcej do życzenia, warto nadrobić recenzenckie zaległości. Poza tym dawno już nie pisałam o żadnych lutensyliach. :D


Czyli trochę słabej czarnej herbaty osłodzonej syropem imbirowym. Jednocześnie niebanalnie odświeżającej ale na tyle słodkiej, bym nie posądziła pachnidła o banalność. Może w realu nie przepadam za herbatą słabą ani za słodką, jednak ów plastyczny, słomkowy i mało taninowy soczek naprawdę potrafi przypaść do serca. :) Może to dzięki słodyczy, która z czasem przeradza się we wdzięczny, drzewno-korzenno-słodki puder, w sympatyczną mieszankę akordów ciepłych (cynamon, drewna, czekolada, ambra) oraz chłodnych (herbata, imbir, bergamotka [jak chcą spisy nut, bo sama jej nie wyczuwam]), w jednym tylko miejscu, tuż przed finałem olfaktorycznej serenady, ubarwionego pikanterią mielonego pieprzu, rozprowadzonego w osłodzonym, świeżym soku imbirowego kłącza. Gdzieś pomiędzy oficjalnymi składnikami przewija się słynna lutensowska ta-baza, acz w wydaniu znacznie delikatniejszym niż w donośniejszych kompozycjach marki.
Od jasnej choć lekko przygaszonej jasności po głębsze pokłady suchego ale miękkiego, na poły deserowego ciepła Five O'Clock Au Gingembre tworzy klimat czegoś wątłego oraz prostego w zrozumieniu; kruchego ale szybko zapadającego w pamięć. Naprawdę sympatycznego.

Poza tym naprawdę lubię nazwę pachnidła: Godzina piąta przy imbirze. W ogóle lubię francuską wymowę słowa "imbir"; gingembre - żężąbr. :) Obraca się je w ustach na wszystkie strony [angażując w artykulację głosek chyba całą zawartość paszczy], smakuje niczym deser, pozwala drżeć na języku. Słówko małe ale bardzo kształtne. Podobnie, jak omawiane dziś perfumy. Nad czym tu marudzić? :)

Rok produkcji i nos: 2008, Christopher Sheldrake

Przeznaczenie: zapach typu uniseks o mocy początkowo sporej, z czasem zmieniającej się w umiarkowaną aurę, by w bazie całkiem przybliżyć do ludzkiej skóry. W ogóle na mnie to perfumy-kameleon, których emanacja zależy od wielu zmiennych we mnie oraz poza mną.
I dlatego rekomenduję Five O'Clock na wszelkie okazje, pory dnia oraz roku. :)

Trwałość: raczej średnia jak na tę markę; od ok. trzech do ponad sześciu godzin

Grupa olfaktoryczna: gourmand-przyprawowa

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, herbata
Nuta serca: imbir, cynamon, akordy drzewne
Nuta bazy: pieprz, kakao, paczuli, miód, ambra
___
Dziś Private Label od Jovoy.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://pinterest.com/pin/277112183293166909/

2 komentarze:

  1. Wiesz, że bardzo chciałam polubić któryś z zapachów Lutensa. Nie udało się. W końcu z czasem wszystkie albo przypominają mi zleżały olejek, albo coś chemicznego, nieprzyjemnego. Przez krótki czas, dawno temu, podobał mi się niezwykle Daim Blonde. Ale to przeszłość.

    OdpowiedzUsuń
  2. Moze inaczej będzie teraz, kiedy zmieniają klimat swoich pachnideł, jak sądzisz?
    Zleżałego olejku w Lutensyliach nie zauważam i jestem z tego powodu bardzo zadowolona. :) W ogóle niczego z tych rzeczy. Była śliczna, bogata, gęsta ta-baza a na niej pookładane cudowne, orientalno-glamourowe śliczności.
    Daim Blond to ciekawy, bardzo dobry zapach. Powinnam go również opisać.

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )