Lecz nie o kwaśny owoc chodzi a o kamień półszlachetny, będący jedną z odmian kwarcu. Sporo ponad rok temu na tapetę wziął go Olivier Durbano, zlecając swojemu wybitnemu ghost-perfumer stworzenie pachnidła inspirowanego tym kamieniem, występującym w dziesiątkach odcieni żółci. Od poprzednich elementów kamiennej serii pachnideł jubilera miał Cirtine różnić się tym, że do jego powstania nie zostanie wykorzystane olibanum.
Czyli nici z dymu.
Owa właściwość sprawiła, że zwlekałam z poznaniem pachnidła. Później zaś nie mogłam się zmotywować do napisania kilku słów; a to dlatego, że, no cóż... widocznie potrzebuję kadzidła. ;)
Nie zrozumcie mnie źle: odkładając na bok własne upodobania nie mogę nie docenić Citrine, mam na jego temat naprawdę dobre zdanie. Sęk w tym, że mnie tak zwyczajnie, po gombrowiczowsku nie zachwyca.
Choć przecież oczywistym jest, że w ramach tej marki nie może ukazać się coś kiepskiego a pan Durbano jako pomysłodawca i nadzorca zasługuje na więcej zaufania. Mojego mózgu nie zawiódł; rozczarował tylko mój nos. ;)
Gdyż począwszy od otwarcia, świdrującego przegrody nosowe mieszaniną agresywnych cytrusów z wyrazistym, skórzano-węglowym elemi oraz egzotycznymi przyprawami, przez pikantny imbirowy sok prowadzi ku obrzydliwemu akordowi kompostu, który niegdyś towarzyszył mojemu odbiorowi nut irysowych. Dziś szczęśliwie irys nie przyprawia mnie o mdłości; w "zaszczycie" wywoływania torsji zastąpiły go nasiona marchwi. Ostatnimi czasy coraz popularniejsze [dać współczesnemu światu olfaktoryczne wcielenie marchwi to jak z iście szatańską perfidią zaprowadzić małe dziecko do fabryki czekolady i zostawić je sam na sam z gotowymi wyrobami, przynajmniej na pięć godzin - katastrofa jest nieunikniona ;> ]. Nie wiem, co komu strzeliło do głowy, żeby popularyzować to wstrętne, antypachnące, patologicznie lekkie monstrum! Dzięki niemu bowiem Citrine z pachnidła może trudnego, jednak oryginalnego i bez mała wyjątkowego, zmienia się w jakiś nieziemski, przekombinowany miks. Sytuacji nie poprawia spory dodatek drażniącego (w takim zestawieniu) wosku oraz piżmowego pudru i mirrowej słodyczy. Mieszanina wysysa ze mnie całą energię, drażni brakiem choć krzty delikatności, zmieniając się w dziwadło dobre dla kosmitów żywiących się oparami siarki. ;)
W tak pochopnym zestawieniu zacierają się granice między wyrafinowaniem jubilerstwa i perfumerii a stertą gnijącego kompostu. Tak samo odbieram ostre, obrzydliwe Bois d'Ombrie, do którego zresztą Cytryn jest podobny. Po prostu: fuj.
Za ostro, za świeżo. Czasami nie ma sensu silić się na oryginalność.
Bo wyniknie nieszczęście.
Rok produkcji i nos: 2011, ??
Przeznaczenie: zapach typu uniseks, dla miłośników ostrej jak igły świeżości. Chyba na dzień. Moc iście Durbanowa, czyli świetna.
Trwałość: ponad dwanaście godzin
Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna
Skład:
Nuta głowy: pomarańcza, cytryna, elemi, różowy pieprz, imbir
Nuta serca: palisander, drewno gwajakowe, nasiona marchwi, mimoza
Nuta bazy: ambra, piżmo, pszczeli wosk, mirra
___
Dziś Portrait of a Lady. Piękny... :)
P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://members.wolfram.com/jeffb/vistapro/
Mi Cytryn uparcie przywodzi na myśl pastylki na gardło "Propolki" i nic na to nie poradzę ^^ Też się nie polubiliśmy.
OdpowiedzUsuńAle muszę wystąpić w obronie Bois d'Ombrie; jakiż z niego obrzydliwiec! Piękna mieszanka suszonych śliwek i palonych badyli ;P
Propolek nie kojarzę; ale ja nie mam głowy do nazw leków. ;) Więc bardzo możliwe, że masz rację.
OdpowiedzUsuńZaś co do Umbryjskich Lasów, to się mylicie, Koleżanko. ;) One pachną zużytym filtrem z ekspresu kawowego w starym stylu i to filtrem gnijącym gdzieś na czyimś kompoście. Jak Cytryn. :> Też bym chciała suszonych śliwek i badyli!