Ponoć niektórzy z Was lubią lato; choć trudno mi w to uwierzyć, podobno tacy narwańcy istnieją naprawdę - i jest ich całkiem sporo. ;) Cóż, są gorsze zboczenia. :>
Dla tej właśnie grupy mam ciekawą radę: jeśli już musicie męczyć normalne, zdrowe, nienawidzące upałów otoczenie jakimiś wodnymi perfupotworkami, bardzo proszę, pachnijcie chociaż ładnie! ;) Tak, aby nawet wyżej podpisaną naszły wątpliwości co do jej niechęci wobec plażowania czy spędów ludności na festynach i koncertach najróżniejszych.
Ładnie, czyli jak?
Na przykład gorzkimi nutami ozonowymi. Zielonymi, wytrawnymi, lekkimi. Kojarzycie zapach bluszczu? No właśnie; czymś w ten deseń. Abyście nie musieli szukać zbyt długo, podrzucę nawet dwie propozycje. :)
Pierwszą z nich jest Boston Ivy z asortymentu marki, która swego czasu wywołała małe poruszenie wśród rodzimych perfumomaniaków, czyli D. S. & Durga. Zapach, który miał oddawać charakter Bostonu w latach 80. minionego stulecia. Nie wiem, nie byłam, przez połowę tamtej dekady nawet nie było mnie na świecie (a reszty nie pamiętam). Mimo to nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż w odwzorowywaniu rzeczywistości Bostońskiemu Bluszczowi naprawdę trudno dorównać. Pytanie tylko, jakiej właściwie?
Gdyż w moim odczuciu omawiane pachnidło w udany sposób sugeruje natężoną, statyczną woń ogrodu na przełomie lata i jesieni, aromat starych kamiennych murów, równie wiekowych drewnianych okiennic, metalowych klamek czy kutych bram, suchego mchu porastającego fundamenty budowli oraz oczywiście bluszczu. Wszystko to razem jest gorzkie, głębokie, syte zachodzącym słońcem [chodzi mi o przesyt zbyt intensywnym światłem; o chwilę, kiedy wreszcie świat zaczyna powoli stygnąć, na przykład tuż po zmroku].
W miarę upływu czasu staje się coś ciekawego: wytrawny, zielony ozon zaczyna ustępować miejsca plastycznemu, nienarzucającemu się pudrowi. Ten zaś ciekawie łączy lekko ostry, wibrujący bluszcz z suchą, ledwie rejestrowalną słodyczą. Po wyrazistym otwarciu następuje miarowe, równomierne uspokojenie. Internetowe plotki głoszą, jakoby za podobnym efektem stała koniczyna.
I rzeczywiście; jest w Boston Ivy coś z Trèfle Pur od Atelier Cologne. Lecz byłabyż ona słodka? Zadziornie wiercąca się w nozdrzach, nieprzesadnie silna, nierozerwalnie złączona z bluszczem oraz czymś słonym lecz, mimo wszystko, w jakiś niewytłumaczalny sposób waniliowa? (w stylu Eau Duelle Diptyque)
Nie wiem. Dlatego przestaję się zastanawiać. Biorę BI z całym dobrodziejstwem inwentarza. Czyli nieruchawością perfum na skórze tudzież intrygującą cienistością, stopniowym przenikaniem chłodu w strefy blasku oraz gorąca.
W każdym razie: tego pachnidła nie warto ignorować.
Podobnie nie polecam unikania testów Eau de Lierre od Diptyque. Czyli kompozycji zbliżonej do Boston Ivy; przynajmniej tego z otwarcia. Gdyż dzieło Diptyque okazuje się jeszcze silniejszym, jeszcze bardziej wytężonym, jeszcze zieleńszym aromatem o naprawdę wielkiej mocy; istnym tropikalnym tajfunem. ;) A może zenitalnym deszczem...?
Nuty ozonowe są może nieco mniej gorzkie jakkolwiek trudno odmówić im mało sztampowego charakteru. Gdzieś w tle pojawia się akord suchego, jasnego drewna (cedr? cyprys? tuja?), łagodna woń ziemi oraz frapująca pikanteria ukryta tuż za sceną. Dopiero po kilku testach wiedziałam już, że to pieprz. Zielona ziemistość, zlany deszczem bluszcz, nasiąkające wodą drewno, dziko rosnący pieprz. Natomiast gdzieś hen, ponad odmalowaną zapachem sceną promienie słoneczne przesączają się przez ciężkie deszczowe chmury; powoli wygrywają.
To w zasadzie wszystko. Spektakularny rozwój nie jest mocną stroną Eau de Lierre. Nie wolno oczekiwać odeń ani łatwych, kwiatowo-słodkich rozwiązań ani wysublimowanych, egzotycznych kadzideł czy agarowego drewna. Eau de Lierre nie poddaje się dyktatowi ani łatwo rozpoznawalnej masówki ani wysnobowanej na mhrrok niszy. Czyli chyba jest przedstawicielką niszy w klasycznym rozumieniu tego słowa. :) Także dlatego że, choć wyraźna i wyczuwalna z oddali, z bliska nie narzuca się nikomu. Czyli jest idealna.
Hmm... Boston Ivy czy Eau de Lierre? Zastanawiam się, którą z wód uważam za ciekawszą, bardziej wartościową czy chociaż "mojejszą". Wybór okazuje się naprawdę trudny. Obie mieszaniny przypadły mi do gustu, obie polubiłam mimo jawnej sprzeczności ich charakterów z moim gustem; a jednak - żadnej nie chciałabym w postaci pełnowymiarowej, we flakonie. Chyba rzeczywiście lekkość i świeżość nie są mi pisane. :)
I chyba po raz pierwszy jest mi z tego tytułu żal. Troszeczkę.
D. S. & Durga, Boston Ivy
Rok produkcji i nos(y): 2011, David Seth Moltz oraz Kavi Moltz
Przeznaczenie: bliskoskórny zapach typu uniseks, na okazje raczej codzienne [podkreślam: raczej! ;) ]
Trwałość: jak na wodę kolońską niezła, bo około sześciogodzinna
Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-wodna (i ponoć szyprowa)
Skład:
koniczyna, mech dębowy, bluszcz, akord wody morskiej
Diptyque, Eau de Lierre
Rok produkcji i nos: 2006, Fabrice Pellegrin
Przeznaczenie: świetnie wyważony zapach typu uniseks, na naprawdę wielkie upały. O dużej mocy oraz całkiem sporym sillage; z czasem przybliżający się do skóry. Resztę napisałam u góry. :)
Trwałość: od siedmiu do ponad dziesięciu godzin
Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-świeża
Skład:
cyklamen, geranium, bluszcz, zielony pieprz, drewno różane, inne nuty drzewne, szara ambra, piżmo
___
Dziś Bois Oriental od Lutensa.
P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.flickriver.com/photos/21204781@N07/2890797560/
2. http://s681.photobucket.com/albums/vv174/Jens_wall/Rain/?action=view¤t=Rain-Forest-Tropic.jpg&newest=1
Oh wiedzmo żebyś wiedziała,jak ty czytasz w moich myślach.
OdpowiedzUsuńUwielbiam ciebie za to:)
Znam tylko jedną:Diptyque,i uważam go za idealnego w letnie dni.Ogólnie lubię takie kompozycje,szukam naprawdę zielonych zapachów
-jednak ma to być zielone zielsko pełną gębą:))
Tak jak ty również i ja nie przepadam za latem
a wszelkie miejskie środki lokomocji na samą myśl powodują odruchy wymiotne:(
Dziwi mnie fakt,iż ludzie nie zdają sobie sprawy że śmierdzą,że w tak nieznośną pogodę zwykły dezodorant nie wystarczy,a jeszcze zamiast porannej toalety użyty tylko zapachowy potwór,zmieszany z wonią śmierdzącej skóry.Koszmar nie do opisania!
Jednak najbardziej mnie dziwi,że w ramach urlopów wiedząc,że w naszym kraju panuje afrykański klimat Polacy specjalnie wyjeżdzają w ciepłe rejony.
Nigdy tego nie zrozumiem.Co mi po wycieczce,zwiedzaniu,skoro na dworze panują nieznośne upały.Zawsze lepiej wybrać dogodniejszą pogodę,i wtedy decydować się na wyjazd:)
Fajnie że umieściłaś ten post.Mam nadzieję że trafi do jakiegoś śmierdziela,który weźmie sobie twoje cenne rady do serca:)
Pozdrawiam
"Pachnący"
:)
Ojej, jeśli rzeczywiście, to niechcący. ;)
OdpowiedzUsuńPrawda, Eau de Lierre to zielone zielsko na zielonej bazie. W swej zieleni bezkompromisowe ale i piękne.
Rety, komunikacja miejska to koszmar! Najciekawsze, że z tym zgadzają się nawet zaprzysięgli zwolennicy wiecznego lata. Którym jakoś trudno zrozumieć, że za wieczne słońce i ciepło przez 300 dni w roku musieliby płacić równie długim cierpieniem wśród potu i niepranych ubrań bliźnich swych. ;>
Ja nawet wakacjując w Polsce musiałam układać plan dnia tak, by wczesnym popołudniem siedzieć wewnątrz jakiś grubych kamiennych murów. A i tak cierpiałam od 9 do 21. Więc lękiem napawa mnie świadomość, co w ostatnich dniach działo się we Włoszech, Hiszpanii czy Grecji. A czemu ludzie wyjeżdżają tam właśnie latem? Bo są wakacje, a w wakacje trzeba jechać "gdzie cytryna dojrzewa". ;] I już! Czyli z przyzwyczajenia oraz dzięki ofertom Grouponu i s-ki. ;))
Dzięki za miłe słowo. Ale prawdopodobieństwo, że powyższy post przeczyta choć 15% osób, które śmierdzą nam w miejscach pracy i zabawy jest śladowe. Za to pomarzyć zawsze można. ;)
Pozdrawiam,
"Testująca" :D
P.S.
U mnie właśnie leje. Ot, kolejna cena jaką płacimy za zwrotnikowe upały to zwrotnikowe szaleństwo żywiołów. Wolę smród i perfumeryjne odświeżacze powietrza, mimo wszystko.
Wiedzmo o to się nie martw:)
OdpowiedzUsuńKażdemu osobnikowi uprzykrzającemu moim receptorom węchowym wręczę linka do tego postu:))
Myślę że w tym tygodniu w statystykach odwiedzin pobijesz rekord:))
Przygotuj się.Na pewno przybędzie ci liczne grono zwolenników jak i przeciwników zwanych dalej: "fanów naturalnych woni"
:D
P.S.
A wiedziałaś o tym,że nie słoneczniki,lecz własnie bluszcz był ukochaną rośliną Vincenta Van Gogha?
Zdjęcie grobu Van Gogha w Auvers-sur-Oise we Francji:
http://www.recogito.pologne.net/recogito_21/foto/21-1-2.jpg
Ja mimo wszystko wolę desczowe klimaty,lecz co z tego,skoro w nagrzanym od słońca mieszkaniu nawet po burzy nie idzie wytrzymać:(
Trzymaj się
Łaczę się wraz z tobą w bólu i niechęci do upałów. Na szczęście jakoś w tym roku specjalnie temp +30 nie zaszły mi za skórę. Wyrabiam odporność? W zeszłe lata odświeżałem się wszystkim co z wetiwerem. A w tym roku obrót o 180. A może i 540. Im cieplej tym bardziej chce mi się gourmand oriental. Oszczędnie użyty A*Men, Habit Rouge, nag champa, olejek vintage patchouli, korresowy Pepper Jasmine Gaiac (który pachnie jak mus z białej czekolady!) - w to mi graj!
OdpowiedzUsuńMasz na to jakieś zgrabne, logiczne i po wiedźmiemu złośliwe wytłumaczenie? :>
A ja się wyłamię - koooocham gorąco , w zimie zamieram , jesienią zdycham . Odżywam wyłącznie latem powyżej 25 stopni . I prawdę mówiąc nie dostosowuję perfum do temperatury - potrafię się niema wykąpać w Smoku przy 30 stopniach :D leciutkie odświeżadła i tak ze mnie zaraz znikają....
OdpowiedzUsuńJarku - darmowa reklama? Nie pogardzę! ;) Dzięki! :)
OdpowiedzUsuńPrzeciwnicy mi nie straszni, byleby zechcieli używać literackiej polszczyzny (mowa potoczna dozwolona, choć w lokalnych warunkach niesie ze sobą ryzyko szambolejstwa; więc zalecałabym rozwagę ;} ). :P
A "fanów naturalnych woni" odeślę do lektury 'Wilgotnych miejsc' Charlotte Roche. A co! :>
Dzięki za ciekawostkę o van Goghu; nie wiedziałam. (choć prawdę mówiąc, nigdy specjalnie nie szukałam ani się nie zastanawiałam nad tym) Może pewnego dnia ta wiedza jakoś się przyda?
Co do deszczowej aury, to właściwie się z Tobą zgadzam (w tej chwili u mnie pochmurno i 16 stopni; teoretycznie cud miód i orzeszki :) ). problem w tym, że kiedy codziennie leje w mojej głowie uaktywnia się wewnętrzny "alarm przeciwpowodziowy", póki co na szczęście przedwcześnie. Lecz na D. Śl. wiele osób boi się powodzi; tak od 1997 nam zostało.
Stąd mój niepokój.
A i nawałnice czy grad rozbijający okna, o czym ostatnio donosiły media, też do miłych zdarzeń raczej nie należą.
Michale - dziękuję ci za cenne wsparcie.
OdpowiedzUsuńCo do twoich upodobań zapachowych, to rzeczywiście mam wredne wytłumaczenie. ;> Otóż, skoro zaliczyłeś obrót o 540 stopni (albo i większy tyle, że z tego nie zdajesz sobie sprawy), to po prostu nie jesteś do końca sobą. Cierpisz na zawroty głowy, może i nudności. :P Połóż się na chwilę w ciszy, na głowę chłodny kompres, wcześniej zasłoń okna - i zaraz wszystko wróci do normy. Jeśli to nie zadziała, wówczas pozostanie ci już tylko skonsultować się z lekarzem lub farmaceutą. ;)
A poważnie: jestem prawie pewna, że to nie rodzaj perfum przeszkadza nam w upale lecz ich nadmierna aplikacja. Więc o ile nie bombardujesz się ośmioma chmurami A*Mena, będziesz żył ( i twoje otoczenie również). :D
Nie znam niczego z asortymentu Korres. :( Ale wiem, gdzie kupić dekanty. ;D
I w ogóle: PRZEPRASZAM CIĘ za sam-wiesz-co. Postaram się być grzeczną dziewczynką i do końca weekendu rozliczyć się ze wszystkich mejli blogowej poczty. :)
Parabelko - spoko, nie wygonię Cię stąd z tak błahego powodu. ;) Choćby dlatego, że precedens w postaci Sabbath ujawnił się już dawno temu. :]
OdpowiedzUsuńCo do zapachów i temperatury: jak napisałam Michałowi piętro wyżej, też go nie przestrzegam. Co więcej, uważam, że kadzidła i przyprawy mało kiedy rozwijają się tak pięknie, jak właśnie podczas upałów. Latem byłoby ciężko bez Messe, Rock Crystal, Sequoi CdG albo Słonia. :) Natomiast zimą teoretycznie letnie cytruski ujawniają swój krystaliczny, ostry i i przejrzysty jak Szklana Góra potencjał. Czego nigdy bym nie odkryła, stosując się do pociesznych zabobonów. :)
Po prostu należy wiedzieć, ile czego można stosować. Ale to są naprawdę delikatne, ściśle indywidualne kwestie.
Smok i 30 stopni? Zaciekawiłaś mnie. :)