Kiedy dawno temu otrzymałam próbkę perfum do przetestowania coś we mnie drgnęło. Po raz pierwszy od dawna poczułam chęć zalogowania się na blogowy serwer i napisania kilku zdań o sympatycznym, niezwykle kojącym zapachu.
Pamiętam, że wracałam wtedy późnym wieczorem do domu; było już ciemno a srebrzyste światło księżyca wyczyniało na niebie niezwykłe czary. Uderzyła mnie wówczas zbieżność pomiędzy testowanym akurat pachnidłem a tym, co widzą moje oczy. Wyciągnęłam z torby telefon i zrobiłam zdjęcie nocnego nieba, na którym odbite od księżyca słoneczne światło zamieniało chmury w koronkę chantilly. [Jaki był tego efekt, możecie się chyba domyśleć ;) ].
W każdym razie był to jeden z momentów, kiedy czuje się nieodpartą potrzebę głośnego, przeciągłego oraz pełnego zachwytu westchnięcia.
![]() |
Moonlight, Nicolas Valdes |
Wczorajszego wieczoru to wrażenie wróciło do mnie, kiedy po przesympatycznym ale dosyć męczącym górskim rajdzie wzięłam szybki prysznic i szukając perfum na noc, zamiast jak zwykle ostatnio sięgać po Eau de Narcisse Bleu Hermèsa, zawędrowałam do pudła z próbkami i zmęczoną ręką, niemal bez udziału mózgu wyjęłam czarno-granatowo-srebrzysty kartonik Moonlight in Heaven Kiliana.
Bang!, jak to mówią anglojęzyczne dzieci epoki internetu. ;)
Z miejsca wrócił do mnie zachwyt, którego doświadczyłam dwa lata temu. Ten sam spokój, błogość, zasłużony odpoczynek po zdrowym wysiłku, ukojenie. Szczery i głęboki oddech prosto z samych płuc. Tym bardziej zdumiewający, że wspomniane perfumy wcale ani zdumiewające, ani tym bardziej odkrywcze nie są.
Jednak ów bezpretensjonalny, pastelowo-aksamitny tropikalny mleczny koktajl z fig, mango, kokosa i cierpkawych cytrusów pomysłowo przełamano suchym, matowym, lekko drapiącym akordem wetywerii a następnie oprószono hojnie ryżowym pudrem. Ten zaś wyciągnął z owoców wszystkie soki, pozwalając im wyschnąć w miękkich promieniach srebrnego księżycowego światła [i bardzo proszę, nie pytajcie, jak to jest możliwe ;P Nie odpowiadam za własną synestezję]. Czasem pojawia się dalekie, cichuteńkie echo kwitnącego nocą jaśminu, sugerującego, iż ten księżyc stanowczo nie świeci nad polskim niebem (czego zresztą po Kilianie trudno byłoby się spodziewać).
Bardzo miękka i poetycka to kompozycja, prawdziwie senna.
I tu chyba tkwi sedno doświadczeń z Moonlight in Heaven: trudno zachwycać się tymi perfumami za dnia, kiedy dookoła nas tyle innych bodźców, dzieje się tysiąc rzeczy jednocześnie a umysł pracuje na pełnych obrotach. Natomiast nocą, gdy świat dookoła cichnie, adrenalina zdążyła już opaść, powieki zaczynają ciążyć, gdy potrzeba nam czegoś delikatnego, nieangażującego, przyjaznego i kojącego jednocześnie, wtedy pojawia się Moonlight in Heaven. :) Raczej kołysanka niż serenada.
Pełen zachwytu, głęboki wydech (a może i wdech?), po którym można po prostu... zapaść w sen.
Rok produkcji i nos: 2016, Calice Becker
Przeznaczenie: pachnidło uniseksualne, pasujące bardziej do humoru - czy może raczej temperamentu - aniżeli do konkretnej płci. Jak napisałam wyżej, dla mnie wybitnie relaksujące i niezajmujące głowy, więc pasujące raczej do okazji nieformalnych. Bardzo bliskie skórze.
Trwałość: znaczna; około ośmiu, może dziesięciu godzin wyraźnego, choć cichego olfaktorycznego mruczenia.
Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-owocowa
Skład:
Nuta głowy: różowy pieprz, cytryna, grejpfrut
Nuta serca: kokos (lub mleko kokosowe), ryż, mango, jaśmin wielkolistny
Nuta bazy: bób tonka, wetyweria
___
Dziś nie noszę jeszcze nic ale na mojej skórze zamiera właśnie Moonlight in Heaven. :)
P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z https://www.flickr.com/photos/vonfer/27760507139
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )