wtorek, 22 września 2015

Czekolada dla koneserów


Co prawda widoczna akurat na fotografii czekoladka o smaku solonego karmelu nie należy do szczególnie oryginalnych czy przełomowych - nie w roku 2015 - jednak jakiś posmak niebanalności wciąż posiada. :) Zainspirowana otrzymanym pudełkiem czekoladek, postanowiłam zatem odświeżyć sobie pamięć i sprawdzić (a następnie opisać), jak pachną pewne dwie ze znanych mi rzemieślniczych kompozycje opartych o akord czekolady bądź kakaa. Dwie szczególnie ładne, przyjemne w użytkowaniu, artystyczne... ale czy wybitne?

Do tego pytania jeszcze powrócimy. Na razie przedstawię Wam dwójkę moich dzisiejszych bohaterów: Seattle Chocolate od Olympic Orchids oraz Cocoa Sandalwood marki Sonoma Scent Studio.


Pierwszy z gagatków jest kompozycją zdecydowanie ciemniejszą, bardziej sypka i wytrawną aniżeli Kakao, za to pięknie oplecioną wokół strzelistych nut ziemnych oraz kontrastującego z nimi ciemnego, roślinnego pyłu, ni to paczulowego, ni mącznego (mączka z chleba świętojańskiego?), ni strząśniętego z bliżej nieokreślonego kwitnącego polnego kwiatu, którym to akordem rozpoczyna się kompozycja.
Jednak dosłownie chwilkę później w Seattle Chocolate składnik tytułowy pojawia się w całej okazałości, jako posiekana ostrym nożem tabliczka ciemnej, gorzkiej czekolady, która z czasem stapia się i zlewa w gładką, satynową taflę. To jedna twarz omawianej mieszaniny.

Istnieje jednak kolejna [twarz czy może raczej połowa twarzy, które przecież większość z nas ma nieco odmienne ;) ], osnuta wokół świeżych desek ze szlachetnych gatunków drewna. Cedr, mahoń, kilka tekowych drzazg - wszystkie wyschnięte na słońcu a następnie bez pośpiechu polerowane. Dla kontrastu dorzucono do nich wonną, pachnącą jeszcze żywicą, świeżą jedlinę, której lekko słodki aromat jest w stanie przerzucić pomost między ciemną wytrawnością kakao i czekolady a zamorską drzewnością warsztatu, w którym jakiś nękany instynktem rodzicielskim samotny stolarz wyrzeźbi sobie egzotycznego synka-Pinokia. :D Kto wie, może ta schowana między deskami czekolada została kupiona już z myślą o drewnianym dziecku...? ;)
Zanim jednak Dobra Wróżka tchnie w niego życie, musi nastać noc a Seattle Chocolate powinna stopniowo osiadać na skórze, schnąc ale jednocześnie zmieniając się w przytulny i miękki, delikatnie słodki pyłowy płaszcz. Głęboka baza mieszaniny jest dla mnie właśnie takim ciepłym, łagodnym ale też odrobinę nostalgicznym zmierzchem, który zapada, wydłużając cienie a rozsnuwając ciemność w małym, cichym i zagraconym egzotycznym warsztacie stolarskim.

Niedosłowna opowieść o bardzo niedosłownych perfumach. :)
Jakie będzie Cocoa Sandalwood?


Teoretycznie spokojniejsze, bardziej dyskretne niż pachnący lasami północnego zachodu USA kumpel z Seattle, w praktyce jednak potrafi wpadać w nos i snuć się za nami, co rusz przypominając o swoim istnieniu. Pachnie pięknie, jednak... nie czekoladą. Nie cały czas lub nie tak, jak to sobie wyobrażamy.

Lecz cóż z tego? W końcu nie od dziś powtarzam, żeby w przypadku nieznanych (jeszcze) perfum nie należy ufać własnym wyobrażeniom. [W przeciwnym przypadku ryzyko potwierdzenia prawdziwości porzekadła "jeżeli rzeczywistość nie przystaje do wyobrażeń, to tym gorzej dla rzeczywistości" jest zbyt duże. ;) ] Dlatego kiedy po krótkim, błyskającym niczym spadająca gwiazda lekko pudrowym spotkaniu z doprawioną szczyptą korzennych przypraw czekoladową mokką, zjawia się drewno sandałowe i nie pytając nikogo o zdanie zaprowadza swoje porządki, przyjmuję je z dobrodziejstwem inwentarza. Było nie było, jest ono drugim tytułowym bohaterem kompozycji Laurie Erickson. :)

Od granicy między uwerturą a rozwinięciem Cocoa Sandalwood aż po resztki bazy wszystkie nuty zgodnie i pod rękę wirują wokół stale rosnącego posągu Buddy, wyrzeźbionego misternie w jednym, cennym i starannie wypolerowanym kawałku indyjskiego sandałowca. Drewno to zrazu zjawia się w postaci lekko oleistej, świeżej pasty w stylu Santal Majuscule Lutensa, żeby po krótkim czasie nabrać głębi i typowej orientalnej upojności, zmysłowej cienistości rodem z Santal de Mysore tegoż Lutensa, Santal Blush Toma Forda albo Tam Dao od Diptyque. Jest więc znacznie bardziej w moim stylu, niż w pierwszych chwilach życia kompozycji na skórze. ;)
Jak napisałam, ciąg dalszy Sandałowcowego Kakao to przede wszystkim drewno, któremu wszystkie pozostałe akordy tylko towarzyszą. To prawda ale nie do końca; część z nich faktycznie co najwyżej upiększa kompozycję, jak ciemna czekolada czy kilka oderwanych frakcji zwietrzałej arabiki, pozostałe nuty okazują się jednak bardzo pomocne, wygładzając sandałowcowego Buddę na wysoki połysk, dodając mu miękkiej mleczności albo ożywiającego Ducha. Tymi uczynnymi harcerzami są kolejno: kaszmeran, brzoskwinia oraz wirujące w oddali, sproszkowane zamorskie przyprawy. No i jest jeszcze miękka słodycz wanilii, dzięki której oba konteksty, drzewnoorientalny oraz kawiarniano-używkowy łączą się w harmonijną, przyjazną nosicielowi, zwyczajnie ładną całość.
Szalenie komfortową.


We wstępie notki zadałam pytanie, czy Seattle Chocolate oraz Cocoa Sandalwood są dziełami wybitnymi. Chyba pora na nie odpowiedzieć.

Z pewnością autorki obu tych kompozycji postawiły na niebanalne złożenia nut, których współcześnie raczej nie spotka się w perfumeriach głównego nurtu - a jeżeli już się pojawią, to wyłącznie po to, żeby kilka miesięcy później odejść po cichu i w niesławie, gdyż gros klientów nie potrafiło się na nich poznać. Tymczasem SC i CS [ ;) ] bez większego trudu udowadniają, iż zestawienie wytrawnej czekolady z nutami drzewnymi to pomysł z dużym potencjałem, potrafiący pogodzić artystyczne ambicje twórczyń z ważną dla zwykłych użytkowników perfum urodą i łatwością w użytkowaniu.
Nosić je to nie wstyd, chociaż nowych szlaków nie wytyczają ani nie zdumiewają oryginalnością.

Swoją drogą, czy nie to właśnie jest niezaprzeczalną zaletą perfum, że w ich przypadku - w odróżnieniu od "galeryjno-nowoczesnych" sztuk pięknych - nawet to, co wysoce artystyczne, aby wciąż istnieć, swoim odbiorcom musi się przede wszystkim podobać?
Uff, to było długie zdanie. ;)


Olympic Orchids, Seattle Chocolate

Rok produkcji i nos: 2013, Ellen Covey

Przeznaczenie: zapachu tego, podobnie jak wielu innych kompozycji niszowych czy niezależnych, nie stworzono dla przedstawicieli określonej płci, lecz dla wszystkich osób, które zechcą go nosić. :) I to się czuje; choć Czekolada z Seattle cały czas pozostaje wytrawna, sypka i mogąca przywoływać raczej "męskie" skojarzenia, osobiście nie widzę ani jednej przesłanki, dlaczego kobiety nie mogłyby cieszyć się jej pięknem. Ostatecznie to właśnie dla nas stworzono znacznie większe czekoladowo-pyłkowe czy ziemiste bestie, jak Angel Muglera czy Black Orchid od Toma Forda, do których pod względem klimatu można przyrównać omawiany soczek. ;]
W każdym razie chociaż tworzy on raczej zwartą aurę wokół ludzkiej sylwetki, z czasem dodatkowo blaknąc, przypomina o sobie przy każdym żywszym ruchu a na materiale potrafi przetrwać pranie.
Nadaje się więc na wszelkie okazje, do których nie musimy dobierać perfum ze szczególną troską.

Trwałość: około pięciu-sześciu godzin wyraźnej projekcji oraz jeszcze kilka stopniowego zamierania.

Grupa olfaktoryczna: gourmand-drzewna (i aromatyczna)

Skład:

ciemna czekolada, wanilia, pączki topoli, srebrna jodła, balsam jodłowy, inne nuty drzewne, mech dębowy, piżmo


Sonoma Scent Studio, Cocoa Sandalwood

Rok produkcji i nos: 2013, Laurie Erickson

Przeznaczenie: również uniseks, również przeznaczony bardziej dla miłośników nowoczesnych pachnideł orientalnych i drewna sandałowego, aniżeli tylko dla kobiet bądź tylko dla mężczyzn.
Na pewno jest odważniejszy, bardziej głośny i nośny, niż poprzednie z pachnideł, w początkowych fazach rozwoju skłonny pozostawiać za sobą krótki, zwiewny ślad, śladzik właściwie, z czasem redukujący się do luźnej, dosyć przejrzystej aury. Wydaje się więc idealnym towarzyszem okazji luźnych i nieformalnych, choć oczywiście sprawdzi się i na balu, i przy biurowych imieninach. ;)

Trwałość: podobna, do w przypadku SC, ponieważ pięcio- czy sześciogodzinna z parogodzinnym okresem zaniku, tym razem jednak gwałtowniejszego, jakby skokowego.

Grupa olfaktoryczna: gourmand-orientalna (i oczywiście drzewna)

Skład:

kakao, kawa, róża, brzoskwinia, cynamon, goździki (przyprawa), imbir, drewno cedrowe, drewno sandałowe, dębina, nasiona piżmianu, wanilia
___
Dziś nosiłam właśnie Seattle Chocolate.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.seattlemag.com/article/field-guide-seattle-chocolate-candy [Autorka: Rina Jordan]
2. https://www.flickr.com/photos/avlxyz/4659742498/ [Autor: niejaki Alpha]
3. http://food52.com/blog/11995-hot-chocolate-for-chocolate-connoisseurs [Autorka: Alice Medrich]
4. https://www.flickr.com/photos/chocolatereviews/4725268274/ [Autor : Lee McCoy, który był też recenzentem czekolady. :D Miał facet fuchę! Prawie tak dobrą, jak recenzowanie perfum. ;) ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )