niedziela, 13 września 2015

Odnaleziony horyzont

Ileż to razy myślimy sobie: "moje życie na pewno wyglądałoby zupełnie inaczej, gdybym..."!

"...gdybym nie zaszła wtedy w ciążę", "...gdybym skończył studia", "...gdybym wyemigrowała", "...gdybym w połowie kwietnia dwadzieścia lat temu z głównej ulicy miasta skręcił w prawo zamiast pójść prosto". I tak dalej.

Nieważne, jakie mamy podejście do życia, co już osiągnęliśmy, nad czym pracujemy obecnie i co zamierzamy robić w przyszłości, czy generalnie jesteśmy zadowoleni czy wprost przeciwnie, podobna refleksja nachodzi nas przynajmniej raz w życiu. I nie ma w tym niczego niezwykłego, w końcu nie od dziś wiadomo, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. ;)
Tak czy inaczej: chwila zastanowienia nad pomyślnością, w której nie mamy udziału, harmonią, której nie doświadczamy czy szerzej: życiem, którego nie prowadzimy, jest typowym doświadczeniem bodaj każdego przynajmniej średnio inteligentnego człowieka. Nachodzi czasem polityków i babcie klozetowe, żołnierzy i pacyfistów, literatów i filmowców oraz perfumiarzy.


Swego czasu uporczywa myśl o zapomnianej przez świat, zagubionej w najwyższych górach Ziemi idyllicznej krainie, której mieszkańcy nie znają smutku, zła, głupoty, choroby ani śmierci, w której Duch znaczy więcej niż Materia, doprowadziła Brytyjczyka, Jamesa Hiltona do napisania powieści o tym niezwykłym miejscu i o pragnieniu uczynienia go własnym domem. Kraina, którą wymyślił Hilton, nazywała się Shangri-La a jej losy możemy poznać, sięgając po książkę Zaginiony horyzont.

Lub po film o identycznym tytule, który w roku 1937 nakręcił Frank Capra. :) A osobom uczulonym na słowo pisane czy zabytkową kinematografię [swoją drogą, oba dzieła nieźle się już zestarzały; szczególnie książka, która wyraźnie pisana była dla innego czytelnika, niż dwudziestopierwszowieczny ;) ] pozostaje już chyba tylko zapach. Perfumy, które światło dzienne ujrzały w zeszłym roku a inspiracja do ich powstania była właśnie owa utopijna, niezwykła kraina wiecznie szczęśliwych, wolnych od trosk codzienności mędrców.
Shangri La, drugie dzieło kanadyjsko-londyńskiego miłośnika oraz twórcy perfum o nazwisku Hiram Green.


Teoretycznie ma to być kolejne "zupełnie nowe spojrzenie" na klasyczny akord szyprowy, których przecież w ciągu ostatnich lat powstało co najmniej kilkadziesiąt.
Zgodnie z marketingowym gładkim marudzeniem mieszanka ma kojarzyć się z "mistycznym wonnym rajem". Tak, kolejny zapachowym odzwierciedleniem Raju na Ziemi, do którego bram zbliżymy się tylko za pośrednictwem zakupionego w perfumerii flakonu owej niezwykłej cieczy... ;]
Kiedy spojrzymy na Fragrantikową listę nut czy raczej ich intensywność, bez kłopotu i per procura prawdziwego kontaktu z wonią sklasyfikujemy soczek Greena jako jeszcze jedną - oczywiście bezpodstawną - próbę naciągnięcia fanów nut kwiatowo-owocowych na niby orientalne, niby zmysłowe skojarzenia z tajemnicą, egzotyką oraz Sztuką Wysoką.

Tak, wszystkie racjonalne przesłanki przekonują nas, że i ta Shangri La nie jest niczym więcej, jak bajką dla naiwnych marzycieli. A może nawet okrutnym, niebezpiecznym mirażem, od którego przy odpowiednio (nie)sprzyjającym klimacie można uzależnić się równie mocno i destrukcyjnie, jak od narkotyków czy alkoholu.
Tymczasem mamy do czynienia z tym specyficznym rodzajem wonnej opowieści, które swoje prawdziwe piękno ukazuje wyłącznie osobom, które w niego wierzą. ;) A mówiąc wprost: tym, którzy nie boją się żadnego konkretnego złożenia nut; którzy nie uciekają w panice przed szyprem, fruity-floral nie psuje im humoru a zmysłowe, egzotyczne i odzwierzęce ciepło nie wraca do nich w sennych koszmarach. :) Jeżeli podchodzicie do Shangri La z odpowiednio otwartą głową oraz uczciwymi zamiarami, dopiero wtedy doświadczycie magii.


Pachnidło rozpoczyna się silnym i prężnym uderzeniem cytrusów, które dosyć szybko łagodzi i czyni aksamitnymi ciepła, soczysta brzoskwinia. Tuż przy niej pojawia się jasny zamsz, z czasem ciemniejący i nabierający ziemistych aspektów. Dokładnie w tym momencie pojawiają się niesione wiatrem wiry ze sproszkowanych egzotycznych przypraw, cynamonu, goździków czy odrobiny kolendry, stopniowo wsypujących się w pęknięcia skórki niemal przejrzałego owocu. Razem z nimi - a może chwilę po nich...? - do korowodu nut dołączają kwiaty: silne, obezwładniające festony z goździków, róż i jaśminu, bez pośpiechu osuwające się ku na irysowo-fiołkowym rabatkom.
Czy to z nich pochodzi ziemia, ów cudowny, suchy, paczulowo-mszysty ciemny akord, igrający z kwiatami (głównie różą) i korzenno-brzoskwiniową masalą? Z czasem dodatkowo pogłębiony aromatem zamszu, powracającego bohatera epizodycznego, który tym razem przyprowadził wyraźne w upale oderwane frakcje sierściowo-zwierzęcego piżma. Z czasem zresztą przeistacza się to w skórę, która idealnie zgrywa się z suchymi mchem, przyprawami czy różą; tak bardzo pewną swojej roli hegemona, że nie przeszkadza jej ani silna pozycja słonecznych mszystości, ani wilgotne promienie (?) ostrej ale matowej (?) wetyweriowej woni.

Oto Shangri La bez ludzi, choć z wyraźnie obecną fauną, tym razem przezornie schowaną gdzieś pomiędzy bujną, fantastyczną roślinnością. Oto egzotyka, którą świetnie znamy i sami tworzymy [bo czym innym jest akord szyprowy, jeżeli nie próba nowoczesnej reinterpretacji olfaktorycznych wizji dalekich krain?]. Oto królestwo, do którego wejdą jedynie wierzący w jego moc.
Oto spokój, radość i mądrość, których w pełni doświadczymy tylko wtedy, jeżeli wcześniej znajdziemy je w sobie samych. Oto jedyny Raj i jedyna skarbnica mądrości, na jakie możemy liczyć.

Shangri La jest jak słowiański mit o żywej wodzie - jedynej substancji uzależniającej, z której korzystanie nie niszczy ale buduje a zamiast chaosu wprowadza harmonię. Wszystkie odległe horyzonty, do których dążymy, kryją się wewnątrz nas - i to od bardzo dawna. ;) Lecz nie odkryjemy ich bez wcześniejszego rzetelnego treningu oraz duchowego przygotowania.
Jak stwierdził kiedyś Joseph Campbell, jednej z największych mitografów i religioznawców w historii, "narkoman topi się w wodzie, w której mistyk pływa swobodnie".

Niesamowite, do jakich przemyśleń potrafią doprowadzić perfumy! :)



Rok produkcji i nos: 2014, Hiram Green

Przeznaczenie: zapach uniseksualny, dopasowujący się raczej do naszych osobowości, aniżeli konkretnej kombinacji chromosomów. ;) No i oczywiście do gustów; dlatego Shangri La powinna przypaść do gustu miłośnikom perfum szyprowych, skórzanych oraz całego coraz popularniejszego nurtu vintage.
Najważniejszą różnicą pomiędzy kompozycją Greena a klasycznymi, głośnymi zapachami sprzed lat, jest raczej skromna projekcja tej pierwszej. Nawet w początkowej fazie rozwoju Shangri La układa się w gęstą i mieniącą się ale raczej przylegającą do ciała aurę, z czasem tylko opadając na ludzką skórę. Dlatego pasuje na wszystkie okazje, jakie tylko wymyślicie.

Trwałość: w granicach sześciu-dziewięciu godzin spokojnego ale wyczuwalnego życia oraz jeszcze parę szybkiego (choć nie gwałtownego) zamierania.

Grupa olfaktoryczna: hmmm, niech będzie, że szyprowo-skórzano-kwiatowo-orientalna, w takiej kolejności ;)

Skład:

cytrusy, brzoskwinia, jaśmin, róża, irys, akord przyprawowy, mech dębowy, wetyweria (paczuli, piżmo, skóra)
___
Dziś noszę Encre Noire od Lalique w tym lepszym, męskim wydaniu. :]

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://explore.bfi.org.uk/4ce2ba167e31c
2. http://www.lassothemovies.com/lost-horizon/
3. http://www.virtual-history.com/movie/film/2534/lost-horizon

1 komentarz:

  1. Mnie ten zapach zauroczył momentalnie:). Niesamowite połączenie mchu, paczuli, przypraw i nut drzewnych.

    OdpowiedzUsuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )