sobota, 31 stycznia 2015

Powrócę tu, czyli jak mała wiedźma nie została rasistką

Wiecie, jak to bywa... Wychowujecie dziecko, jak umiecie najlepiej; nie macie jeszcze żadnych doświadczeń w tej dziedzinie, więc działacie trochę w oparciu o rady innych, trochę na oślep, ufając własnej intuicji. Staracie się przekazać małemu człowiekowi nie tylko kwestie najbardziej podstawowe, czyli jak trafiać łyżką z jedzeniem do buzi czy jak zasznurować buty ale też własną wizję świata, te wartości, które uważacie za najważniejsze w ogóle i w szczególe, czyli dla przyszłości Waszego potomka. I jest dobrze, dziecko Wam ufa, bo przecież Wy i Wasze słowo jest dla niej lub niego całym światem. Nawet, jeżeli gdzieś zetknie się z innymi realiami czy wartościami, Wy możecie zareagować niemal natychmiast, prostując zamęt w małej głowie.
Potem jednak dziecko idzie do przedszkola; albo szkoły.
A wszystkie Wasze nauki biorą w łeb, przegrywając ze słowami nowych - więc atrakcyjniejszych - autorytetów.


Dokładnie takie wyzwanie lata temu postawiłam przed własnymi Rodzicami. Byłam wtedy małym dzieckiem, dopiero rozpoczynającym swoją błyskotliwą karierę szkolną. ;) Dzieckiem inteligentnym, łapczywie chłonącym świat dookoła niego, już wtedy niezwykle wrażliwym na słowa. Często przynosiłam do domu zasłyszane w szkole ciekawe historie, zabawne powiedzonka czy żarty.
Zupełnie bez związku z ich kontekstem, dla osoby dorosłej oczywistym.

Za pomocą żartu można sprzedać dosłownie wszystko, od słomek do napojów w kształcie penisa, przez usługi telekomunikacyjne, aż po zbrodnicze ideologie. Od agresji i nienawiści do katharsis.
Wiecie, że pierwszą książką wydaną w Polsce po drugiej wojnie światowej - i to od razu cieszącą się statusem bestsellera - była antologia dowcipów z czasów okupacji o tytule Niemiec wyszydzony? To za jej pomocą nasi przodkowie masowo uśmierzali najdotkliwsze symptomy własnej wojennej traumy. Banałem byłoby stwierdzenie, że śmiech potrafi uleczyć ludzką duszę ale też może ją niszczyć. Jak każdy banał, także i ten okazuje się boleśnie prawdziwy.

Tak się bowiem złożyło, że dawno, dawno temu razem z anegdotami przynosiłam do domu także śmieszne rymowanki oraz dowcipy, których głównymi bohaterami bywali cwani, chytrzy i żałośni Żydzi z obozów koncentracyjnych, barbarzyńscy Arabowie, śmierdzący złodzieje Romowie oraz Rumuni [których wtedy, podobnie jak większość ówczesnych mas w Polsce nie potrafiłam rozróżnić], równie śmierdzący i okrutni Ukraińcy-mordercy, brutalni ale tępi Rosjanie [pardon: Ruscy], jeszcze tępsi Czesi [pardon: Pepiki], leniwi i durni czarnoskórzy [pardon: Murzyni vel czarnuchy], wrzaskliwi, zakłamujący własną historię i dorabiający się na cudzej krzywdzie Niemcy [pardon: Szwaby], "cuchnący koniem" Francuzi [pardon: żabojady]...
Wszystkie podawane w formie krótkich, wpadających w ucho wierszyków albo dowcipów. W domu nie miałam okazji ich usłyszeć, więc skąd mogłabym je znać?


Dziecka nie interesuje kontekst danego memu, dużo ważniejsza jest jego humorystyczna treść. Dziecko nie myśli, co to właściwie znaczy, że "Żydami pali się w piecu", ono śmieje się z historyjki, którą ktoś kiedyś do tego terminu dobudował.
Wyobraźnię przeciętnego dziecka przerasta bezbrzeżny absurd okrutnego znaczenia takich słów; ono nie zapyta o sens "palenia kimś w piecu", za to będzie umiało docenić abstrakcyjność podobnej wizji, skutecznie znieczulone jej humorystycznym kontekstem.
Kiedy zaś będzie miało okazję wysłuchiwać równie "śmiesznych" historyjek coraz więcej i więcej, siłą rzeczy zacznie wchłaniać także ich kontekst, przyjmować punkt widzenia rasistowskich dowcipasów jako własną wizję świata. Stanie się małym rasistą przez osmozę dowcipu.
[Jeżeli jesteście ciekawi, skąd we współczesnej Polsce - niemal bez żadnej wyraźnej mniejszości etnicznej - tyle rasizmu, odpowiadam: właśnie stąd. Wiem z doświadczenia].

Jak w takiej sytuacji mają postąpić rodzice? Jak zaradzić nienawiści, zagnieżdżającej się w głowie własnego dziecka?
Przecież wszelkie poważne rozmowy są w stanie osiągnąć skutek najwyżej na kilka godzin (lub kilka dni), do następnych wizyt w szkole i przebywania w tym samym towarzystwie! A im częściej takie rozmowy się odbywają, tym silniej dziecko się na nie uodparnia, zatem tym bardziej tracą sens.
Jak więc radzić sobie z podstępną, bezwzględną mocą rasistowskich żartów?

Odwracając wspomniany wcześniej banał: co humor zniszczył, humor pomoże uzdrowić. :)


Pomysł perfidny w swojej prostocie, iście makiaweliczny. :] Dziś przyznaję, że jestem dumna ze swoich Rodziców! :D

Z tego, że troszkę ponad dwadzieścia lat temu zaprosili mnie na seans filmu z Louisem de Funèsem w roli głównej. Wiele ich to nie kosztowało a zapewnili dziecku półtorej godziny rechotu ze slapstikowej francuskiej komedii, która spodobała się mu do tego stopnia, że niemal zajechało kasetę wideo z rzeczonym filmem. ;)
Refleksje odnośnie fabuły pojawiły się same, pewnie podczas któregoś seansu z rzędu. I zostały w mojej głowie na dużo dłużej, oby już na stałe.

Wciąż mam sentyment do komedii, niesłabnący przez lata. Do dziś pamiętam jej krótki opis, zamieszczony w jakiejś gazecie w czasach, kiedy byłam nastolatką. Leciało to mniej więcej tak:
"Paryski przemysłowiec Wiktor Dzięcioł jest porządnym człowiekiem i pobożnym katolikiem. Nie ma absolutnie nic przeciwko cudzoziemcom, o ile tylko nie są Anglikami, Belgami, Hiszpanami, Włochami, Szwajcarami, Niemcami, Amerykanami, Żydami, Arabami, osobami z Europy Wschodniej, Azji, Afryki..." :D
Taki był z tego Dzięcioła [w oryginale: Victora Pivert] serdeczny i tolerancyjny człowiek! ;)


Dlatego właściwie nie powinniśmy zdziwić się, gdy w drodze na ślub córki nasz w gorącej wodzie kąpany bohater popada w nieliche tarapaty i wraz z poznanym przypadkowo bliskowschodnim dysydentem musi uciekać zarówno przed żądnymi jego krwi politycznymi przeciwnikami nowego znajomego, jak i przed mającą go za mordercę francuską policją. Nadzieję na tymczasowe schronienie daje naszemu rasiście... perspektywa podszycia się pod przybywającego właśnie do Paryża sławnego z mądrości nowojorskiego rabina. :D
Przygody rabina Jakuba skutecznie naprostowały moje myśli oraz uwrażliwiły na przejawy rasizmu we własnym otoczeniu. To był dobry początek.

A co ta opowieść może mieć wspólnego z perfumami?


Pierwszą scenę filmu. :D Wtedy to prawdziwy rabbi Jakub, opuszczając swój brookliński dom, obiecuje żonie, iż przywiezie jej z Francji perfumy; Je Reviens Wortha.
Od zawsze byłam ciekawa tego zapachu, nawet nieświadoma jego historii a zachęcona nie tylko atrakcyjnym filmowym skojarzeniem ale również nietypową nazwą, oznaczającą po prostu: "wracam" albo "wrócę".

Tę poznałam dużo później, już jako aktywna perfumoholiczka. Dowiedziałam się, że zapach ten był często kupowany przez amerykańskich żołnierzy wyzwalających Paryż spod nazistowskiej okupacji i wysyłany pozostawionym w Stanach matkom, żonom i kochankom. :) Atrakcyjny prezent ze światowej stolicy mody oraz szyku ale też przepełniony emocjami, dający nadzieję symbol.
Je Reviens marki Worth.

Nic zatem dziwnego, że za testy pachnidła zabrałam się dosłownie przy pierwszej nadarzającej się okazji.


W ten sposób poznałam niezwykłe, odurzające, potężne kwiatowe perfumy. Zaraz, zaraz! Czy rzeczywiście takie kwiatowe?

Na pewno nie w otwarciu, które okazuje się zaskakująco świeżo-ziołowe, zielonkawe, może nawet lekko żywiczne a na pewno okraszone mnóstwem aldehydów. Jestem pewna, że to właśnie one stoją za zdumieniem nieprzygotowanego użytkownika, przy wsparciu dosadnych, staroświeckich cytrusów, kilku szczypt kumarynowego tymianku, soku z połamanych zielonych wiosennych gałązek oraz pyłkowego, nieco ziemistego irysowego masła rozpoczynając na ludzkiej skórze najprawdziwszą magię. Albo komedię pomyłek. ;)
Co ciekawe, nie są to aldehydy, które zwyczajowo zwykliśmy kojarzyć z perfumami sprzed lat; to nie ostre ostre, gwałtowne wyboje, wonią przypominające pokruszoną szklaną taflę. W aldehydach z Je Reviens nie ma prawie niczego z tak charakterystycznego złożenia woni rodem z Chanel No. 5, tylekroć kopiowanego pokątnie i odtwarzanego jawnie (łączyć je może co najwyżej charakterystyczny chłód, nic więcej). Nie, to dwie zupełnie różne bajki, wszelako obie wywodzące się z dawnych czasów. Obie bardzo ładne, jednak przez powszechność Piątki to właśnie zaskakujące Je Reviens wyraźnie zyskuje już za samym starcie.

Jednak nie samymi aldehydami soczek żyje. ;) Jego kolejny potężny, zbiorowy bohater to wspomniane już kwiaty. Hiacynty, narcyzy i żonkile - kiedyś często eksploatowane w perfumiarstwie, dzięki stworzonym ku ich czci syntetycznym zamiennikom, dziś już zakazanym - ale też świetnie nam znane heliotrop, bez, ylang-ylang, fiołek, kwiat pomarańczy oraz jaśmin.
Jak widać, wszystkie co do jednego słyną ze swojego wyraźnego, silnego zapachu; tutaj jednak, ułożone w barwny feston, trzymają w ryzach swoje charaktery nieznoszących sprzeciwu indywidualistów. ;) W utrzymaniu porządku pomaga bowiem wyraźnie zarysowana, zdecydowana ale zaskakująco smukła chmura korzennych przypraw. Goździki, gałka muszkatołowa, kolendra i cynamon nie pozwalają się zignorować ale jednocześnie same nie pchają się na pierwszy plan.
Intrygujące, inteligentne rozwiązanie olfaktoryczne.


Najbardziej jednak lubię bazę Je Reviens, gdzie pierwsze skrzypce grają suche, szyprująco-orientaliujące nuty drzewne. Dokładnie tak: szyprująco-orientalizujące. :D
Czerpiąc trochę z Shalimara, trochę z Chypre Cotyego a trochę z kwiatowej miękkości Joy od Jean Patou, udało się w omawianym pachnidle stworzyć podstawę mocną ale i delikatną, suchą i bardzo przestrzenną. Z cudownym, wyjątkowym, naturalnym mchem dębowym na pierwszym miejscu.

Nie macie pojęcia, jak to przyjemność: nosić te perfumy, cieszyć się tym wysuszającym ludzkie drogi oddechowe składnikiem teraz, kiedy w produkowanym dziś perfumach nie mamy nawet cienia szansy na znalezienie go. [No chyba, że tworzy je Roja Dove, któremu wolno wszystko. :] ] Jak cudowna jest gra tego składnika na skórze, gdy wybrzmiewa w towarzystwie przypraw, drewna sandałowego, żywicznej ambry, tonkowej słodyczy, dystyngowanej wetywerii czy holistycznego jednokwiatu! Jak bardzo pasuje do wszystkich poprzednich akordów, których wydaje się naturalną konsekwencją.

Urok i wyrafinowanie ponadczasowej mieszanki wydają się czymś tak naturalnym, jak oddychanie. Mocne, głębokie a także silne nuty składają się w całość niemal ażurową i młodzieńczą. Z czasem nabierającą mądrości, szczęśliwie wolną od większych życiowych trudności; czasami chciałabym być dziewczyną z Je Reviens.
A czasem nie.


Na koniec słówko o unowocześnionej wersji pachnidła, czyli powstałym w roku 2004 Je Reviens Couture, wprowadzonym na rynek w kobaltowym kolumnowym flakonie, charakterystycznym dla zapachu z lat 30., 40. i 50. XX wieku. Otóż jest on znacznie delikatniejszy od znanej mi wersji oryginału, bardziej czysty i przejrzysty; o niewątpliwej wspólnej części materiału genetycznego, jednak najlepiej czujący się wyłącznie w swojej epoce. Do której przecież zaprezentowane złożenie nut pasuje raczej średnio.

Wyobraźmy sobie, że gdzieś pod koniec minionego stulecia nastoletnia wnuczka Victora Piverta przy jakiejś okazji spotyka nastoletniego wnuka rabbiego Jakuba. I... to już cała historia. ;) Dzieci spędzają wspólnie wakacje, czując do siebie li tylko spokojną sympatię. Najprawdopodobniej po powrocie do domów nie będą kontynuować znajomości. Tak właśnie pachnie mi Je Reviens Couture.


Rok produkcji i nos: 1932, Maurice Blanchet

Przeznaczenie: pachnidło stworzone dla kobiet, aczkolwiek w naszych czasach spokojnie mogą być noszone również przez mężczyzn; zapewniam, że nikt nie zauważy bukietu kwiatów, za to na pierwszy plan wyjdą żywice, przyprawy a nawet jakaś enigmatyczna, niedosłowna paprociowość. :) Szczerze zachęcam do testów również czytających te słowa przedstawicieli płci niesłusznie uważanej za brzydszą. ;)
O projekcji pachnidła pisałam już w tekście recenzji, więc w tym miejscu nadmienię jedynie, że po początkowej głośności czy tendencjach do zostawianie śladu Je Reviens przegrupowuje szyki i aż do końca trwa przy ludzkim ciele jako dosyć gęsta i szeroka, intensywnie wibrująca aura.
Pasuje do wszystkich okazji, szczególnie dla miłośników klimatu retro.

Trwałość: około sześciu- ośmiu godzin wyraźnej, łatwo wyczuwalnej emanacji oraz dalszych kilka stopniowego zanikania (latem nawet drugie tyle, co rozwoju).

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-aldehydowa (oraz szyprowa)


Skład:

Nuta głowy: kwiat pomarańczy, ylang-ylang, jaśmin, fiołek, bergamotka, kumaryna, aldehydy
Nuta serca: kłącze irysa, goździki (przyprawa), hiacynt, róża, bez, narcyz, żonkil
Nuta bazy: drewno sandałowe, bób tonka, balsam tolutański, wetyweria, mech dębowy, kadzidło frankońskie, ambra, piżmo
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. i 3. http://www.dogomovies.com/les-aventures-de-rabbi-jacob-the-adventures-of-rabbi-jacob-the-mad-adventures-of-rabbi-jacob/movie-review/9568
2. http://encinematheque.fr/oeil/Y034/index.asp?page=do
4., 5., 6. i 7. http://loisirs.lemessager.fr/cinema/film/les-aventures-de-rabbi-jacob-fr.html
8. http://www.quizz.biz/quizz-289555.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )