środa, 18 września 2013

Minas Tirith na miarę naszej ery

Tolkieniści, widział ktoś z Was kiedy Minas Tirith na własne oczy?
Wbrew pozorom nie jest to bzdurne pytanie - żeby ujrzeć Miasto Czat nie trzeba wcale ruszać się z Europy. Wystarczy odwiedzić odwiedzić Wybrzeże Amalfitańskie, udać się na rejs wycieczkowy po morzu i już z wody spojrzeć na miejscowości takie, jak Amalfi, Vietri sul Mare albo Positano.
Wtedy Minas Tirith pojawia się jak na dłoni. Wystarczy dosłownie odrobina wyobraźni. :)


W życiu potrzeba nam magii. To dzięki niej - oraz związanej z nią umiejętności dostrzegania cudów w otaczającym nas świecie - nie popełniamy samobójstw kilka razy do roku. ;] To właśnie ona broni nas przed chandrą oraz daje siłę do mierzenia się z kłopotami codzienności. Magia jest super! ;)
Dlatego, aby wrażenie odwiedzenia stolicy aragornowego dziedzictwa było pełne, warto na wspomniany rejs przyodziać się w Kiki marki Vero Profumo, byle we stężeniu wody perfumowanej. Dla mnie ów zapach to najbardziej realistyczne zapachowe odzwierciedlenie Minas Tirith, jakie znam.
Przy czym nie chodzi dokładnie o fikcyjne miasto zrodzone dzięki wyobraźni oksfordzkiego profesora filologii, lecz o jego wyobrażenie. O zapach, który w moim mózgu tworzy Minas Tirith takim, jakim byłoby, gdyby przyszło mu istnieć w naszym, "normalnym" świecie. Kiki edp to Minas Tirith na miarę naszych nędznych możliwości. I wcale nie jest takie złe, jakim po podobnym wstępie mogłoby się wydawać. ;)

Najsilniejsze w tej kompozycji jest oczywiście otwarcie, które na mnie robi wrażenie równie piorunujące, co widok miasta wpisanego w skaliste zbocze. Tu główne role grają bardzo silne oraz świeże, naturalistyczne akcenty cedratu zmieszanego z  organicznym olejkiem lawendowym. Oto sucha, wysoko skoncentrowana moc! Skwierczące promienie słońca, zmuszone do współpracy z chłodną po nocy ziemią. Na tym etapie Kiki edp wydaje się dziełem prostym, może nawet nieco topornym [choć to najprędzej u osób nieprzyzwyczajonych do podobnych perfumowych klimatów], zachowującym jednak wzruszającą czystość przekazu. Które dodatkowo podkreśla charakterystyczny, ziemisto-różany aromat geranium, osadzającego mieszaninę na budynkach, drzewach, ciałach kotów, jaszczurek oraz ludzi; w jakiś nieuchwytny sposób czyniącego Kiki zapachem bardziej przyziemnym. Pojawiające się po krótkiej chwili elementy pyłkowo-żywiczne, paczulowo-benzoesowe łagodzą pachnidło, pomagając mu skryć się w cieniu i zmatowieć. Wkrótce ujawnia się piżmo: ciepłe, ciemne sierściowe a jednak niezbyt dosłowne. Trochę męczące moje powonienie, jednak bez najmniejszych wątpliwości będące konstytucyjnym składnikiem mieszanki - to ów akord "żywych stworzeń", na które miał opaść koktajl z cedratu, lawendy oraz geranium. I byłabym w spokoju czekała na uspokojenie kompozycji, gdyby nie kolejny test oraz będące jego efektem zdumienie.


Oto bowiem gdzieś pomiędzy geranium a paczuli z karmelowym benzoesem zauważyłam, że towarzyszą mi jeszcze słodkie, ożywczo kwaskowate soki egzotycznego owocu. To marakuja, której pokryte apetyczną błoną nasionka ktoś bezpardonowo sypie na uperfumowane Kiki kawałki mojej skóry. Ona miesza w rozkładzie nut, dodaje owocową soczystość tam, gdzie podczas pierwszego testu zauważałam gorzko-słodko-piżmowe cienie; zmienia tolkienowskie Minas Tirith w jego rzeczywistą, mniej piękną, bardziej chaotyczną wersję. Później pachnidło stopniowo lecz w szybkim tempie stawało się coraz bardziej pastelowe; paczuli coraz częściej zahaczało o niepokojące mnie obszary oranżadki [dobrze, że ktoś dodał do niej kwaśnego marakujowego soku; jednak się przydał :) ], benzoes niemal jawnie ewoluował w karmel, zaś piżmo ze zwierzęcego przeistoczyło się w białe, delikatnie pudrowe, dziewczyńskie. Choć w dalszym ciągu tylko ono, we współpracy z ostatnimi fakcjami lawendy, transparentną acz widoczną goryczą powstrzymywało postępującą "deseryzację" Kiki. ;) I od chwili drugiego testu, nie umiałam spojrzeć na omawiane pachnidło inaczej, niż przez pryzmat marakui. Czułam ją jeszcze podczas dwóch kolejnych dni, czuję ją teraz.

Z Minas Tirith co prawda wiele już nie zostało, jednak zawsze zostaje Wybrzeże Amalfitańskie, które również jest piękne. :) Wystarczy jedynie odrobina wyobraźni. Może gdyby szwajcarska perfumiarka nie zmieniła formuły opisywanej wody i gdyby zamiast marakui wewnątrz struktury zapachu wciąż pyszniły się liście czarnej porzeczki a baza kryła w sobie więcej intrygujących niuansów, tolkienowskie białe miasto ukazałoby mi się w pełnej krasie? A może wcale nie...? Jak pisałam, rzeczywistość potrafi być równie niezwykła oraz widowiskowa, co baśń.


Rok produkcji i nos: 2010, Vero Kern

Przeznaczenie: zapach dedykowany kobietom, aczkolwiek w mojej opinii nie zawiera w sobie niczego, co dyskredytowałoby go jako uniseks.
Tworzy wokół ludzkiej sylwetki dosyć silną, wyraźną aurę, śmiało projektując na otoczenie. Z czasem słabnie, jednak nigdy nie jest dziełem bardzo bliskim ludzkiej skórze.
Na dowolnie wybrane okazje.

Trwałość: testowana woda perfumowana utrzymuje się na skórze około pięciu lub sześciu godzin. Może to niezbyt długo, jednak nie narzekam.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-owocowa

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, cedrat, marakuja
Nuta serca: geranium, lawenda
Nuta bazy: paczuli, karmel, piżmo
___
Dziś Ambre Noir SSS, jako odzwierciedlenie mojej radości z otrzymanego wczoraj prezentu, pierwszego polskiego wydania Mgieł Avalonu Marion Bradley. :D [Musiałam się pochwalić, a co! ;) ]

P.S.
Źródła ilustracji:
1. http://travel.nationalgeographic.com/travel/world-heritage/amalfi-coast/
2.. http://bestfamilytraveladvise.com/the-amalfi-coast-italys-heavenly-cliffs/
3. http://duftarchiv.de/duftarchiv/?p=10452

4 komentarze:

  1. Niestety, choć lubię lawendę, wielokrotnie przekonałam się, że nie mogę (albo nie chcę) jej nosić. Po prostu lawenda kojarzy mi się zawsze męsko, do tego stopnia, że nie mam ochoty zagarniać jej dla siebie. Może podświadomie pragnę zachować podział na perfumy dla kobiet i mężczyzn?

    OdpowiedzUsuń
  2. Zawsze powtarzam, że nic na siłę. Przecież nie możemy lubić wszystkiego. :) Widać kiedy gdzieś tam w zaświatach rozdzielali perfumowe antypatie, Tobie przypadła w udziale akurat lawenda. ;) Bywa gorzej. :D
    Gdybyś jednak wciąż upierała się zmienić zdanie co do tych uroczych kwiatuszków, zawsze możesz wmówić sobie, że chcesz być Brazylijką. ;) W Brazylii lawendowe perfumy stereotypowo kierowane są właśnie do kobiet, i to tych pięknych, zgrabnych i powabnych; dokładnie na odwrót, niż w Europie czy Ameryce.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. doskonale, bo ja baaaardzo lubię lawendę - co prawda z moimi warunkami trudno, ale będę sobie raz w tyg wyobrażać, że jestem Brazylijką (koniecznie piękną, zgrabną i powabną? to może być za wiele)

      Usuń
    2. Niekoniecznie. Po prostu wyobrażaj sobie, że oglądając Niewolnicę Isaurę ćwiczysz drybling jedną nogą a sambę drugą. Dookoła może unosić się zapach egzotycznych owoców - i będzie dobrze. :) Ale poważnie: jeżeli miałoby Ci to w jakikolwiek sposób pomóc, mogę tylko się cieszyć. I trzymać kciuki.

      Usuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )