poniedziałek, 4 lutego 2013

Enigma

Zagrzebałam się w pracy, straciwszy na chwilkę serce do zapachów, które pierwotnie zamierzałam opisać w pierwszej kolejności. Spokojna głowa, one także się pojawią, tylko trochę później. :)
A na razie, dla rozruchu, planuję wziąć się za bary z aromatem, o którym mimo upływu lat nie bardzo wiem, co sądzić.


Z Chergui Lutensa znamy się od samego początku mojej przygody z perfumami niszowymi, czyli - ile to właściwie...? Trzy i pół roku? Cztery i pół? Na pewno pierwsze spotkanie miało miejsce w czasie, kiedy nic w olfaktorycznym świecie nie pachniało i nie miało prawa pachnieć tak wspaniale, jak Anaïs Anaïs od Cacharel (no, może jeszcze ewentualnie klasyczna Organza, Shalimar, Angel... ;) ); żadna niszowość nie była w stanie wyrwać mnie z kapci.
Nie udało się Féminité du Bois, nie wyszło marniutkiemu pod względem trwałości Idole de Lubin edt ni Il Profumowej serii Osmo, dlaczego więc w przypadku Chergui miałoby zaiskrzyć? Szczególnie, kiedy pierwsze testy omawianego zapachu przypadły na czas wakacji, dosyć upalnych zresztą, mojej prywatnej pogodowej wizji piekła? Nie. Eksperyment zwyczajnie nie miał prawa się udać.

Gdyż musicie zdawać sobie sprawę z tego, co wszyscy oddani miłośnicy Chergui - a jest ich całkiem pokaźna gromada - wiedzą już od dawna. Ów zapach posiada dwa odrębne oblicza: w zależności od pogody układa się na ciele całkowicie odmiennie.

I, jak nietrudno się domyślić, najbardziej przypadło mi do gustu najbardziej wymagające (ze stereotypowego punktu widzenia) wcielenie Chergui. ;) Ostre choć suche, sypkie, drzewno-dymne. O giętkim, wycyzelowanym obliczu sandałowca oraz tytoniu okolonych smukłymi strużkami kadzidlanego dymu, na łagodnej, pełnej ambrowej podstawie.
Perfumy wystudiowane, cokolwiek egzotyczne acz europejskie w duchu, smagłe, wytworne. Jednoznaczne bez ostentacji; żywe oraz pomnikowo-strzeliste w tych samych momentach. Naprawdę świetne.

Lecz nie mniej sympatycznie robi się w momentach, kiedy ciepło i chłód zdają się równoważyć (jak dziś w moim domu ;) ), gdy akordy drzewne i tytoniowe stopniowo rozrzedza, przenika słodycz. Miękka, subtelna, niekulinarna. Słodkość, którą trudno "uchwycić"; trudno zrozumieć jej sens, przejrzeć zamiary, nadać imię. Dzięki grze nut ambrowych oraz żywicznej krystaliczności miodu z drzazg, kadzidła oraz tytoniu wychodzą frakcje podejrzanie zbliżone do zapachu proszku kakaowego. Sypkiego, pozbawionego słodyczy (która, po raz kolejny, wypływa niejako "spomiędzy" nut omawianego pachnidła), dobrej jakości kakaa.
Taką, która w miarę upływu czasu zmienia się w jednolitą pastę, gdzie granice między tym, co słodkie a tym, co pikantno-gorzkie, paprociowo-drzewne, wyznaczyć jeszcze trudniej. Kiedy tytoń chwilami przypomina słodkie tabakowe nutki Tobacco Vanille Forda czy Spicebomb Viktora i Rolfa. Gdy ambra łagodnieje, stopniowo zlewa się w harmonijną całość z pochodnymi drzew. Kiedy miód niemal zanika, by jednak w bazie wyskoczyć na ułamek sekundy i schować się znowu, niczym aromat naturalnych fiołków (kurczę, jak nazywa się ta właściwość woni?). Gdy wszystko robi się gładkie, spokojne, romantyczne; równie kobiece, co męskie. Może nawet androgyniczne, choć to prawdopodobnie zbyt daleko posunięta spekulacja.
W każdym razie subiektywnie urocze, błogie. Zaś obiektywnie piękne. :)

A ostatnia twarz Chergui? Co dzieje się, kiedy przyłożyć doń samopoczucie osoby cierpiącej z powodu ognia zewnętrznego (upalne lato) lub wewnętrznego (ryzyko zimowych przeziębień i rozgrzane kaloryferami powietrze)? Co wówczas?
Ano w takich momentach Chergui zwykło zakładać maskę. ;] Nie chcę bowiem nawet przypuszczać, iż ostatnie z jego wcieleń to kreacja świadoma i zamierzona przez twórców. ;) Jak coś, co w niektóre dni okazuje się tak rewelacyjne, że niemal skończenie doskonałe albo choć komfortowe, słodko-pikantne, "cozy", w inne przyobleka się w szatę ordynarnego pudrowego puchatka???
Rozczarowujące granulowane kakałko po 3,50 zł za 450 g w plastikowym pseudo-słoiku? Mdłą, obrzydliwie płaską, oportunistyczną masę czekoladopodobną doprawioną słodzikiem dla diabetyków? I to jeszcze na bazie koszmarnego roślinnego substytutu krowiego mleka, w którym można by toto rozpuścić i ogrzać? [tudzież rozprowadzonego wprzódy wodą mleka w proszku]
Czy to, TO, ta nijaka, niby babska papka naprawdę może być Chergui??
Oby nie.
Oby nigdy.

A jednak na mojej skórze pojawia się znacznie częściej, niżbym chciała, niż byłabym gotowa podjąć ryzyko kolejnego spotkania. Naprzemiennie z dwoma innymi wcieleniami.
Nie potrafię napisać, jaką opinię mam o Chergui. Czy to zapach genialny, przyjemny czy ewidentna porażka?
I tak już od lat; od kilku osuszonych sampli.

Rok produkcji i nos: 2001, Christopher Sheldrake

Przeznaczenie: zapach typu uniseks; o dość sporej mocy oraz sillage, zimą tylko nieco mniej wyraźnego.
Na każdą okazję.

Trwałość: hm... zależna od wcielenia wody. Od kilku godzin do blisko doby.
Musicie wybadać osobiście. :)

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-orientalna

Skład:

drewno sandałowe, liście tytoniu, kadzidło, skóra, miód, piżmo, ambra
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://blog.brucefarnsworth.com/tag/fruit/

5 komentarzy:

  1. Uff, na mnie na szczęście oblicze kakaowo-mleczkowe się nie objawia - wielbię Chergui, i o każdej porze roku noszę - ino latem nieco oszczędniej się nim zlewam...

    OdpowiedzUsuń
  2. Ponieważ Chergui to naprawdę mogą być świetne perfumy na cały rok; i zawsze to wiedziałam. Gdyby nie cholerne kakałko...!
    Którego naprawdę nie ma co polecać. ;)

    Oszczędna aplikacja kluczem do sukcesu (w letnim pachnieniu killerem), ot co. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Hmm w swoich najlepszych chwilach Chergui pachnie na mnie wonią, za którą przepadam- a mianowicie niepalonym, półwytrawnym Montecristo, przednim cygarem.
    Bo choć palenie rzuciłam definitywnie- i jak to zwykle bywa u niepalącego neofity- dym papierosowy śmierdzi mi nieopisanie to cygara bardzo lubię, zwłaszcza w towarzystwie lampki jakiegoś zacnego koniaku.
    Rzecz w tym że zacne Montecristo pali się jakieś sto minut a ja po kwadransie mam dość, koniak po pierwszych trzech łykach jest dla mnie za słodki i myślę głównie o tym, że dobrze zrobiłoby mi umycie zębów.
    I podobnie jest z Chergui, zwłaszcza że wysładza się podczas życia na skórze a klasyczna lutensowa baza w tym wypadku jest szczególnie słodka i hojnie doprawiona kumaryną. "Kakałkowość" na którą pomstujesz Wiedźmo nigdy na mnie nie wylazła ale ten słodki tytoń męczy mnie po jakimś czasie, staje się lepki i ciężki.

    Cygara palę na spółkę z Ukochanym Mężczyzną. Upalam odrobinę, tyle ile sprawia mi to maksimum satysfakcji a później oddaję Jemu z koniaku przerzucając się na wino.
    Szkoda że nie da się tak zrobić z Chergui.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na mnie Chergui najpierw wali migdałami jak opętane , a potem wyłazi z niego tabaza lutensowska i duuuuuusi .Nic z opisywanych przez Was piękności , fujadło do kwadratu :(

      Usuń
    2. Rybo - brzmi ciekawie.
      To jak to z Tobą jest? Palisz czy nie palisz? Bo takie "palę ale tylko cygara" dla moich uszu trochę za bardzo brzmi, jak "palę ale się nie zaciągam" albo "palę; ale tylko wtedy, jak mnie ktoś poczęstuje". Czyli w języku AT (Anonimowych Tytonioholików) - PALĘ. :>
      Choć oczywiście świetnie rozumiem różnice jakościowe między (z mego doświadczenia tylko) zapachem papierochów a cygar czy dymu fajkowego. Wonie kompletnie nieporównywalne.
      Za to w przesadną słodycz koniaku trudniej mi uwierzyć, bo dla mnie właśnie po tych pierwszych kilku łykach, kiedy usta już się przyzwyczają, trunek zazwyczaj nabiera miękkości, aksamitnej głębi czy nawet lekkości (to już zależy od rodzaju), jakiejś takiej nierealnej delikatności. Ech, widać nawet słodycz smaku wymyka się próbom racjonalnego opisu. I jak tu nie cenić zmysłowych doznań?? :)
      Ale już wysłodzone Chergui nie dziwi mnie wcale. :D I wiem, że może zmęczyć jak cholera. Kakałko pewnie jest jakąś osobniczą odmianą przesłodzonego tytoniu i kumaryny, jak piszesz. Choć to nie tłumaczy akordów pseudo-mlecznych, które do tego zapachu pasują, jak pięść do nosa. A że się pojawiają wiem, bo ostatniu na Wizażu z C. wylazła ciastolina na - bodajże - Eenax.


      Parabelko - tabaza jest przekochana i tej wersji będę się trzymać. ;)) Nie piękna, nie wybitna czy coś koło tego ale właśnie urocza, rozczulająca, błoga; jak powrót do domu. :) Ale się poetycko zrobiło. ;)
      Migdałów za to nie zauważyłam.

      Usuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )