sobota, 29 listopada 2014

W wigilię świętego Andrzeja

Każdy, kto obejrzał przynajmniej trzy amerykańskie horrory wie, że duchy są złe. Zaświaty składają się z demonów, które zrobią dosłownie wszystko, byle dokopać żyjącym. Znienawidzonym tylko za to, że wciąż oddychają.


Kultura popularna karmi nas taką interpretacją zjawisk nadnaturalnych równie często co konsekwentnie. Jeżeli czasem jakiś Patrick Swayze powróci do swojej żony Demi Moore, wcielając się w Whoopi Goldberg, i tak po chwili z werwą przegonią go Pogromcy duchów. ;) Dopiero od kilkunastu lat Hollywood przedstawia kontakty ludzi z duchami w sposób mniej sztampowy - i nie jest przypadkiem, że za tymi produkcjami stoją reżyserowie o nie-amerykańskim pochodzeniu [wystarczy wspomnieć Mamę Hiszpana Andrésa Muschiettiego czy słynny Szósty zmysł Hindusa M. Night Shyamalana].
To jednak w dalszym ciągu są wyjątki, ginące w tłumie Freddich Kruegerów, istot z Paranormal Activity bądź z kolejnych wcieleń serialu American Horror Story.
Skąd to się wzięło?

Kiedyś myślałam, że domyślne traktowanie duchów i zjaw jako bohaterów jednoznacznie negatywnych i/lub okrutnych wynika z protestanckiej tradycji krajów anglosaskich. Wiecie, gdzie nie było kultu świętych, wiary w czyściec tudzież tysięcy pomniejszych bóstw, tam będzie o wiele trudniej o wielowymiarowe odczuwanie i interpretowanie zaświatów. Jeżeli nie jesteś z "bożej drużyny" to grasz w przeciwnej, tertium non datur.
To u nas, w krajach katolickich, prawosławnych, wśród czczących przodków chasydów czy pomiędzy politeistami o wiele prościej zaakceptować wszelkie nadprzyrodzone akcenty wśród postaci nie będących bogami, uznawać jednocześnie ich nadnaturalność oraz prawo do doświadczania emocji.
Widzieć w nich odbicie nas samych.


Później jednak zrozumiałam, że ów ostry podział jest znacznie starszy, niż europejskie chrześcijaństwo. Wszędzie wierzono, iż w określone dni roku światy żywych i umarłych zbliżają się do siebie i przenikają, jednak my, Słowianie, tego przenikania oczekiwaliśmy (Dziady, Szczodre Gody, Noc Kupały...), natomiast dawni Celtowie - bali się go (Samhain i Beltaine to świetne przykłady). Czyli różnice mają co najmniej dwa do pięciu tysięcy lat a współczesny kontrast między filmową wiedźmą Blair a polską Babunią Jagódką z opowiadań Anny Brzezińskiej to po prostu ich ciąg dalszy.
Zagadka pozostaje zatem nierozwiązana. ;)

Tylko czasem zachodzę w głowę, dlaczego przy takim natężeniu opowieści fantastycznych i niesamowitych, wśród tylu różnorakich duchów, upiorów, zjaw, demonów, skrzatów, utopców, wąpierzy, diabłów i innych nie potrafimy tworzyć horrorów.
Potencjał jest przecież ogromny!


Pomyślcie tylko: opowieść o klimacie Szóstego zmysłu lub Egzorcysty ale bardziej nostalgiczna, jesienno-zimowa, pozwalająca także duchowi czy upiorowi - nawet, jeżeli będzie postacią negatywną - na posiadanie złożonego charakteru. Brytyjczycy już się tego nauczyli; między dickensowską Opowieścią wigilijną a filmem Szepty z 2011 roku jest mniej różnic, niż się zdaje.

Wyobrażam sobie, że w tym hipotetycznym środkowoeuropejsko-słowiańskim horrorze pojawiłby się wątek przepowiedni. Być może mroczny i lepki, przepełniony ezoteryką jak w powieściach Marka Krajewskiego albo zamglony, pastelowy, jasny, odkryty przypadkiem w treści odnalezionego po latach sekretnego pamiętnika prababci.
Lub inaczej: rzecz dotyczyłaby przepowiedni wielkomiejskiej, ukrytej gdzieś po piwnicach wielkiego miasta, w czasie drugiej wojny światowej niemal doszczętnie zburzonego a potem odbudowanego, choć już pozbawionego dużej części duszy, "tego czegoś", co sprawia, że o aglomeracjach chce się opowiadać wciąż i wciąż, na milion sposobów. Warszawa czy Wrocław to nie Rzym ani Londyn, już nie. Miasto bestialsko skatowane, zostawione na śmierć, raz wzgardzone przez człowieka po swym odrodzeniu już nigdy nie będzie takie samo.

Podobnie rzecz miałaby się ze wsią i lasem, ze starymi domami. Z jakimś popegeerowskim dworkiem "z drewna lecz podmurowanym", odkupionym od Agencji Nieruchomości Rolnych przez snobistycznego biznesmena albo parę, zakochaną w sobie i w historii - lub odzyskanego przez potomków dawnych właścicieli - który z powodu dramatycznych zajść w jego murach i późniejszego wzgardliwego traktowania przez komunistyczne państwo oraz ludzki brak wyobraźni, przestałby być dobrym miejscem na budowę gniazda rodzinnego. A który swoim nowym właścicielom dałby o tym znać w sposób dowolny, byle skuteczny.
W podobnym krajobrazie wątek przepowiedni sprawdziłby się znakomicie.


Nie rozumiem, dlaczego nie piszemy takich książek [litości! Ileż można rozlewać się po rozlewiskach tudzież wygrażać bliźnim, że im pokażemy?], nie kręcimy takich filmów... nie tworzymy takich perfum? Bo nie byłyby opłacalne?
Guzik prawda! Ja bym obejrzała, przeczytała, perfumowała się. ;D

Charakterystyczne, że wśród perfum klimat filmu grozy, w którym de facto koszmaru nie ma prawie wcale oraz klimat przepowiedni znalazłam w dziele niezależnej autorki z USA. Moja skóra z jej horroru oraz tajemnicy uczyniła zapach głęboki, wytrawny ale zmysłowy i, poza paroma akcentami, ciepły.
Nie kupuję seansów spirytystycznych ani wypruwania flaków, wolę senne opowieści o cierpieniu i samotności. Wolę ból psychiczny oraz nadzieję na to, żeby znów mieć nadzieję; raz po raz zawodzoną ale wciąż gdzieś tam się tlącą.
Ostatecznie kto powiedział, że zjawie nie należy się psychoterapia? ;)

Kiedy potrzeba mi olfaktorycznego ciepła i mroku, który nie jest - chyba nigdy nie był - zły, wówczas sięgam po Incense Noir marki Ava Luxe.


Tutaj mroczność kadzideł, balsamów drzewnych, oudu i przypraw tak silnych, ze aż gorzkich dystansuje szaro-złociste ciepło piżma i labdanum. Wanilia staje naprzeciwko cennych drzew. Doświadczam niepokoju ale nie grozy; to klimat znany, lubiany, swojski. Wyrastający prosto z mojej duszy.

Zapach rozpoczyna się grą roztapiających się żywic oraz nut drzewnych, zestawionych w woń zbliżoną do ciepłego piżma, trochę mydlanego a trochę kojarzącego się z sierścią drapieżnego zwierzęcia. Czy tak pachniałby las, gdyby drzewa były zwierzętami? Gdyby coś je ożywiło?
Incense Noir pozwala mi snuć setki podobnych przypuszczeń. Ot, choćby przy sercu mieszanki, kiedy na kilka chwil ciepło i przyjazność ustępują miejsca gęstemu kadzidlanemu dymowi, owemu czarnemu oudowi ze spisu nut, gdy miesza się doń dławiąca gorycz ciemnego cynamonu i gałki muszkatołowej, kiedy smoła drzewna zalewa olfaktoryczny krajobraz i oblepia go, stopniowo przysypywana grudkami mirry czy balsamu kopaiwowego [pamiętacie Incense Normy Kamali? Tak tego gagatka jest najwięcej]. Na tym etapie pachnidło jest gęste, ciemne po tysiąckroć, dymne, skomplikowane i mylące tropy; piękne choć jednocześnie budzące zrozumiały niepokój. Gdyby tylko ów etap trwał na mojej skórze dłużej!

Ponieważ niestety później znów czuję się, jakbym wypływała na powierzchnię, z mętnej głębi wracała do świata drzew-zwierząt, tym razem rozjaśnionego ostrymi promieniami porannego letniego słońca. Tu pojawia się słodycz wspomnianych wanilii i labdanum - a może to raczej akord ambrowy? - zręcznie wplecionych pomiędzy hebanowe i dębowe meble, rzeźbionego w sandałowcu Buddę z dworskiego salonu a surowe drzazgi brzóz i topoli. Na leśnej polanie kwitną maki, chabry, irysy, wiatr miesza ich woń z poranną rosą, pokrywającą resztki po wielkim ognisku i niesie prosto w okna pańskich pokoi.
Duchy i upiory harcowały ale nocą; dziś już po wigilii świętego dnia. Młodzież ze wsi zakończyła leśne tany czy szaleństwa świętojańskie, wróciwszy do domów; teraz trzeba ubrać się strojnie i iść do kościoła.


Ślad przeszłości, zatrzymany w murach i drzewach. Odczytane z trudem, wyblakłe słowa z pamiętnika prababki, zamurowanego w ścianie na strychu. Parę razy ścierpła skóra, włosy na karku stanęły dęba ale przecież podczas całej przygody nie wydarzyło się nic naprawdę strasznego. Najwyżej przeszłość stała się mniej odległa, prababka z zaświatów okazała się oddaną przyjaciółką i przewodniczką, rodzinna historia po latach doczekała się kolejnego rozdziału a stary dom - nowego życia.
Same plusy. :)


Zamiast przełomu jesieni i zimy przełom wiosny i lata. :D Co też moja skóra wyprawia z pachnidłami! Gdzie podziewa ich mroczność?
Pewnie tam, gdzie ostatnio zabłądził klimat polskich Zaduszek i Andrzejek, zjadanych przez plastikową tandetę Halloween. Czyli, jakby nie patrzeć, święta wymyślonego przeciwko duchom. Tymczasem nam potrzeba ich bliskości, oczywiście od czasu do czasu i w ściśle wyznaczonych porach. ;) Tęsknimy za pewnością, że oba światy są blisko a my, żywi, kontynuujemy wielkie dzieła naszych przodków.
Tej nie da nam duch-wróg z Hollywoodu ale miejscowy sprzymierzeniec z zaświatów i owszem.

W taki czy inny sposób. Na przykład pozwalając doświadczyć magii zapachu. :)


Rok produkcji i nos: 2007, Serena Ava Franco

Przeznaczenie: zapach typu uniseks z samego środka skali; dla fanów konkretnych brzmień olfaktorycznych niż którejkolwiek z płci.
Raczej bliski ciału, choć w obrębie kilkunastu centymetrów od niego intensywnie wibrujący i rozgrzewający powietrze. Mimo to zdarza mu się zostawiać za uperfumowaną osobą krótki ślad, szczególnie w rozgrzanym powietrzu (co w zasadzie nie dziwi). W ogóle jest to kompozycja wybrzmiewająca mocno, długo i czysto.
Na okazje niezbyt formalne. Chyba, że jesteście fanami perfum drzewnych i Wasze otoczenie od dawna Was z nimi kojarzy. :)

Trwałość: od ośmiu czy dziewięciu do ponad dwunastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (i awansem orientalna ;) )

Skład:

drewno sandałowe, heban, czarny oud, kora cynamonowa, dziegieć, balsam kopaiwowy, wetyweria, irys, mirra, balsam peruwiański, balsam gileadzki, wanilia, (akord ambrowy, labdanum, piżmo)
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S. 
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. Puszcza Artura Grottgera po dokonanych przeze mnie drobnych przeróbkach. ;)
2. i 4. http://illustratornate.wordpress.com/2013/10/23/dont-stop-bilibin/ [Autor: Iwan Bilibin]
3. i 5. http://pl.wikipedia.org/wiki/Lithuania [Autor: Artur Grottger]
6. http://makiwgiverny.blogspot.com/2012/09/dwor-polski-w-starej-fotografii.html [Prawa: Narodowe Archiwum Cyfrowe].

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )