niedziela, 9 listopada 2014

Obcy we mnie. Studium przypadku w trzech zapachach

Anglikom jest łatwiej. Hiszpanom i Francuzom także. I Niemcom jest łatwiej, i Holendrom, i nawet poszczególnym Skandynawom... U nich pewien typ rozmów bywa praktykowany intensywnie od bardzo dawna.
U nas zresztą także, tylko niewielu o tym dziś pamięta. O co chodzi?

O nieporozumienia na tle językowym.
W których przecież mieliśmy kiedyś tak żywą, bogatą i - piękną tradycję:


"- Proszę pana, panie dorożkarz, czy pan wolny?
- Niby, że co?
- Bo ja się nie znam, jestem nietutejszy, a chciałbym się dobrze zabawić.
- Co nie mam być wolny, tylko gdzie niby na tę zabawę pojadziem?
- Właśnie słyszałem, że najlepiej to do kabaretu, bo tam się wejścia nie płaci.
- Co tam panu wejście, jak pan masz forsę!
- A forsę to mam od cioci.
- A to nich jaśnie pan siada, to ja powiem jak będzie. Naprzód pojadziem do Europy na wsuwanie deko, a dopiero stamtąd, po kolacji do Moulin-Rouge na szampitra.
- Ach, rozumiem, ale uważasz pan, ja chciałem sobie znaleźć towarzystwo.
- Towarzystwo samo przyknają do jaśnie pana: brunetki, blondynki i różne kolorowe do szampitra to ci się jak ćmy do świecy zlecą, pod hajrem...
- Tak powiadasz pan?
- Ja tymczasem będę stajał na ulicy i w razie czego biegi batem wrzucę i „wio, ty dyszlem parokonnym pędzona przez żebra do gardła - wio!" A jak już szanownego dziedzica dobrze rozbierze!...
- Rozbierze? A która mnie rozbierze?
- Jaka znowuj która? Szampiter pana rozbierze! Weźmie pan damy i pojadziem do Sielanki na raki w śmietanie, knajpa cieszy się niesłabnącym powodzeniem wśród niszczycieli alkoholu i wielbicieli ponętnych nóżek pięknych siksów. Tam już jaśnie pana obrobią.
- Obrobią mnie?
- Tak, ale tylko wedle gotówki. A potem śmigniem do hotelu, ale już z jedną tylko, z tą, co to opowie jaśnie panu dramatyczną historię, jak pragnę kursu do Wilanowa.
- Eee, skądże pan wie, że ona mi opowie?
- Bo mi latka podpowiadają.
- A może pan sałata jakie panienkie?
- Ja mam własne paliwo, własny napęd, więc po co mi jaka brzana, no i moja Gocha szkapa kochana... Niech więc jaśnie pan będzie spokojny, a wszystko będzie wedle pierścionków i zegarka, co się jeszcze ostaną...


- Boję się panie dryndziarz, że mam mało gotówki.
- Jak to za mało?
- Dalibóg, bo ja mam dwadzieścia złotych od cioci.
- A pędź ty niepiśmienna ofiaro kwaterunkowego zagęszczenia, w ciemie bity jaśnie panie, będzie tu porządnym ludziom we łbie przewracał, golec, przegraniec jeden, flanela!
- Ale widzisz, mój człowieku.
- Co człowieku? Sam jesteś człowiek, odstaw się, bo jak lunę batem! Ty lebiego, uważaj na drugi raz, żeby ci pijany dorożkarz dyszlem w gardło nie wjechał...
- Ale ciocia mówiła, że za dwadzieścia złotych to kawaler może mieć wszystko w Warszawie.
- Tak, to posadź se ciocię na karmelicką banię, niech se tam siedzi.
- Panie dorożkarz, to przejedziemy się za te dwadzieścia złotych w Aleje, gdzie trawka zielenieje.
- Idźże ty patałachu do diabła... w Aleje!...
- Tak, to ja zawołam policjanta, że pan jest wolny i nie chce jechać.
- A ty drętwa jedyna, ty pokrako, widzisz go, won od gumów, ty ślimaku. Bodajeś zmarniał, Dodajcie nagła choroba.
- Tak to to w Warszawie tak dorożkarze z pasażerami się obchodzą?
- Widzisz go, pasażer, a tramwajem za dwadzieścia pięć groszy na Muranów, a nie do kabaretu z dwudziestoma złotymi.
- E... kiedyście mnie nie zrozumieli, ja mam dwadzieścia złotych drobnymi, a w portfelu to mam od cioci kilkaset złotych, na kupno sieczkarni i na roztrzepaniec z kobylego mleka.
- A to niechże jaśnie pan tak od razu mówi, proszę bardzo, niech jaśnie pan siada pojedziemy po te sieczkarnie i katolika z pyrkami... Wio!!! Ach ty za uzdę szarpana sieczką i obierkami karmiona w pierwszą krzyżową połamanym batem bita, z Ochoty na Szmulowiznę bez most Kierbedzia tam i nazad ganiana, ciągniesz czy nie!!! Wio... Wio... Chyba se warjackie papiry wyrobie, żeby się już nie użerać i ciężko tyrać ja i moja chabeta...
(...)"
Źródło anegdoty: Stanisław Wielanek, Szlagiery starej Warszawy - Śpiewnik andrusowski. Cytat zaczerpnęłam bezpośrednio STĄD.

No to się dogadali, że hoho! ;)


Jednak mimo wszystko jestem zdania, że właśnie tego brakuje nam we współczesnej Polsce. Nieporozumień o najbardziej podstawowym, najoczywistszym i najnaturalniejszym z podłoży- językowym. Tym, które automatycznie budzi w nas niepewność, czasami utrudnia elementarny dialog lub prowokuje konflikty ale jednocześnie oswaja nas z Innym i, w konsekwencji, buduje naszą tożsamość.

Większość z czytających moje słowa osób najprawdopodobniej wychowała się w Polsce okresu PRL lub lat 90. XX wieku, a więc w kraju jednej kultury, jednego etnosu oraz jednego języka. W państwie, które druga wojna światowa zmieniła chyba na wszystkich możliwych poziomach, od terytorialnego po społeczno-kulturowy i które możliwość aby jakoś sobie z tym problemem poradzić otrzymało dopiero po czterdziestu latach od wydarzenia [a przecież jakiekolwiek działanie w tej kwestii było potrzebne tuż po wojnie ponieważ, nie oszukujmy się, każda strata prowokuje wśród ludzi jakiś kryzys; a różnego rodzaju strat doświadczyliśmy wtedy mnóstwo]. W tym czasie jednak Zachód nie stał w miejscu lecz od co najmniej lat 60. promował, niegdyś marginalizowane albo wprost pogardzane, postawy oparte o pluralizm, tolerancję i multikulturalizm.
I zmieniał się w dalszym ciągu.


Do świata zachodniego wróciliśmy akurat w momencie, kiedy ten zaczął poddawać w wątpliwość sens multi-kulti i zaszczepiania Obcych we własny grunt bez wymagania od nich choćby podstawowej adaptacji, bez akulturacji ale za to z pozwoleniem na tworzenie ścisłych enklaw w obrębie odmiennego społeczeństwa oraz wszystkimi tego negatywnymi konsekwencjami. Słuchaliśmy, niekiedy bardzo emocjonalnej, krytyki poprawności politycznej, jednak nie dane nam było uczestniczyć w procesie, który doprowadził do jej ustanowienia. Ten bowiem rozgrywał się w czasie, gdy tkwiliśmy po niewłaściwej stronie żelaznej kurtyny a jego echa docierały do nas jak kłótnie sąsiadów zza ściany, stłumione i zniekształcone.

Zresztą, w czym tkwił problem? Polska po roku 1945 i tak nominalnie stała się etnicznym monolitem gdzie nawet, jeżeli ktoś pochodził z  rodziny o odmiennym pochodzeniu, siedział cicho modląc się, żeby tylko ów fakt się nie wydał i nie sprowadził na nią lub niego dodatkowych kłopotów. Dowód? A wiedzieliście, że w swoim rodzinnym domu ksiądz Jerzy Popiełuszko rozmawiał po białorusku? :]
No właśnie.


Niemal ciągłe zawirowania historyczne doprowadziły do sytuacji, w której większość Polaków nie zna swoich korzeni. Wojny i armie ciągnące z zachodu na wschód, ze wschodu na zachód, z północy na południe, z południa na północ oraz w poprzek sprawiły nie tylko, że mało komu poza elitą społeczeństwa udało się zachować rodzinne dokumenty, nie tylko uniemożliwiały lekturę (dajmy na to) ksiąg parafialnych sprzed stuleci, w których proboszczowie mieli obowiązek spisywać wszystkie śluby, chrzty i zgony mieszkańców parafii, ale też - co przecież oczywiste - po prostu musiały nieźle namieszać w naszych własnych genach.
Tyle tylko, że najczęściej o tym nie wiemy. Bo i skąd?

Do niedawna Polacy rzadko kiedy miewali problemy z własną tożsamością, ponieważ w ogóle nie mieli tożsamości. Nie takiej, nad którą trzeba świadomie popracować, którą trzeba przemyśleć i zaakceptować albo odrzucić. Tożsamość była dla nas jak kolor oczu: ma się taki albo taki i kropka (względnie kolorowe soczewki dla chętnych). A przecież logika sugeruje, że przy takim a nie innym położeniu geograficznym w naszych żyłach śmiało może sobie płynąć krew polska, ukraińska, niemiecka, czeska, francuska, rosyjska, litewska, szwedzka, fińska, żydowska, romska, łemkowska, karaimska, tatarska, włoska, turecka, rumuńska, flamandzka, szkocka... I super. Ponieważ jest to zupełnie normalne, naturalne a także - oczywiste.
Tylko w naszej części Europy czemuś diabelnie trudne do zaakceptowania.


Większy problem pojawił się dopiero po naszym wejściu do Unii Europejskiej i, związanych z nim, wojażach za pracą do Wielkiej Brytanii, Francji, Holandii czy krajów skandynawskich. Nawet dziś, dziesięć lat po głębokim szoku kulturowym pierwszych polskich wewnątrzunijnych emigrantów, pojawiają się głosy dowodzące, jak głęboki kryzys przechodzi polska tożsamość na wyjeździe, gdy musi non stop stawać do konfrontacji nawet nie z jedną odmienną mentalnością ale z mentalnościami mnogimi, najrozmaitszymi. Jak wielki sprzeciw potrafi budzić w Polakach z UK fakt, że alfabet łaciński, chrześcijaństwo i biały kolor skóry nie czynią z nich automatycznie obywateli lepszej kategorii, bardziej pożądanych niż "cała ta kolorowa hałastra, która łazi w tych swoich szmatach i której nie chce się pracować a tylko żeruje na cudzych podatkach, o co obłudni Angole oskarżają porządnych Polaków".

Widzę w tym ogromny dramat, coś w rodzaju zagłuszanej agresją tęsknoty za sobą samym. Coś, czego by nie było lub co wyglądałoby zupełnie inaczej, gdybyśmy w dyskusji o tolerancji i multi-kulti uczestniczyli aktywnie od samego jej początku. I - przede wszystkim - gdybyśmy znali języki ojczyste, kolor skóry, kształt nosa czy oczu naszych własnych przodków.
Gdybyśmy także dziś na co dzień doświadczali podobnych nieporozumień, jak panicz i dorożkarz z anegdoty we wstępie wpisu. :) Kiedy musisz się dogadać, mniej skupiasz się na sobie a bardziej na innych ludziach.


Dlatego zabawnym może być fakt, że wszystkie trzy pachnidła, którymi chciałabym się dziś mimo wszystko zająć, w jakiś sposób nawiązują akurat do sytuacji, gdy możliwości jakiegokolwiek dogadania się zostały wyczerpane lub okazały zupełnie niemożliwe - do wojny. Przynajmniej w mojej synestetycznej głowie. ;P
Trzeba jednak pamiętać, że dla Polaków bohater pozytywny to taki, który w taki czy inny sposób walczy o wolność kraju. Swojego albo cudzego, "za waszą i naszą", "ten jest z ojczyzny mojej. Jest człowiekiem". [Drugi cytat jest co prawda bardziej pacyfistyczny ale nawiązuje do jednego z najważniejszych haseł w moim życiu i pochodzi z wiersza, który uznaję za własne credo w stosunkach międzyludzkich]. Wznosi się ponad własne geny oraz pojmuje, że kiedy chodzi o tożsamość, one naprawdę-ale-to-naprawdę nie mają żadnego znaczenia - a ograniczeniem bywają tylko dla głupców.

Polacy, chociaż nie katolicy i polscy żołnierze made in USA. ;)


Ów krótki przegląd rozpoczynam od ludzi, którzy w przeciągu ponad ośmiuset lat sztukę wojenną doskonalili do perfekcji - od Tatarów. O ich wojennych zasługach dla polskiej państwowości przypomniał mi zapach o tytule oczywistym: l'Art de la Guerre marki Jovoy. :)

Zapach rozpoczynający się jasno i jakby mimochodem, płynnie rozwijający się wśród promieni cytrusowego słońca, letnich soków rabarbaru i woni lawendy, wśród aromatycznych łąk i na leśnej polanie, i z głową leniwie wspartą o miękki, zielony mech na pniu dawno ściętego drzewa a twarzą wystawioną bezpośrednio do słońca, przenikającego przez leśne korony. Tak objawia się kocanka, sucha i złocista, rozegrana jako arcyciekawy łącznik w twórczym napięciu między letnim i odświeżającym rabarbarem a ciemną, gorzką, dławiącą gałką muszkatołową.
Kiedy jeszcze później mieszanka stopniowo zmierza ku drzewnym suchościom, ku gładkości sandałowca oraz paczulowemu pudrowi (z lawendą i ziemistym fiołkiem u podstawy), wtedy w moje głowie już całkiem wyraźnie rozbrzmiewają widmowe echa, obrosłej legendą, ostatniej szarży tatarskiego szwadronu 13 Pułku Ułanów Wileńskich, pod Maciejowicami [tak, "tymi Maciejowicami" od Kościuszki] we wrześniu 1939 roku. Wówczas w jego żołnierzach miał na moment odżyć duch Czyngis Chana i, unosząc się ponad kulbaki, mieli z szalonym okrzykiem rzucić się na żołnierzy 1 Dywizji Lekkiej Wehrmachtu, by szablami... ciąć uszy niemieckich najeźdźców. Na ile jest to historia prawdziwa, trudno ocenić [choćby z tego powodu, że wyszła w świat tylko jeden raz, z ust ówczesnego dowódcy szwadronu, rotmistrza Aleksandra Jeljaszewicza, na krótko przed jego śmiercią w 1978 roku; oczywiście trudno dziwić się trzymaniu podobnego rozkazu w tajemnicy - wszak godził on w nowoczesne zasady prowadzenia wojen, nie zmienia to jednak faktu, iż żadne źródła historyczne nie potwierdzają relacji Jeljaszewicza], nie sposób jednak zaprzeczyć jej barwności i nośności.

Właśnie dlatego powyższa historia tak bardzo pasowała mi do perfum o tytule l'Art de la Guerre. W bazie bardziej cielesnych, ciemnoskórzanych, skutecznie dystansujących się od zamieszania, które zwykł czynić wokół siebie człowiek. Mimo to jednak fascynujących, zdumiewających, uchylających furtkę wszystkim duchom dawnych epickich Opowieści; spokojnych już i oderwanych od ludzkich spraw ale wciąż pamiętanych przez żywych, wspominanych z mieszaniną niedowierzania, zdumienia i podziwu. I chyba także dumy.
Szczególnie kiedy, niczym niżej podpisana, nosicie w sobie drobną domieszkę tatarskiej krwi. :)


W poprzednim opisie wspomniałam o Maciejowicach i Tadeuszu Kościuszce. Więc to chyba niekoniecznie przypadek, że kolejny zapach otoczyłam opowieścią o jednym z żołnierzy Kościuszki. A raczej o narodzie, z którego ów żołnierz wyszedł i który - o czym dziś wciąż jeszcze wielu nie chce pamiętać - wydał na świat wielu polskich patriotów, niekoniecznie walczących z bronią w ręku choć przecież zdarzali się wśród nich także męczennicy. O narodzie, który nasz kraj nie bez przyczyny zwał Polin, czyli nie inaczej, jak "tutaj spocznij"; miejsce, w którym możesz odpocząć, złożyć głowę do spokojnego snu.
Żydzi.

Kiedy więc pomyślałam o tym wszystkim, co Żydów spotkało na polskiej ziemi w XIX i XX wieku, mimo że nie zawsze z naszej winy, o wizji paradis Judaeorum stopniowo przegrywającej z nowoczesnym antysemityzmem politycznym, nie mogłam skojarzyć owej historii inaczej, niż z Blamage marki Nasomatto. Z wizją woni silnej i przemożnej, wciąż wracającej na jawie i w snach. Gęstej, skoncentrowanej, fascynującej oraz pięknej.
Ciekawe, że to właśnie od zaangażowania Żydów w Powstanie Kościuszkowskie 1794 roku datuje się u nas obecne, można rzec nawet że tolerancyjne, rozumienie narodu jako wspólnoty ponadreligijnej i ponadetnicznej. Nie krew płynąca w żyłach a szczerość intencji i zaangażowanie w tym swoistym sprzężeniu zwrotnym coraz częściej przewijały się też jako wyznacznik nowoczesnego, oświeconego żydostwa. [Oczywiście, żeby nie było kolorowo, podobne działania długo jeszcze uchodziły za awangardę; z czasem diaspory robiły się coraz bardziej zamknięte i zlęknione a narodowość dominująca coraz bardziej nienawistna aż do zorganizowanej agresji włącznie, jednak sam kierunek zmian wybrano jak najbardziej prawidłowo. :) ]  Myślę, że warto również zaznaczyć, jak późniejsze o siedemdziesiąt lat wydarzenia z czasów Powstania Styczniowego można [choć nie powinno się z punktu widzenia historyków ale mniejsza o nich ;) ] postrzegać z naszej perspektywy: przecież w Warszawie początku lat 60. XIX wieku miało miejsce nie tylko bodaj pierwsze oficjalne nowożytne nabożeństwo ekumeniczne (pogrzeb pięciu poległych, porywająco przedstawiony przez Aleksandra Lessera) ale również - o zgrozo prawicy! - jeden z pierwszych przykładów poprawności politycznej: wszak to właśnie w tamtych czasach w związku z patriotycznym zaangażowaniem polskich Żydów powstańczy Rząd Narodowy dekretem nakazał stosowanie wobec nich terminu "Polak wyznania mojżeszowego", skądinąd budzącego szczere rozbawienie reszty Europy.
Zatem przez moją głowę przebiegł istny korowód nazwisk: bracia Landy, wśród nich przede wszystkim Michał, Antoni Eisenbaum, rabin Dow Ber Meisels, który mocno zalazł za skórę rosyjskim władzom a także żyjący wcześniej major Berek Joselewicz, bohater Powstania Kościuszkowskiego, którego śmierć w starciu z Austriakami pod Kockiem [tak, "tym Kockiem" z kampanii wrześniowej :P ] w 1808 roku możecie obejrzeć na obrazie powyżej, jak również Julian Tuwim, polski patriota ciężko znoszący ataki nacjonalistów polskości mu odmawiających [podobno bywało, że po pijanemu miał zwyczaj w skrajnej frustracji wykrzykiwać, że wygląda jak wygląda, ponieważ jest Hiszpanem. Hisz-pa-nem! ;) ]. Każdy z nich - i wiele innych postaci - przesuwał się w długiej, długiej procesji cieni przypominających, jak trudno oddzielić je od tego, co zwykliśmy nazywać polskością. Każdemu w myślach położyłam na grobie kamyk, wspominając ich w mglisty, listopadowy dzień.

Słodycz wanilii, ból kadzideł, balsamów drzewnych i broczącego żywicą sandałowca; zielona, niełatwa nadzieja wetywerii oraz galbanum a także ogłuszająca zmysłowość tuberozy z gardenią; nowoczesność aldehydów, przewidywalna złożoność akordu ambrowego a także drażniąca powonienie, jednoznacznie cielesna głębia piżma z roślinnym kostowcem - Blamage, Porażka jest tyleż przejmująca co piękna, dająca realną nadzieję na nowy, być może lepszy los.


A skoro już o Kościuszce mowa... ;)

Można o nich powiedzieć, że byli grupą zainfekowanych wojaczką Amerykańców, którzy po zakończeniu pierwszej wojny światowej nie chcieli odpuścić i sami znaleźli sobie nową okazję do bijatyki, można też ich uznać za dżentelmenów o romantycznych duszach, którzy za punkt honoru uznali spłatę długu moralnego, jaki ich państwo zaciągnęło u dwóch Polaków, Kościuszki i Pułaskiego. Zresztą pewnie obie wersje są równie prawdziwe. ;)
Grunt, że w 1919 roku dwaj narwańcy, Cedric Fauntleroy i Merian C. Cooper, zostali żołnierzami stacjonującej we Lwowie 7 Eskadry Myśliwskiej Wojska Polskiego a po krótkim czasie zwerbowali jeszcze kilku swoich kolegów. To właśnie dzięki nim jednostka została objęta patronatem Tadeusza Kościuszki a Fauntleroy wkrótce przejął jej dowództwo. Kto ciekaw, może doczytać o dalszych losach kościuszkowców, ich roli w wojnie polsko-bolszewickiej roku 1920, duchowych spadkobiercach z czasów drugiej wojny światowej i Bitwy o Anglię, o Pan American World Airways a nawet o King Kongu, Fredzie Astairze i Ginger Rogers, kilku klasycznych westernach oraz Małych kobietkach. :D Mnie tym razem bardziej interesuje zapach, jaki skojarzyłam z importowanymi żołnierzami Eskadry Kościuszkowskiej; mężczyzn, dla których ostry powiew świeżego wiatru, aromat materiałów wybuchowych oraz ognia stanowił chleb powszedni.
Dla mnie oni wszyscy to Prométhée, najnowszy zapach od Oliviera Durbano.

Woń czysta, spokojna ale wiercąca się w nosie, drażniąca zmysł powonienia a jednocześnie umiejąca - tym razem w przenośni - wzbić się wysoko ponad ziemię i wszystkie jej aromaty, by przeniknąć zimnymi powiewami czystego wiatru. :) Słodka i cierpka, pikantna z lekką nutą mydła. Z ziołami, fenkułem, gorącymi, gorzko-pikantnymi przyprawami, otaczającymi smukłe strużki kadzidlanego dymu. Ze świeżością mydła marsylskiego pochodzącą od piżma albo lilii (nie byłby to dla mnie pierwszy raz), która zresztą wkrótce, dzięki wsparciu narcyza, obejmuje typowe dla siebie, kwiatowo-prężne i zmysłowo-duszące stanowisko.
Jednak nie staje się nigdy główną bohaterką wonnej opowieści, bowiem w kolejce czekają już akordy drzewno-wetyweriowe a także coś metalicznego oraz mineralnego jednocześnie. Dynamit i proch strzelniczy bezpośrednio ponad kościołem, składem korzennym, ogrodem? Bywa i tak.

Przygody mają to do siebie, że bywają śmieszne, straszne, głupie, sprzyjające samopoznaniu, piękne, szalone i dziwaczne jednocześnie. Wiedzą o tym zarówno piloci, jak i mityczni tytani. ;)


Jovoy, l'Art de la Guerre

Rok produkcji i nos: 2014, Vanina Murraciole

Przeznaczenie: zapach typu uniseks; raczej niezbyt zamaszysty i natarczywy, trzymający się w stosownej, kilkucentymetrowej odległości od ludzkiej skóry ale za to w jej obrębie całkiem wyraźny. Przynajmniej podczas pierwszych dwu faz. ;) Później robi się przesadnie lękliwy i pozorujący szybkie zanikanie. Zimno i wiatr mu nie służą.
Dyskretna projekcja robi zeń idealne perfumy biurowe lub na dzienne okazje oficjalne (jakiekolwiek).

Trwałość: około dziecięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-orientalna

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, zielone jabłko, rabarbar
Nuta serca: liście fiołka, lawenda, gałka muszkatołowa, kocanka
Nuta bazy: drewno sandałowe, mech dębowy, skóra, paczuli, labdanum


Nasomatto, Blamage

Rok produkcji i nos: 214, Alessandro Gualtieri

Przeznaczenie: kolejny rasowy uniseks dla miłośników woni wyraźnych i orientalizujących ale nie dla którejkolwiek z płci (zapamiętajcie to sobie raz a dobrze!). Gęsty, odważny, o ciemnej aurze ale zaskakująco dyskretny jeżeli chodzi o projekcję: Black Afgano toto nie jest. :P Wibruje delikatnie najpierw około pięciu czy dziesięciu centymetrów nad ludzką skórą, potem tuż nad nią. Co znaczy, że oto trafił się kolejny uniwersalny drzewniak dla osób ekscentrycznych trochę lub bardzo. :D

Trwałość: jakieś dwanaście-piętnaście godzin rozwoju i bazy oraz dalszych kilka w stopniowym zaniku

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (i kwiatowa)

Skład:

objęty absolutną tajemnicą


Olivier Durbano, Prométhée

Rok produkcji i nos: 2014, ??

Przeznaczenie: rzadki przypadek rasowego paprociowca o typowo uniseksualnym sznycie (to pewnie przez równoległą nowoczesną orientalność mieszanki).
Dosyć przejrzysty i ceniący przestrzeń, skłonny zostawiać za sobą taaakie ślady. ;) Po jakimś czasie oczywiście cichnący i zmieniający się w żywiczną, złocistą aurę o przyjemnym ale raczej niedookreślonym charakterze.
W związku z czym nie polecę Prometeusza na żadną konkretną okazję, porę dnia lub roku ale powiem, że będzie on pasować do każdej. :D Salomonowe wyjście, prawda? ;) Mnie na pewno będzie w nim wygodnie w domu i podczas spotkań nieformalnych.

Trwałość: od ośmiu do dwunastu godzin; latem pewnie trochę dłużej, zimą odpowiednio krócej; albo nie

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-orientalna

Skład:

Nuta głowy: koper włoski, gałka muszkatołowa, olibanum, czystek, mirt
Nuta serca: lawenda, kozieradka, szałwia, narcyz, lilia, styraks
Nuta bazy: drewno cedrowe, szara ambra, piżmo, mirra, labdanum, (kostowiec)
___
Dziś noszę wzmiankowaną l'Art de la Guerre. :)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://culture.pl/pl/dzielo/zycie-uliczne-niegdysiejszej-warszawy
2. Dorożka (lub Frant w dorożce) autorstwa Aleksandra Orłowskiego; grafikę zaczerpnęłam STĄD.
3. http://plokin.soup.io/tag/Polska
4. i 5. Absolutnie wspaniały cykl fotografii Piotrów Bonda i Sikory pod tytułem Borders/Granice; wszystkie zdjęcia możecie obejrzeć TUTAJ.
6. http://blogbiszopa.pl/2011/02/ostatnia-szarza-tatarow/
7. Śmierć Berka Joselewicza pędzla Henryka Pillatiego [zwracam uwagę na nazwisko, samo nazwisko, autora dzieła ;) ].
8. i 9. http://muzeumhw.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=439:7-eskadra-myliwska-im-tadeusza-kociuszki&catid=58:historie-rodzinne&Itemid=120

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )