środa, 24 września 2014

Przeszłość i teraźniejszość na drugi dzień jesieni

Na hasło: "damskie perfumy vintage" w naszych głowach od razu pojawia się gotowa, wielokrotnie potwierdzona wizja. Jednak, kiedy przychodzi zmierzyć się z pojęciem: "współczesnych perfum stylizowanych na vintage", sprawa robi się nieco trudniejsza. Bo co to właściwie znaczy? Będzie ściana z aldehydów czy nie będzie? Całe mnóstwo słodkich kiatów, których nie idzie od siebie odróżnić? Akord muchozolu, wielu osobom utrudniający rozsmakowanie się w pachnidłach sprzed lat? I czy to znaczy, że ktoś postanowił użyć tych wszystkich zakazanych obecnie substancji, które kiedyś masowo wpychano do perfum?

Nie. To "współczesne stylizowane na vintage" oznacza, że czeka nas niesamowita olfaktoryczna przygoda. :D Konfrontowanie samego czy samej siebie z własnymi utartymi skojarzeniami oraz węchowymi przyzwyczajeniami. Taki mały egzamin. :)

A w omawianym właśnie przypadku odnalezienie powiązań pomiędzy klimatem z ilustracji tej:


oraz tej:


Pierwsza z grafik przedstawia Audrey Hepburn w sesji zdjęciowej dla magazynu Vogue w roku 1964, druga natomiast to - jak najbardziej współczesna - jadalnia domu Ralpha Laurena [swoją drogą wielka szkoda, że człowiek tak ładnie mieszkający od kilku lat systematycznie rani moje perfumoholickie serduszko tak marnymi, badziewnymi soczkami; ech, gdzie się podziała werwa z czasów Safari? ;) ]. Ich punkty wspólne to przede wszystkim niekwestionowany glamour, wyraźny sentyment wobec przeszłości oraz kolorystyczny kontrast.
Dokładnie tak samo w mojej głowie wygląda obraz, odmalowywany przez Black Dianthus marki Il Profumo.

Dzieło ewidentnie osadzone w przeszłości europejskiego perfumiarstwa, wyraźnie nią inspirowane ale jednocześnie prezentujące całkowicie nowoczesne podejście do elementarnych kwestii, jak na przykład rozwój kompozycji czy jej emanacja. Od pierwszych chwil fascynujące złożonością oraz kontrastem między akordami chłodnych ziół i rozgrzewających nut przyprawowo-cielesnych, z czasem coraz spokojniejsze i przyjemnie zharmonizowane.
A przy okazji żywy dowód na to, że nie należy całkowicie ufać oficjalnym spisom nut. Choćby dlatego, że omawiane pachnidło ze swoją oficjalną rozpiską najzwyczajniej w świecie się nie zgadza!

Czarne jagody czy czerwone porzeczki? Czereśnia? Belladonna? Rabarbar?? Niczego podobnego nie wyczuwam. Właściwie tylko lukrecja - w dalszych fazach BD - zupełnie mnie nie dziwi. No i sam goździk, ciepły, korzenny i słodki, przyjemnie szarpiący trzewia [dokładnie tak! Współczesne nosy z goździkiem mogą mieć na pieńku]. Zresztą to tylko szczegóły. Lepiej przejdę już do sedna. :)

Które to sedno rozpoczyna się po hitchcockowsku: porządnym trzęsieniem ziemi. :D Lub raczej sugestią o subtelności słonia w składzie porcelany: oto coś z dawnych lat. Woń potężna, energetyczna, wszechogarniająca. Idealne odzwierciedlenie damskich perfum z czasów przed latami 90. XX wieku (tak ogólnie). We wstępie Black Dianthus nie ma co prawda chmury mydlanych i ostrych, szklistych aldehydów, tnących i raniących wszystko w zasięgu paru metrów ale są za to przyprawy. Równie silne i agresywne. No po prostu wspaniałe! :D
Dzięki nim, utartym w moździerzu na masę tak jednolitą że niepodobna odgadnąć jej części składowych, tytułowy kwiat wydaje się być tylko tłem, wciśniętym gdzieś między (ewentualną) gałkę muszkatołową a (potencjalny) cynamon. Tu i ówdzie dadzą o sobie znać gorzkawe, lekko metaliczne, zimne akcenty bliżej nieokreślonych ziół; nie ma ich zbyt wiele ale ciekawie przełamują przyprawową jedność. Być może temu wszystkiemu towarzyszą inne kwiaty: jakaś róża, igiełkowy irys, migotliwy heliotrop czy dosłownie kilka cząsteczek woni hiacyntów, może... a może wcale nie. Tak prężnie działa korzenna burza z otwarcia.

Nie mijająca zresztą po krótkiej chwili, kiedy w strukturze BD coś zaczyna się zmieniać. Oto do przypraw, ziół oraz istniejących w domyśle kwiatów dołączają wonie teoretycznie odzwierzęce - ale nie żadne wanilioambry ani białe pudrowe piżma, o nie! Tu pojawia się cywet i kastoreum, mnóstwo cywetu oraz kastoreum, wspieranych przez ciemne, sierściowe wcielenie piżma. Na dokładkę dochodzi sporo czegoś, co bardzo ale to bardzo przypomina naturalny mech dębowy, ostry, wysuszający nozdrza od środka i niesamowicie stymulujący.
Do spółki z nutami opisanymi do tej pory tworzy się więc całość jednoznacznie "staroświecka", utrzymana w stylistyce perfum sprzed co najmniej trzydziestu, czterdziestu lat. Okazuje się, że Black Dianthus to niemal skóra zdjęta z takich klasyków, jak Paloma Picasso, Magie Noire od Lancôme, Diva Emanuela Ungaro, stara Miss Dior oraz takież Opium YSL a do pewnego stopnia także Youth Dew i Cinnabar od Estée Lauder czy Aromatics Elixir marki Clinique [ten obłędny korzenny gorąc!]. Wszystkie ekscytujące, piękne, żywe i powstałe przed rokiem 1988. :D Cudowne!

Black Dianthus nie odstaje od wymienionych w otwarciu ani w sercu, jednak w miarę upływu czasu coraz wyraźniej zaznacza się jego nowoczesny charakter. Mieszanka stopniowo uspokaja się, nabiera jaśniejszych barw oraz statyczności i jakby... matowieje? Tak, to chyba właściwe słowo. Robi się coraz bardziej płowa i niewyraźna, jak źle przechowywana stara fotografia. Znacznie zmniejsza siłę rażenia, by stopniowo przeobrazić się w dyskretną, nowoczesną aurę, leniwie pomrukującą kilka centymetrów ponad skorą. Rychło okazuje się, że z nut animalnych i przypraw, z mchu dębowego oraz splątanych kwiatów został tylko cień. Miękki i przyjazny, dyskretnie wtapiający się w bazową pastelowość - ale jednak cień. Cóż z tego, że ciekawie pokreślony ujawnioną dopiero teraz, niekulinarną wanilią oraz podtrzymywany suchymi źdźbłami wetywerii? Nadal intrygujący niebanalną dziś urodą, lecz bardzo już zmęczony i senny.

Jak widzicie, kompozycja mnie zachwyciła. A raczej zachwycałaby, gdyby to właśnie jej ostatnie wcielenie nie trwało najdłużej, gdyby nie okazało się klasycznym współczesnym "wygaszaniem przez odejmowanie". Gdyby zechciało mnie potrzymać dłużej tam, gdzie tak nagle i bez nadziei na ratunek mnie wciągnęło.
Bo ratunek, niestety, przyszedł.

To tylko ja nie chcę się obudzić. Czarny Goździku, nie budź mnie!

Rok produkcji i nos: 2013, Silvana Casoli

Przeznaczenie: zapach typu uniseks; proszę nie zrażać się nawiązaniami do dzieł stworzonych dla kobiet. Ostatecznie realizowano je całe dekady temu, zatem z dzisiejszej perspektywy mają sto razy większe cojones [w rozumieniu metaforycznym, rzecz jasna], niż jakieś dziewięćdziesiąt procent ich współczesnych następczyń. :D
O mocy i emanacji perfum pisałam już w recenzji, dlatego tu powtórzę skrótowo: najpierw zabijają osoby postronne, potem jest jeszcze gorzej a dopiero w bazie zaczynają przyskórne mruczando, stopniowo łagodniejąc. Co znaczy, że BD pasuje idealnie do okazji wieczorowych i Bardzo Ważnych, o ile nie boicie się pachnieć czymś o silnym charakterze. ;)

Trwałość: do dziesięciu godzin wyraźnego życia plus kilka dalszych w stanie śmierci klinicznej ;]

Grupa olfaktoryczna: przyprawowo-kwiatowa (oraz orientalna)

Skład:

Nuta głowy: czarny goździk, jagody, belladonna
Nuta serca: lukrecja, rabarbar, czereśnie
Nuta bazy: wetyweria, tymianek, wanilia
___
Dziś mierzę się z Prometeuszem w interpretacji Oliviera Durbano. :)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://indulgy.com/post/Ih12fOchM1/audrey-hepburn-in-vogue
2. http://random-brilliance.tumblr.com/post/12647354513
3. http://www.flickr.com/photos/32376209@N08/4159454198/

2 komentarze:

  1. O! Właściwie chyba wolę nosić zapachy w stylu vintage niż oryginały, bo się w nich czuję tak, jakbym na siłe chciała wskrzesić przeszłość. A może po prostu krępuję się wonieć "smierdzielami" tylko sobie dorabiam ideologię?
    Tak czy inaczej zdecydowanie mi po drodze z klasyką - a z goździkiem mam dziwnie. Podoba mi się, bardzo (Garofano , Donna - Villoresi, Night Scented Stock Penhaligon,s), lecz jednocześnie mnie przygnębia... Coś mnie zasmuca... Ale ciekawa jestem baaardzo tego goździka.
    I bardzo zasmuca mnie Lauren bez jaj. Safari to jest coś.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciekawy punkt widzenia w tym wskrzeszaniem przeszłości; jeszcze tak o vintage nie myślałam, choć to logiczna konkluzja. Z tym dorabianiem ideologii to nie zawsze jest prawda: może rzeczywiście podświadomość podpowiada Ci, że Ty i stare perfumy z jakiegoś powodu nie stanowilibyście dobranej pary. Na przykład. Między wieloma innymi.
      W każdym razie dałaś mi do myślenia. Lubię perfumy sprzed dekad, zawsze chętnie podglądam blogi czy inne formy internetowej wypowiedzi dziewczyn naśladujących amerykańskie pin-up girls czy styl retro jednej z wybranych epok. Uważam, że to ekscytujące, sama chętnie flirtuję z tego rodzaju stylistyką mniej lub bardziej odważnie ale nie mam odwagi "pójść na całość", więc może perfumami lubię rekompensować sobie niedostatki stylistycznej odwagi? ;) Na przykład. Między wieloma innymi. :D

      Goździk w perfumach lubię. Tak po prostu: Garofano, Dianthus Etro; Donna jest dla mnie zbyt "poważna" a Night Scented Stock pozostawił mnie obojętną.

      Safari to było dzieło wielkie, COŚ. Dziś nastała era zapaszków homeopatycznych - których i tak nikt nie kupuje, bo są podobne do konkurencji jak dwie krople wody. :/

      Usuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )