czwartek, 18 września 2014

Zło przeciwko złu, czyli człowiek i jego horrory

Od paru dni jestem w specyficznym nastroju. Konkretnie od czterech, kiedy to skończyłam czytać pewną książkę. Wcale nie najlepszą - ani najbardziej wstrząsającą - ani też najciekawszą, prawdę mówiąc. Za to bardzo klimatyczną, choć prawdę mówiąc akurat takiego klimatu nikomu z Was nie życzę. ;>
Co ciekawe, wedle wszelkich danych znacznie mniej popularną, aniżeli jej ekranizacja. Ta oto:


Kojarzycie, z jakiego filmu może to być kadr?
Na zachętę mała podpowiedź: porzućcie wszelkie myśli zarówno o obecnej wojnie, jak i o Indianie Jonesie z przyległościami. Dla tej opowieści rejon bliskowschodni ma ogromne znaczenie, lecz jako prowodyr przyszłych zdarzeń, niepokojące i oniryczne preludium. Dziwne "coś", z pozoru oderwane od sedna historii ale w rzeczywistości wiszące nad nią jak fatum. Przysłowiowa strzelba z pierwszego aktu sztuki, która w akcie trzecim po prostu musi wypalić.

Może teraz będzie prościej:


Kto zgadł, ten ma szczęście i pełne prawo do tytułu Miłośnika Porządnych Horrorów [Ju, jak Ci poszło? ;) ] a kto nie, to trudno; w ramach leczenia samopoczucia po (bez wątpienia dotkliwej) quizowej porażce może wybrać się do kina na najnowszą komedię. ;) A Egzorcystę, bo o tę historię chodziło, niech zostawi nam. :D

A na pewno mnie, wciąż pozostającej pod wpływem lektury niezbyt długiej powiastki Williama Petera Blatty'ego [pod pewnymi względami poprowadzonej ciekawiej, niż słynna ekranizacja  z roku 1973, choć prawdę mówiąc w kategorii upiornej rozrywki doceniam obie]. Jak wspomniałam we wstępie, żadne z niej wiekopomne dzieło ale potrafiące zbudować naprawdę fenomenalny nastrój: zrazu niepokojący i rosnący w miarę naszego pogrążania się w fabule, lecz przy tym tak sprytnie podsycający fascynację, że nawet nieuchronnie czekająca nas groza nie jest w stanie skutecznie zahamować naszej dociekliwości. Człowiek to jednak obrzydliwie ciekawskie stworzenie: zarówno mała Regan, ojciec Merrin, jak my wszyscy, śledzący ich losy. :]

Chęć poznania czegoś nowego, doświadczenia niedoświadczalnego, poznania niepoznawalnego przekłada się też na inne, bardziej rzeczowe dziedziny ludzkiego życia. Towarzyszy na co dzień i Stephenowi Hawkingowi, i nam; w pracy zawodowej ale też podczas pogłębiania prywatnych zainteresowań. W końcu dlaczego wciąż i wciąż testujemy nowe perfumy? :) I dlaczego ludzie tacy jak ja, synesteci, w barwie doświadczają dźwięku lub w zapachu - wizji?
Czy to właśnie z racji niejednoznaczności zmysłowych doznań Opowieść ma dla mnie tak wielkie znaczenie? Dlatego, że atakuje nawet ze stron, których nigdy bym o to nie podejrzewała? [Bo nie oszukujmy się: przeciętny człowiek wąchając perfumy czuje zapach, jakiś zapach, i to wszystko]. Czy dlatego uważam, że słowo może tworzyć - w wymiarze symbolicznym ale i dosłownym - rzeczywistość, że potrafi inspirować powstanie światów tak samo prawdziwych jak ten, który otacza Was dokładnie w tej chwili, gdy czytacie niniejszy tekst?


Czy dlatego sądzę, że od pewnego momentu w ludzkiej psychice nazwa (na przykład perfum) jak najbardziej tworzy, nadaje tożsamość opatrzonemu nią produktowi (miejscu, istocie, zjawisku...)? Że to nie tylko marketing, kuszenie potencjalnego nabywcy, żerowanie na najprostszych instynktach ale też realne działanie stwórcze? Niestety, spoglądanie na tytuł i analizowanie go pod kątem ewentualnej skuteczności handlowej to nazbyt często jedynie powierzchowna analiza zjawiska, "patrzenie ale nie widzenie", intelektualne chodzenie na łatwiznę tudzież sądzenie po pozorach.
Tak uważam.

Aby coś nazwać, trzeba to najpierw poznać i przynajmniej usiłować zrozumieć. Więc co było na początku, Słowo? A może Myśl? Czyn? Zamiar...? Tu dochodzimy do słynnego dylematu Fausta w wydaniu goethowskim, skądinąd kolejnego opętanego. ;) Więc przestańmy, zanim nieopatrznie przekroczymy granicę bluźnierstwa i odwiedzi nas pewien czarny pudel.
Zajmijmy się lepiej perfumami. Co prawda o demonicznych konotacjach, które jednak prawdopodobnie nie pojawiłyby się w mojej głowie, gdyby nie nazwy pachnideł. Obu ciekawych, chociaż wcale nieoryginalnych.
[Czyli całkiem, jak Egzorcysta. :) ]


Na pierwszy ogień coś w pierwszych chwilach szalonego, wręcz kampowego - i spokrewnionego z bliskowschodnią starożytnością. Poniekąd. Bo bardziej to z jednym aspołecznym Anglikiem, w początkach dwudziestego wieku tworzącym weird fiction. ;)


O filmie Martwe zło pomyślałam już za pierwszym razem, kiedy na mojej skórze rozgościło się pachnidło marki Arabian Oud o wdzięcznej nazwie Ghroob. :D Przeczytałam ją w typowy dla siebie sposób, z francuska ignorując literę "h" i z angielska wymawiając podwójne "o" jako długie "u". Spróbujcie zrobić tak i Wy. :D

Teraz już wiecie. Może i naprawdę znaczy to tyle, co "zachód słońca" ale dla mnie onomastyczna klamka zapadła i Ghroob raz na zawsze został Grobem. Więc skąd przerysowany, kampowy horror, w którym przelewają się hektolitry sztucznej krwi a sumeryjskie demony z bluźnierczej księgi wymyślonej przez pewnego brytyjskiego ekscentryka opanowują po kolei kwiat amerykańskiej młodzieży, zgromadzony w opuszczonej chacie w głębi lasu? Z otwarcia, mili Chłopcy i Dziewczęta, z otwarcia.

Otwarcia tak dziwnego i szalonego, tak sprzecznego z ciągiem dalszym pachnidła, że spokojnie można byłoby uznać je za Martwe zło w odwrotnej kolejności zdarzeń. Tu początek jest ostry, brutalny: warkoczący, świszczący i chrzęszczący niczym piła łańcuchowa przecinająca kości. ;] Pierwsze skrzypce grają lizolowy oud, paliwowe piżmo oraz szafran i jaśmin, oba o cielesno-labdanowym tle. Na drugim planie widać wyraźną, tłustą smugę indolowego kwiecia, fekalnego jaśminu czy raczej kwiatu pomarańczy, trudno ocenić. Ghroob w pierwszych chwilach okazuje się dziełem jednocześnie industrialnym i do cna organicznym, perwersyjnym i brutalnym.
Za to później zmierza w stronę jednoznacznej zmysłowości, kiedy to szafran łączy się z nutami balsamicznymi a kwiaty z labdanum i ambrą, tworząc mieszaninę pełną, żywą ale tez optymistyczną. Coś w stylu zredukowanej o połowę Rashy od Rasasi. A baza? To już spokojne, jasne pyłkowe kwiatuszki, zmącona wanilią ambra, trochę drewna sandałowego i białe piżmo. Pastelowa chmurka. Gumisie a nie żaden horror. :D

Tym niemniej to uwertura Ghroob zjeżyła mi włosy na karku i skierowała myśli na konkretne tory. Moc mieszanki tylko utwierdziła mnie w ciężkim kalibrze olfaktorycznej opowieści. A jednocześnie - uwięziła mój umysł w żelaznym uścisku (błędnego) skojarzenia. Gdyby nie ono, Ghroob z pewnością zdobyłby moje serce. I naprawdę mógłby się stać opowieścią o wytchnieniu stęsknionych kochanków gdzieś pod osłoną zmierzchającego nieba. No trudno.
Potraktujcie moją przygodę z tym zapachem jako przestrogę. ;)


A drugi z moich dzisiejszych bohaterów? No cóż, tu przed szatańskimi skojarzeniami nie było już ucieczki. Lecz jednocześnie pojawiło się podstawowe skojarzenie z klimatem Egzorcysty. Dokładny zapis emocji chwili tuż po przebudzeniu z naprawdę koszmarnego snu; kiedy jeszcze nie jesteśmy całkiem pewni, co jest jawą a co było na szczęście tylko wyobrażeniem. Kiedy "coś" w dalszym ciągu, wbrew zdrowemu rozsądkowi i doświadczeniom osoby dorosłej, naprawdę może czaić się w najciemniejszym kącie naszej sypialni.
Kiedy jeszcze nie wiemy, co czeka nas już za chwilę, po ponownym zapadnięciu w sen.


DEV #2: The Main Act jest częścią The Devil Scents, kolekcji pachnideł niezależnej amerykańskiej marki Olympic Orchids, powstałej pod wpływem powieści Quantum Demonology autorstwa Sheili Eggenberger [skądinąd również perfumowej blogerki :) ]. Ellen Covey, właścicielka i perfumiarka Olympic Orchids, postanowiła serią pachnideł dookreślić, jak wyglądałaby opowieść o Fauście, gdyby ten (ta) żył/a w XXI wieku.
Ponieważ nie znam Quantum Demonology, zdałam się na Egzorcystę.

Wbrew pozorom, nie dostałam zapisu wydarzeń z pokoju małej Regan ale.. no właśnie, co? Chwilę, gdy ojciec Merrin stoi przed domem, w którym dopełni się jego przeznaczenie? A może irackie przeczucia tego ponurego człowieka?
Coś suchego, każącego pomyśleć jednocześnie o obumarłej trawie i burej, spękanej ziemi. Jednocześnie brudnego i krystalicznego. Gorącego ale potrafiącego zmrozić aż do kości. Niejednoznacznego, nieokreślonego, Innego [w znaczeniu antropologicznym]. Odmiennego od utartych ludzkich skojarzeń a więc budzącego w nas niepokój. Typowo niszową kurzawę korzeni, jak goździki, cynamon, kardamon, gorzkie zioła. Drapiącą w gardle mieszaninę gorzkich balsamów i suchej kocanki. Zmysłową wyrazistość nut odzwierzęcych, naturalistycznych i dosadnych ale też wszystkiego, co w sobie erotyczny potencjał kryje: róż i żywic, przypraw na ambrze i sierściowego piżma. Nawet ziół, kojarzących się raczej z krainami Północy.

Coś z pogranicza domu publicznego, kościoła w dniu świątecznym, publicznej toalety, gabinetu poety oraz dziewiętnastowiecznej apteki. Właśnie tak odbieram Main Act, drugą część diabelskiej serii. To prawdziwie bluźniercza mieszanka.
Od eugenolu i kocanek, przez kadzidło, balsam tolutański, lizolowy oud i ciemna, mięsiste różane płatki, aż po piżma, ambrę, cywet, skórę, po najbardziej dramatyczną wizję olfaktorycznego miodu (niemal tego miodu szatańską karykaturę), stworzoną z labdanum oraz kastoreum, wspieranych gorzkim piołunem i leśnym jałowcem. Tu nic nie jest takie, jakie powinno, jakim początkowo się zdaje. W takim pachnidle przeciętny człowiek czuje się nieswojo. Jakby go lub ją ktoś intensywnie obserwował, czy coś.... ;>

A że całość przypomina kilka dokonań marki Slumberhouse? No cóż, to zaledwie drobna wada, maleńka rysa na perfekcyjnie pomyślanej strukturze pachnidła. Którego jednak, przy całej jego mocy i charakterze, nie potrafiłabym nosić na co dzień. To bardziej sztuka dla sztuki; coś, co bezpieczniej obserwować z oddali. Ostatecznie komu zależy na zabawie w kotka i myszkę z pradawnym złem?
Na pewno nie mnie.

Choć Poli za próbkę Dev no. 2 dziękuję z całego serca! :)


Arabian Oud, Ghroob

Rok produkcji i nos: jak zwykle w przypadku arabskich marek, nieznane

Przeznaczenie: zapach uniseksualny o mocy początkowo olbrzymiej, z czasem ewoluującej w silną ale bliską ciału aurę. Przez większość bytności na ludzkim ciele dyskretny, wyraźny dopiero po przybliżeniu nosa do skóry.
Na wszelkie okazje i pory roku; właściwie tylko upalnym latem trochę mnie wymęczył, skubaniec! ;)

Trwałość: w testowanej przeze mnie formie olejkowej wytrzymuje jakieś dwanaście do osiemnastu godzin.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: biały szafran, cynamon, kwiat pomarańczy, oud
Nuta serca: jaśmin, gardenia, róża, akordy drzewne
Nuta bazy: oud, drewno sandałowe, biała ambra, białe piżmo


Olympic Orchids Artisan Perfumes, The Devil Scents: DEV #2: The Main Act

Rok produkcji i nos: 2013, Ellen Covey

Przeznaczenie: zapach nie tyle uniseksualny co aseksualny, pozbawiony jakiegokolwiek dżenderowego wartościowania. Dla kobiet i mężczyzn, którzy zechcę go nosić.
Intensywny i agresywny w pierwszych minutach, szybko przylega do ludzkiej skóry i stamtąd promieniuje na otoczenie jako ciemna, gęsta aura [ w czym przypomina Ghroob]. Na okazje, hmmm. powiedzmy, że nieformalne. ;) Choć to tylko nieśmiała sugestia.

Trwałość: świetna, bo przeszło dwunastogodzinna plus dalszych kilka godzin zamierania

Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa (a także aromatyczna)

Skład:

trzy rodzaje labdanum, balsam tolutański, czarny oud, cywet, kastoreum, kadzidło, kwiat dawana, piołun, róża, goździki (przyprawa), kora i liście cynamonowca, kardamon, jagody jałowca, absolut z kocanki, skóra, akordy drzewne, piżma

___
Dziś poza wymienionymi usiłuję testować El Born marki Carner Barcelona. :)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://cinesnatch.blogspot.com/2012/05/hit-me-with-your-best-shot-exorcist.html
2. http://operantconditioning.net/kviksal/category/the-exorcist/
3. http://www.disclose.tv/forum/reptilians-in-iraq-the-exorcist-1973-t35417.html
4. http://terrymalloyspigeoncoop.com/2013/10/31/the-evil-dead-1981-vs-the-thing-1982/
5. http://tallulahmorehead.blogspot.com/2012/02/silence-is-golden-2012-oscar-show.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )