piątek, 13 listopada 2015

Grupa wsparcia dla architektów z agorafobią, czyli wanilią w lęk

Żeby opowiedzieć o pewnym zapachu, potrzebuję architektury, stylistyki art deco, wielkomiejskiego blichtru oraz podszytej humorem szczypty kampu. Trudno zatem o lepszy przykład, niż charakterystyczny budynek z pierwszej części filmu Pogromcy duchów (wiecie, ten dziwaczny, dizajnerski dom Sigourney Weaver, Ricka Moranisa oraz sumeryjskiego demona Gozera). ;)

Tylko on stanowi odpowiednie tło dla The Architects Club marki Arquiste, kompozycji dedykowanej współtwórcom nowoczesności roku 1930; co prawda z innego wielkiego miasta, jednak ten szczegół geograficzny nie ma dla mnie wielkiego znaczenia.


Ponoć "od pokoleń budowniczowie Nowego Jorku przyozdabiali swoje wieże [drapacze chmur - przy. wzp] licznymi ornamentami o symbolicznym znaczeniu, zamierzając wykroczyć poza rzeczywistą funkcjonalność dzięki szczypcie czegoś większego, starszego, bardziej poetyckiego... co potrafiło przenikać nie tylko doświadczanie przeszłości ale całą przestrzeń ludzkiej świadomości w stosunku do tworzących miasto kamieni, tym bardziej sugestywną, ponieważ niejasną. Szczególnym darem Pogromców duchów było oddanie owych szczerych dążeń w stopniu więcej, niż połowicznym" [James Sanders, Celluloid Skyline. New York and the Movies, cytat za TYM linkiem, tłumaczenie własne].
Niepokojące budynki lat 20. i 30. XX wieku istnieją przecież nie tylko w USA, tam jednak - w dużej mierze dzięki współczesnej popkulturze - rzeczywiście nabierają nieco innego znaczenia: kryją w sobie jakąś tajemnicę, ducha dawnych dobrych czasów, czar, szyk a niekiedy nawet grozę. Samym swoim wyglądem budują w nas odpowiednie złudzenia.

Podobnie na mojej skórze zachowuje się The Architects Club, gęsta, dymna wanilia otoczona przez cenne drewna o pełnym, nieco matowym aromacie, ciemna i niezwykle dekadencka. Nie byłaby jednak warta nawet odrobiny uwagi - nie w morzu innych ciemnowaniliowych kompozycji od Diptyque przez Guerlain aż po Yves Rocher - gdyby nie żywy, barwny, odświeżający kontrapunkt w postaci chłodnych i jasnych oparów ginu. Te zaś tworzy przede wszystkim jałowiec, który zresztą z czasem ciemnieje i zamiast rozjaśniać, dodaje mieszaninie jeszcze więcej dymności, tym razem już wytrawnej. Dzięgiel oraz lekkie cytrusy, wspomagane dosłownie odrobiną lekkiego, na wpół zwietrzałego czarnego pieprzu, nieśmiało kryją się po kątach, rzadko kiedy wyglądając spoza głównych nut kompozycji.
W niej bowiem, od początku aż do samego końca, główną rolę odgrywa wanilia w otoczeniu dębiny, gwajaku i może jeszcze odrobiny mahoniu. A może to drewno różane albo kaszmeran, uwolniony z gładkiego, świecącego ciepławym ale bladym, syntetycznym światłem, bazowego akordu ambrowego? Który przecież do ciemnej ale słodkiej (acz niekoniecznie jadalnej) wanilii pasuje jak ulał! :) Do pozostałych bohaterów zresztą też, stopniowo zmieniając całe towarzystwo w transparentny, białożółty, jakby prześwietlony pyłek.

Klub Architekta to w gruncie rzeczy nic wyjątkowego, nawet pomimo ginu. Ot, miejsce na jedno czy dwa spotkania, może jakieś smokingowo-treniaste przyjęcie... o ile bywacie na takich przyjęciach. ;)


Rok produkcji i nos: 2014, Yann Vasnier

Przeznaczenie: bardzo delikatny, bliskoskórny paprociowy uniseks. Perfumy od początku nie są tytanem projekcji (mocno powiedziane ;) ) a z upływem czasu stają się wręcz płochliwe. Dlatego najlepiej służy im spokój czy dobre samopoczucie ludzkiego nosiciela oraz ciepłe powietrze dookoła; wtedy Klub Architekta wychodzi w świat z nieco większą śmiałością.
Poza tym.... co to za architekt, który cierpi na agorafobię? ;)

Trwałość: równie mizerna, jak projekcja, ponieważ maksymalnie trzy- lub czterogodzinnna... z głęboką bazą włącznie. :>

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-waniliowa

Skład:

cytryna, gorzka pomarańcza, dzięgiel, jagody jałowca, maczuga Herkulesa, drewno gwajakowe, dębina, akord ambrowy, wanilia
___
Dziś noszę Tsubaki marki Miya Shinma.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.runleiarun.com/ghostbusters/chapter7.shtml

środa, 11 listopada 2015

Pseudonim lepszy od nazwiska*


Dziwne czasy nastają, złe czasy...
Pamiętam, że będąc nastolatką namiętnie wczytywałam się w wiersze polskich poetów, powstałe parę lat przed wybuchem drugiej wojny światowej. Zdumiewało mnie, jak wyraźnie ludzie ci potrafili przewidzieć nastrój nadchodzących lat, jak bardzo się ich obawiali i jak silny był ich pesymizm co do przyszłego rozwoju wydarzeń. Z dziecięcą jeszcze naiwnością potrafiłam zadumać się nad kasandrycznymi wizjami, które współcześni poetom z pewnością uznawali za bezpodstawne smęcenie albo defetyzm a które jednak okazywały się prawdziwe.

Przepełniał mnie niczego jeszcze nierozumiejący ale już bezbrzeżny podziw dla spokojnego w obliczu bezsensownej wojennej śmierci Archimedesa z wiersza Antoniego Słonimskiego, lub też czułam zimny dreszcz grozy sunący wzdłuż mojego kręgosłupa na myśl, że już w roku 1934 Józef Czechowicz zawyrokował:
"brzęk wszerz niemieckiej krainy
do wisły doleci
a tam struny w fortepianach pękną".

Od tego czasu moje lektury zdążyły ulec znaczącej zmianie, ostatnio jednak coraz częściej wracam myślami do tych dziwnych, proroczych, być może nieco teatralnie przesadzonych utworów. Dzieje się tak, ponieważ uświadamiam sobie, że również i w mojej głowie zaczęły pojawiać się podobne myśli. I ja czekam, obawiam się, czuję zbliżającą się grozę, zło, bezmyślność, bezsens oraz strach.

Z tysiąca prawdopodobnych scenariuszy jeden nie daje mi spokoju...


Mając lat naście czułam oburzenie za każdym razem, kiedy spotykałam się z kategorycznymi deklaracjami czyjejś pewności co do własnych ewentualnych przyszłych zachowań.
"Ja na pewno zachowałbym się tak i tak a nigdy w taki sposób!"
"A skąd możesz to wiedzieć?"
"Bo znam siebie".

Uch, jak mnie to irytowało! Jakie to było butne, dziecinne a przede wszystkim oparte li i jedynie na pobożnych życzeniach osoby składającej deklarację [oraz na pochopnym doborze lektur; zawsze twierdziłam, że Trylogia Sienkiewicza bez równowagi w postaci Dżumy Camusa albo Na Zachodzie bez zmian ludzkiej duszy jest w stanie wyrządzić jedynie krzywdę]. Dziś jestem bardziej tolerancyjna wobec bezpodstawnych zarzekaczy, ponieważ rozumiem, skąd w nich mogą brać się podobnie silne przekonania i - przede wszystkim - brak mi pychy niezbędnej, ażeby osądzać drugą osobę. Szczególnie na podstawie nieistotnych w sumie przesłanek, jak jej marzenia czy miłość własna. Przecież wszyscy grzeszymy w ich względzie.

I ponieważ sama boję się tego, co z biegiem ostatnich lat wydaje się coraz bardziej nieuchronne, nie mogę nie podziwiać pewnej specyficznej grupy ludzi. Osób, które nie bały się odrzucić wszystkiego, co narzucała im ówczesna kultura, wychowanie i całe ich doświadczenie życiowe, byle móc zaangażować się w sprawę, w którą uwierzyły ich serca.


"Gdy nie dalej niż po półgodzinie przychodzi ponownie, Protassewicz jej nie poznaje. Bluza munduru jest, co prawda, za duża (zwłaszcza w ramionach), w spodnie należy zapewne wstawić parę klinów oraz je skrócić, a czapkę dobrać mniejszą (...) ale i tak efekt przechodzi najśmielsze wyobrażenia komendanta placu. Przede wszystkim dlatego, że dziewczyna prezentuje się w tym uniformie wypisz, wymaluj jak... chłopak!
Splecione w luźny warkocz włosy znikają pod maciejówką, kurtka od munduru maskuje wiotką kibić i nikt nie poznałby, że to panna na wydaniu. (...) trudno nie pomyśleć, że oto stoi przed nami rezolutny młodzieniec o delikatnej urodzie, a nie śliczna dziewczyna".
Wojciech Lubawski, Tomasz Natkaniec, Małgorzata idzie na wojnę, wyd. Znak, Kraków 2014, s. 171.

Studentki, żony, matki i dziewczęta, którym jeszcze niedawno myślały przede wszystkim o cenzurkach szkolnych, chłopcach z gimnazjum czy przystrajaniu kapeluszy. Lekarki, artystki, gospodynie domowe oraz szanowane damy z tak zwanego towarzystwa - w połowie roku 1914 odkrywały nagle, że nie straszne im niewygody, głód i chłód, perspektywa codziennego pokonywania własnych ograniczeń oraz stawania twarzą w twarz ze śmiercią. Kończyły kursy strzeleckie, sowicie opłacały krawców oraz szewców, aby bez zbędnych pytań zdjęli z nich miarę na mundur czy buty wojskowe a jeżeli kolejny fryzjer zanosił się łzami i odmawiał ścięcia pięknych kobiecych pukli radziły sobie same, maszynką lub brzytwą goląc włosy przy samej skórze. Wszystko po to, by stać się kurierkami, sanitariuszkami, aprowizatorkami lub zwiadowczyniami; w końcu trafiały również na linię frontu. Jeżeli któraś usłyszała, że "dla kobiet broni nie mamy", kierowała się gdzieś indziej lub wracała po chwili jako... Kazik, Alfred, Leszek, Zygmunt czy Stanisław. :D
"Jak obywatelka chce zginąć, to zapraszam do mojego batalionu".

Zazwyczaj nie miały nic przeciwko. ;D Liczyły się przecież z taką możliwością.

Legionistki Piłsudskiego, strzelczynie, nieustraszone żołnierki. O nich chcę dziś opowiadać, w czym pomoże mi pewien zapach. Bo to wciąż, wbrew pozorom, jest blog o perfumach a niniejszy tekst powstaje jako coś na kształt recenzji jednych z nich. ;) Zapach ten jest męski, jak męskim uważano powołanie, odczuwane przez owe niezwykłe kobiety.

Héroïque marki Rancé, współczesny rzut oka w dawną epicką, barwną przeszłość.


Kiedy dwa czy trzy miesiące temu szukałam sposobu na własną interpretację pachnidła czułam, że nie satysfakcjonuje mnie przygotowana przez markę napoleońska narracja. Była po pierwsze nudna, po drugie kompletnie nie potrafiła do mnie przemówić, w odróżnieniu od powiązanego z nią aromatu. ;) I dopiero, kiedy myślałam, jakim zapachem uczcić dzisiejsze święto, wszystkie klocki w mojej głowie ułożyły się we właściwych miejscach.
Toż to klasyczne, nowoczesno-paprociowe męskie perfumy, którym kobieca skóra nadaje nieco innego znaczenia! Trochę vintage, trochę gładki indywidualista (a w istocie sprytny naśladowca) a trochę poeta, marzyciel i... żołnierz. Lub raczej żołnierka, ponieważ dopiero w zetknięciu z kobiecym ciałem Héroïque ubiera mundur. :)

Rozpoczyna się wyraźnym i przejmującym, czysto-suchym akordem niesłodkich cytrusów w stylu retro, naturalnych olejków wyciśniętych ze skórek owoców a dyskretnie otoczonych przez wytrawne zioła tudzież matowe nuty drzewne. Z czasem jednak mieszanina łagodnieje.


Cytrusy stopniowo rozpływają się w kremowych sokach innych owoców; w ananasie i czarnej porzeczce, które to przecież okazują się jednymi z wyznaczników współczesnej paprociowości, łagodząc męskie perfumy, kobiecym dodając cielesnego, ziołowego lub nawet industrialnego charakteru, zaś w uniseksach układając się w delikatny, nie tolerujący brutalności pomost między pozostałymi frakcjami nut.
Tutaj obu fruktom towarzyszy miękka, sucha, jakby nostalgiczna drzewność czy delikatna, poetycka kwiatowość, niekiedy tylko ubrudzona ciemnym i tłustym dziegciem. Zazwyczaj jednak drzewna świeżość brzozy pojawia się w Héroïque pod postacią chłodnego jasnego promienia, jak w dawnym Cuir de Russie od L.T. Piver. Tuż za nią meldują się śmietankowy sandałowiec, ciemna, szlachetna dębina oraz miękkie, drzewne piżma. Jak również suchy chociaż dyskretny, syntetyczny mech dębowy. I wanilia. I zdawałoby się niewinne ambrowe złocistości.
Lecz to tylko pozory.


Naprawdę w Heroicznym - lub raczej w Heroicznej - bez trudu dostrzegam przebojowość, odwagę, co nieco tupetu czy żywy humor. Żadna z tych cech jednak nie krzyczy, nie domaga się uwagi za wszelką cenę, nie ma w sobie nic z neurotycznej histeryczki.
To stanowczość (stereo)typowo kobieca, nie wymuszająca przemocą ale nakłaniająca ku sobie za pomocą rzeczowych i systematycznych namów, szelmowskiego podstępu czy też zaraźliwego entuzjazmu i wiary we własne siły, przed którą inni po prostu muszą się ugiąć. ;)
Oto cisza i wdzięk, w których tkwi prawdziwa Moc. Niech więc zadrżą wrogowie! ;)

Kiedy trzydzieści lat po utworzeniu Legionów Piłsudskiego, w październiku 1944 roku w jednej z willi podwarszawskiego Ożarowa Mazowieckiego toczyły się pertraktacje, dotyczące warunków kapitulacji powstania warszawskiego, jednym z postulatów polskiej strony było zapewnienie walczącym w powstaniu kobietom pełnego statusu jeńców wojennych. Naziści nie chcieli się zgodzić.
Argumentowali, że wymagałoby to utworzenia żeńskich obozów jenieckich, co przecież nie jest możliwe, ponieważ polscy powstańcy - choć jest wśród nich sporo kobiet, szeregowych żołnierek - nie mogą przecież dysponować odpowiednią liczbą podoficerów i oficerów płci żeńskiej, niezbędnych z prawno-administracyjnego punktu widzenia. Nie mieli racji.
Nie przewidzieli, nie pomyśleli albo nie wiedzieli, że i do tej walki po raz kolejny włączyły się kobiety. I to bynajmniej nie nowicjuszki, lecz pełnoprawne żołnierki, które doświadczenie bojowe (z oficerskimi szlifami włącznie) zdobywały już w pierwszej wojnie światowej a umocniły w wojnie polsko-bolszewickiej roku 1920.

Więc to właśnie im, uwiedzionym wizją odradzającej się Polski, snutym przez byłego komunistycznego terrorystę [oraz jego feministyczną żonę ;) ] patriotycznym wariatkom i marzycielkom, zawdzięczamy istotny wkład do pełnego równouprawnienia płci w walce. Jakkolwiek to brzmi.
Moje dzisiejsze Heroiny.


Rok produkcji i nos: 2015, anonimowa osoba pod auspicjami Jeanne Sandry Rancé

Przeznaczenie: zapach stworzony dla mężczyzn, na których skórze jednak szybko milknie i niknie (choć i tak nie jest zbyt śmiały), zmieniając się w blade widmo samego siebie. Lub raczej - wcielenie słynnego Aventusa marki Creed, do którego Héroïque faktycznie jest podobne. Jednak nie identyczne, tylko bardziej gładkie, przejrzyste i spokojne, mniej hałaśliwe, liryczno-refleksyjne.
Jak wspomniałam w nawiasie, omawiana dziś mieszanka charakteryzuje się skromną projekcją, niechętna do odstawania od ludzkiego ciała w czymś wyraźniejszym niż wąska, jasna ale delikatnie opalizująca aura [poważnie: w moim synestetycznym odbiorze ten zapach mieni się bielą ale i opalizuje, jako chyba jedyny ze wszystkich, które dotąd poznałam :) ]. W związku z czym idealnie pasuje na wszystkie okazje, jakie tylko sobie wymyślimy, włącznie z najbardziej oficjalnymi i poważnymi. I nawet fakt, ze mieszanina gęstnieje nieco w naprawdę ciepłym powietrzu, niczemu tu nie przeszkadza.

Trwałość: najsłabszy punt kompozycji, która nie potrafi utrzymać się na skórze dłużej, niż trzy do czterech godzin plus trudny do zdefiniowania okres zamierania (który jednak nie może być dłuższy, niż kolejne półtorej do dwóch godzin).

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: bergamotka (oraz inne cytrusy), czarna porzeczka, ananas, jabłko
Nuta serca: paczuli, jaśmin, róża, brzezina
Nuta bazy: drewno tekowe, mech dębowy, akord ambrowy, wanilia, jasne piżma
___
Dziś noszę Panią Walewską Classic od Miraculum. Patriotycznie! ;D

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.polskieradio.pl/8/405/Artykul/721273,Nieznana-armia-polskich-kobiet
2. https://pl.wikipedia.org/wiki/Orl%C4%99ta_Lwowskie#/media/File:Orleta_-_obrona_cmentarza._Wojciech_Kossak.jpg
3. http://ciekawostkihistoryczne.pl/2014/03/08/zapomnij-o-legionistach-te-dziewczyny-wywalczyly-polsce-wolnosc/
4. http://wyborcza.pl/51,75475,10345180.html?i=0 [Autor: Marcin Stępień]
5. https://sienio.wordpress.com/tag/1920-bitwa-warszawska-3d/
6. http://stopklatka.pl/multimedia/100866,osoba,179388,karolina-chapko#galeria
7. https://sienio.wordpress.com/tag/1920-bitwa-warszawska-3d/

* Tytuł jednego z rozdziałów książki Stanisława M. Jankowskiego Dziewczęta w maciejówkach, opowiadającej o legoinistkach Piłsudskiego.
Chociaż, czy aby na pewno rzeczywiście lepszy? W końcu, jak przykładowo wyznaje w jednym z wielu cytatów opracowania była żołnierka: "Starszy sanitariusz Zdziarski [...] to nikt inny tylko pisząca te słowa medyczka Zdziarska Maria, która nigdy nie ubierała się po męsku i nigdy nie zmieniała końcówki swego nazwiska. Dlaczego więc w rozkazie oficjalnym zmieniono ową końcówkę, zacierając fakt, że i kobiety umiały zasłużyć na pochwałę wojskową, jeśli chodziło o obronę własnego kraju?".
Co przypomina mi, przytaczany jako dowcipne dziewiętnastowieczno-orientalne dziwactwo i anachronizm, przykład z hollywoodzkiego filmu oraz książki pt. Anna i król, w której do brytyjskiej guwernantki dzieci króla Syjamu tamtejsza etykieta dworska nakazywała zwracać się w rodzaju męskim. Zgodnie z nią kobieta nie mogła pełnić równie wysokiej funkcji, zatem zaistniały ewenement należało oficjalnie traktować tak, jak mężczyznę.
Stąd wniosek, że przeszłyśmy, moje Drogie, znacznie dłuższą drogę, niż nam się wydaje. :) Uwagę tę kieruję przede wszystkim do tych z Was, które nie uważają się za feministki - ku nauce i uświadomieniu, że nawet możliwość pracy i w ogóle aktywności pozadomowej pod własnym nazwiskiem wcale ale to wcale nie jest kwestią oczywistą. Nie, jeżeli było się kobietą.

wtorek, 10 listopada 2015

Propozycja na pustynne safari

Był już oud syntetyczny i nowoczesny, dziś nadeszła pora na coś bardziej tradycyjnego. Chociaż... czy aby na pewno?



Araik marki Syed Junaid Alam jest z pewnością - co nie powinno dziwić - oudem typowo arabskim, a więc ciemnym, gęstym, wszechogarniającym oraz absolutnie, bezgranicznie zwierzęcym. ;) Stajnia, obora a może niesprzątana od dekad toaleta publiczna...? To wszystko można znaleźć w bahrańskich perfumach już od samego otwarcia. Na dzień dobry.
Osiemset procent oudu w oudzie.

O którym jednak nie napisałabym osobnego tekstu, gdyby nie jego... przytulność [chociaż to chyba nie jest najtrafniejsze słowo ;) ], z konieczności poufała intymność, jaką dzielą zwykle ludzie przebywający wspólnie dłuższy czas w niewielkiej przestrzeni. Na przykład we wnętrzu samochodu. :D
I chociaż w Araik nie znajduję ani odrobiny woni okołomotoryzacyjnych, to jednak jest weń i wspomniana animalność, i ciężkość nieruchomego powietrza, i jasne promienie, prześwietlające olfaktoryczny krajobraz na wylot, jak przez samochodowe szyby. Jest też wreszcie późniejsza suchość pustyni, stopniowo biorąca górę nad cielesno-drzewnymi wyziewami. Nie ma za to przesadnego gorąca, którego wypadałoby spodziewać się po zwrotnikowej pustyni.
Cóż, najwyraźniej jest to auto klimatyzowane [co również mnie nie dziwi]. ;)


Rok produkcji i nos: nieznane, jak zwykle w przypadku średnio- i niskopółkowych kompozycji o typowo arabskim rodowodzie.

Przeznaczenie: zapach klasyfikowany jako uniseks, jednak ortodoksyjna arabskość mieszanki dla wielu osób może okazać się przeszkodą nie do przejścia - i to bez różnicy ich płci biologicznej lub kulturowej.
Dlatego w tym konkretnym przypadku jeszcze mocniej zachęcam do przetestowania pachnidła na własnej skórze, skonsultowania go z osobami z Waszego otoczenia ale pod żadnym pozorem nie decydowania się na zakup w ciemno; niezależnie od tego, jak wielkimi fanami kompozycji oudowych jesteście.
Tutaj spotkacie nieeuropejską moc i zamaszystość a także wybitną dosłowność ciemnych i tłustych dymów, dedykującą pachnidło osobom przyzwyczajonym do podobnych klimatów. Araik to może nie bestia ale całkiem donośny gagatek, pamiętajcie o tym.

Trwałość: około dziesięciu godzin wyraźnej, żywej emanacji oraz dalszych kilka stopniowego zaniku.

Grupa olfaktoryczna: drzewno-orientalna

Skład:

Nuta głowy: akord ambrowy, róża
Nuta serca: piżmo
Nuta bazy: oud
___
Dziś noszę Mortal Skin od 777 Stéphane Humbert Lucas.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z https://www.flickr.com/photos/67448011@N00/3755248220/in/photostream/ [jej autor ukrywa się pod pseudonimem tmlvngs].

poniedziałek, 9 listopada 2015

Wszystko, czego nie chcecie wiedzieć o odcinaniu kuponów


Nadrabiam zaległości... również takie sprzed ponad roku. ;) Dlatego dziś, chociaż wcześniej jakoś się nie złożyło, postanowiłam poświęcić chwilkę Wonderoud marki Comme des Garçons. Dosłownie chwilkę.
Na więcej niestety perfumy - choć niewątpliwie ładne - nie zasługują.

Od początku jawnie powołujące się na bliskie pokrewieństwo ze starszym, bardziej gładszym i piękniejszym Wonderwood, omawiane pachnidło okazuje się jednak dosyć wyraźnie odeń inne. Bardziej kanciaste, suche, złożone z mnogości egzotycznych drzazg, rozrzuconych swobodnie wokół półpłynnego lecz chłodnego metalicznego jądra. Z czasem w Wonderoud na pierwszych skrzypcach swoje wysokie ale gładkie indyjskopodobne tony zaczyna wygrywać kuszący ciemny sandałowiec , więcej jest też cienistej słodkości i oleistej matowości [jakkolwiek to brzmi ;) ], jednak to zdecydowanie za mało, żeby mnie zachwycić.

Bazą mieszanki okazuje się suchy, ciemny i gryzący nieśmiertelny duet paczuli z wetywerią, z którego to fundamentu stopniowo znika typowo commedesgarçonowski, podrasowany czarnym pieprzem akord drzewny; ciemny, egzotyczny, lekko pikantny wielodrzew. Ładne toto, chwilami nawet dymne, lecz w gruncie rzeczy koszmarnie wtórne – i to nie tylko wobec Wonderwood.
Szkoda.

To wszystko, co mam do powiedzenia.
Dziękuję.


Rok produkcji i nos: 2014, Antoine Maisondieu

Przeznaczenie: zapach typowo uniseksualny, będący kolejnym przykładem pachnidła dedykowanego przede wszystkim fanom konkretnej grupy olfaktorycznej aniżeli posiadaczom takiego a nie innego zestawu chromosomów. :) Przecież trudno nie zauważyć, dla kogo, po co i na fali jakiej mody powstał Wonderoud oraz komu zatem powinien najbardziej przypaść do gustu. Jeżeli więc uwielbiacie akord drewna agarowego, cenicie gładkie, sympatyczne "pinokie" [jak zwykli nazywać wody drzewne rosyjskojęzyczni perfumoholicy ;) ] i nigdy nie jest Wam mało kolejnych perfum z tej grupy zapachowej, koniecznie przetestujcie Wonderoud.
Natomiast jeżeli szukacie czegoś wyjątkowego, innego, nowego - albo przynajmniej różniącego się od Wonderwood, spójrzcie w inną stronę. :]
Właściwie jedyną istotną różnicą między obiema wodami, jest mocniejsza, bardziej wyrazista projekcja młodszej z nich, co jest w zasadzie jej podstawową zaletą. Wonderoud zdecydowanie trzyma się ciała z większym zaangażowaniem a jednocześnie śmielej wygląda w świat dookoła uperfumowanej osoby; lecz uwaga, nie znaczy to jednak, że jest wszędobylskim, ogoniastym killerem! To po prostu Wonderwood było wyjątkowo nieśmiałe. :)

Trwałość: w granicach pięciu d siedmiu godzin nienachalnego ale wyczuwalnego życia.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

drewno cedrowe, oud, drewno sandałowe, drewno gwajakowe, paczuli, wetyweria, paszminol
___
Dziś noszę African Leather od Memo.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z https://www.flickr.com/photos/judy-van-der-velden/8024502321/ [Autorka: Judy van der Velden]