poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Historia pewnej miłości

Blisko dwa miesiące temu na moją blogową skrzynkę mejlową przyszedł list. Jego Autorka pytała czy nie zechciałabym odstąpić jej sampli dwóch lub trzech  zrecenzowanych wcześniej zapachów oraz prosiła o pomoc w doborze perfum. Ponieważ wspomniane przez S. próbki dawno już trafiły w inne ręce, mogłam jedynie odpowiedzieć na drugą część prośby, co też zrobiłam najlepiej, jak umiałam. Zaproponowałam przy okazji kilka innych sampli, być może w ramach drobnej wymiany.
S. wyraziła zgodę i był to początek naszej korespondencji, która rozciągnęła się na kilkanaście dalszych listów. :) Dowiedziałam się wtedy, że moja nowa perfumowa znajoma poszukuje perfum, które nie drażniłyby jej niedawno narodzonego Synka ale też były przyjemne dla niej, miłośniczki świetlistych szyprów oraz lżejszych akordów drzewnych.
S. zdumiała mnie swoją szczerością oraz ogromem pozytywnej energii i siły, kiedy nie tylko opisała mi swoje dotychczasowe olfaktoryczne miłości ale wręcz streściła pokrótce niemal całe życie. Wspomniała o kochających rodzicach i trudnym dzieciństwie, o sile, jaką czerpała ze świata własnych marzeń czy literatury oraz o determinacji, by dzięki edukacji osiągnąć niezależność, zaś dzięki miłości uwolnić się od balastu przykrych wspomnień i - tak po prostu - zacząć żyć pełnią życia. :) Kiedy pisała o swoim Mężu oraz Synu nie miałam najmniejszych kłopotów aby pojąć, jak bardzo ich kocha. I jak oni muszą kochać ją. :)
Poczułam sympatię do S. nie tylko z powodu jej ogromnego hartu ducha ale też z racji kilku zbieżności w naszych życiorysach. Widzicie więc, że nasze kontakty od samego początku wyszły daleko poza strefę "normalnych stosunków bloger-czytelnik" [nie bardzo wiem, jak to inaczej ująć], stając się bardzo ciepłymi oraz intymnymi, pełnymi szeptów, zwierzeń, blasków i cieni, gorzkich wspomnień, pięknych marzeń oraz rzeczywistości, która wydaje się doskonałym podsumowaniem dotychczasowego życia oraz startem w przyszłość najlepszym z możliwych.
W pewnym momencie S. przytoczyła nawet słowa Alberta Camus: "przyszłość będzie szczodra jedynie wtedy, kiedy wszystko ofiarujesz teraźniejszości".
No, sami powiedzcie: jak można nie polubić kogoś, kto myśli w ten sposób? :)

Więc kiedy wreszcie doszło do naszej wymiany, wysłałam swój list jako pierwsza, by po jakimś czasie otrzymać odpowiedź. Tego dnia byłam w domu, więc przesyłkę poleconą mogłam odebrać osobiście. Pokwitowałam odbiór i przyjęłam od naszej listonoszki kopertę, która jak na obiecanych parę próbek była zbyt duża i ciężka. Zdecydowanie zbyt ciężka. Zatem możecie zrozumieć moją ciekawość, kiedy zaczęłam drzeć papier i folię a potem, ujrzawszy ich zawartość, z wrażenia niemal bezwiednie opadłam na krzesło.
Obciążnikiem przesyłki od S. była bowiem książka. Nie byle jaka.


Kto zwraca uwagę na przyczajone z boku okienko bieżących lektur z mojego profilu w portalu Lubimy Czytać [zbyt rzadko je uaktualniam...], miał okazję ją zoczyć. Zdążyłam ją już nawet zacytować. ;) S. sprezentowała mi słynną książkę Denyse Beaulieu, autorki bloga Grain de Musc, zatytułowaną The Perfume Lover. A Personal history of scent. [Swoją drogą, jakby tu zmyślnie przetłumaczyć wieloznaczny tytuł dzieła..?] Ponoć S. kupiła ją na Amazonie, lecz lektura nie przypadła jej do gustu. Dołączona do przesyłki kartka z podziękowaniami sprawiła, że - o ile to możliwe - jeszcze silniej poczułam się ujęta oraz zawstydzona. Nie wiedziałam, co powiedzieć, w jaki sposób się odwdzięczyć. S. zdumiała mnie po raz kolejny - szczodrością kompletnie nie przystającą do mojej niewielkiej próby pomocy.
Spotkawszy się ze zdecydowaną odmową mi prawa do jakiegokolwiek rewanżu, mogłam zrobić tylko jedną rzecz: poprosić S. o pozwolenie na posłużenie się zarysem Jej historii w opisie książki Beaulieu oraz powiązanych z nią perfum. Dziś nadszedł dzień, kiedy znalazłam czas, by stworzyć notkę odpowiedniej długości. :)

S., jeszcze raz dziękuję! :*



Najpierw kilka słów na temat lektury.
The Perfume Lover to dzieło dwubiegunowe: o dwóch kompletnie przeciwstawnych wartościach, ogromnym znaczeniu merytorycznym oraz sprzecznym zeń nudnym zbiorem ekshibicjonistycznych plotek. Naprawdę mam z tą książką niemały kłopot.
O ile wprost brak mi słów, by wyrazić uznanie dla ogromu wiedzy Denyse z dziedziny sztuki i rzemiosła olfaktorycznego, ich dziejów, meandrów produkcyjno-marketingowych, roli w kulturze wysokiej i popularnej czy w świecie co najmniej dwu cywilizacji, jak również naświetlenia życiorysów, metod twórczych tudzież przemyśleń perfumowych kreatorów, krytyków oraz historyków, o ile Beaulieu wzbogaciła moją wiedzę odnośnie samego tworzenia zapachów [której zręby zawdzięczam Perfumom Cathy Newman] i pozwoliła zrozumieć, dlaczego właściwie (dotąd podświadomie) uważałam Bertranda Duchaufoura za jednego z tych twórców, których dzieła darzymy uwielbieniem odwrotnie proporcjonalnym do ich prywatnego charakteru, o tyle część dotycząca życia prywatnego autorki koszmarnie mnie wynudziła.

Poważnie. Choć bez kłopotów zaakceptowałam wtręty na temat niegdysiejszych upodobań olfaktorycznych Beaulieu czy jej bliskich - jako niezbędny składnik opowieści o jej prywatnym rozumieniu tego świata oraz drodze od bycia "bierną użytkowniczką" (ponieważ kiedy mieszkała z rodzicami nie mogła się perfumować) aż do poziomu eksperckiego - od momentu przeplatania historii szczegółami życia erotycznego autorki coraz częściej przyłapywałam się na czytaniu co czwartego zdania. A i to tylko dlatego, by wyłapać, czy między nużącym lansowaniem się na boginię zmysłowości nie zapodziała gdzieś przypadkiem prawdziwie wartościowej informacji. ;]
Miarka przebrała się chyba w momencie, kiedy D.B. zaczęła szukać powiązań między sobą a biblijną Marią Magdaleną. W końcu obie są/były 'świętymi grzesznicami' i w ogóle "przecież Maria Magdalena, jako prostytutka, na pewno również korzystała z perfum". Rety! Po przeczytaniu takich wynurzeń miałam ochotę nakrzyczeć na autorkę, żeby się ogarnęła i przestała pieprzyć jak potłuczona, usiłując żerować na najniższych instynktach oraz skojarzeniach czytelników [lubię psy, kuchnię wegetariańską, muzykę Wagnera i epicki rozmach ale nie znoszę smrodu papierosowego dymu - czy to robi ze mnie Adolfa Hitlera? ;> A i tak wymieniłam więcej "podobieństw", niż między Beaulieu a Marią Magdaleną], zresztą i tak sprawiających wrażenie wepchanych w tekst na siłę, ponieważ wydawca prosił: "więcej seksu! więcej brudu!" A najgorsze, że to wszystko jest bezwstydnie jawne; jakby w podkreślaniu szantażowania czytelników seksem i traktowaniu ich jak idiotów którzy, kolokwialnie mówiąc, bez gołego damskiego tyłka w gratisie niczego nie kupią, nie zawierało się nic nagannego. Trochę mnie to zniesmaczyło.

Zatem, jeżeli chcecie dowiedzieć się kilku naprawdę wartościowych faktów zza kulis perfumowej rzeczywistości a nie przeszkadza Wam wymuszony ekshibicjonizm pisarki, możecie śmiało sięgać po Perfume Lover. Lecz jeżeli przeszkadza, to też sięgnijcie; najwyżej zrobicie to, co ja, skacząc nad irytującymi rozdziałami! ;) Przyjdzie Wam to tym łatwiej, że całość czyta się naprawdę prosto i szybko.


Książka książką, jednak troszkę martwi mnie, że przeniosłam swój doń stosunek na perfumy, których powstawanie dokumentuje. Séville à l’Aube od L'Artisan Parfumeur to pachnidło, które w przeciągu kilku miesięcy od pierwszych testów całkowicie zmieniło swój przebieg.


Kiedyś było bardziej mroczne, krystalicznie nerolowe, przewiane lekkim, ciemnym kadzidłem oraz kryjącym w sobie sporo przestrzeni wypełnionej rozgrzanym powietrzem, obecnie zauważam weń głównie mleczko pszczele, zastałą wodę spod bukietu z kwitnących gałązek pomarańczowego drzewka oraz tajemniczą niczym mydłkowaty mruk z emo-harlekina dla nastolatek mieszankę bliżej nieokreślonych żywicznych grudek. A to wszystko jaśniutkie, nafaszerowane antydepresantami oraz pożywnym, organicznym żarciem i ubrane w jasne, przewiewne ciuchy. A że wbrew własnej woli? I cóż z tego, skoro tak ładnie prezentuje się na tle słońca i pomarańczowego sadu? ;>

W świetle powyższych słów moglibyście wysnuć wniosek, że Sewilla o Świcie to dla mnie jakieś kompletnie nienoszalne paskudztwo, lecz to nie będzie prawdą. Faktycznie mam ową mieszaninę za ciekawie skonstruowaną, przyjemnie oplatającą ludzkie ciało szczelnym lecz miłym w dotyku woalem, żywą i nawet obdarzoną wyrazistszym charakterem. Sęk w tym, że niespecjalnie ją lubię. ;)
Jest gęsta i mocna, lecz trochę zbyt zaborcza, mętna. A właściwie to mięsista; niczym gruboliściasta roślina o słodkim aromacie, uziemiona świeżą lawendą oraz wspomnianym pszczelim mleczkiem tak, że nieodparcie przypomina mi Amaranthine marki Penhaligon's, z którym problem mam jeszcze większy. ;) To raczej nie przypadek, iż obie pachnidła wyszły spod tej samej ręki. Czyżby Duchaufour właśnie tak wyobrażał sobie perfumową zmysłowość? Choć z drugiej strony... jeżeli podzielcie Sécrétions Magnifiques przez dziesięć, weźmiecie jedną część i dodacie doń olejek petigranowy, absolut kwiatu pomarańczy, lawendę, rozrzedzony zapach wosku oraz kilka żywicznych grudek bardzo możliwe, że otrzymana mikstura będzie pachnieć podobnie do Séville à l’Aube. :> Może faktycznie jest w niej seks, słońce i andaluzyjska wiosna, jednak całość z jakiegoś powodu denerwuje mnie i odstręcza.
Choć nie mogę odmówić wodzie urody, trudno zignorować mi kryjącą się gdzieś wewnątrz niej agresję, coś wyjątkowo paskudnego i, jak mawiają anglojęzyczni, creepy. Lecz to chyba efekt pożądany; wystarczy tylko spojrzeć na procesje, przechodzące ulicami Sewilli w Święty Tydzień, by poczuć się odrobinę nieswojo... ;)
Czyli zadanie wykonane. Chyba...


Cóż, jak widzicie, opis niespecjalnie pasuje do opowieści o S. i jej poszukiwaniu szczęścia. Naprawdę bardzo mi przykro; szczególnie, że zapamiętałam pachnidło zupełnie inaczej. Dlatego żeby odwrócić złą passę napiszę teraz o perfumach, które kwiat pomarańczy przedstawiają w sposób równie słoneczny, acz delikatniejszy i zdecydowanie bardziej przyjazny. Orangers en Fleurs, których próbkę nawiasem mówiąc otrzymałam właśnie od S. :) Wypadła spomiędzy stron książki...


O nich pisać znacznie prościej, bo też i w ramach olfaktorycznej opowieści dzieje się o wiele mniej - chociaż ciekawie.
Orangers en Fleurs to zapach prosty i uroczy. W pierwszych chwilach skrzący się i czarujący suchą jasnością kwiatu pomarańczy zdystansowanego zielonym chłodem Eau de Brouts, ubocznego efektu pozyskiwania olejki petigranowego. Po chwili jednak mieszanka zaczyna mięknąć, roztapiać się w cieple jaśminu, słodyczy ylang-ylang oraz ciemnej, zmatowionej goryczce gałki muszkatołowej. Gdzieś za kulisami przemyka zwiewna Biała Dama, otoczona zapachem tuberozy, zbyt płochliwa, by choć raz się nam ukazać; czujemy tylko jej obecność, "gdzieś tam", za ścianą - przyznajcie, że to sztuka jak na te małe, białe lecz piekielne kwiatuszki. ;) Zawsze jednak główną rolę gra kwiat pomarańczy, w bazie bardziej kremowo-pudrowy (jak to możliwe?), złożony na starannie wyheblowanych, jasnych deskach.
To zapach, który mówi sam za siebie: nieprzesadnie słodki, gęsty ale niezbyt nachalny, rozgrzany promieniami słońca o nieczęstej miękkości i urodzie. Układający się na ciele prosto oraz naturalne, a jednak z dużą gracją. Teoretycznie kompletnie nie w moim guście, ale...

Gdyby dodać doń kilka smużek kadzidła, uzyskałabym "dawne" oblicze Séville à l’Aube. :) Lecz to niepotrzebne skojarzenie, Orangers en Fleurs są piękne i bronią się same! :) Zupełnie, jak ceramiczne płytki czy murale portugalskiej manufaktury Estudio Destra. Tylko spójrzcie: jeszcze nigdy chłodne barwy nie były tak pełne życiodajnego ciepła! ;)
W prostocie tkwi siła podobnie, jak w banalnych czynnościach codziennego życia. Tym, co przesądza o ich urodzie, jest towarzystwo ukochanych osób, współdzielących nasz maleńki wycinek Wszechświata. O tym właśnie opowiadają mi Orangers en Fleurs.  Perfumy od kobiety, której marzenia, wiedza i miłość pomogły zaprojektować dokładnie taki świat, w jakim zawsze chciała żyć. :)
Czuję się zaszczycona, że mogłam Ją poznać.


L'Artisan Parfumeur, Séville à l’Aube

Rok produkcji i nos: 2012 Bertrand Duchaufour

Przeznaczenie: zapach uniseksualny, o mocy początkowo znacznej, z czasem zmieniającej się w silną, zwartą aurę.
Na okazje, pory dnia czy roku jakie sobie tylko wymyślicie. :)

Trwałość: od pięciu czy sześciu godzin zimą do prawie dwunastu latem

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: petit grain, kwiat drzewa oliwnego
Nuta serca: lawenda, kwiat pomarańczy, tytoń, wosk
Nuta bazy: olibanum, benzoes



Houbigant, Orangers en Fleurs

Rok produkcji i nos: 2012, Jacques Flori

Przeznaczenie: zapach skomponowany jako kobiecy, choć testy mogą wyjść na dobre także męskiej części społeczeństwa. ;) [Ciekawe, jak ułożyłby się na męskiej skórze? Hmmm...] Od samego początku nienachalny, najpierw jako swobodna aura, później całkiem bliski skórze.
Świetny podczas okazji oficjalnych oraz zupełnie luźnych, domowo-nieformalnych. Dzięki małej nachalności nadaje się nawet do pracy wśród większej liczby ludzi.

Trwałość: w granicach pięciu godzin; czyli raczej średnia, choć łatwa do przewidzenia

Grupa olfaktoryczna: kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: kwiat pomarańczy, róża, jaśmin
Nuta serca: tuberoza, ylang-ylang, Eau de Brouts, gałka muszkatołowa
Nuta bazy: drewno cedrowe, piżmo
___
Dziś noszę właśnie Orangers en Fleurs.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. oraz 2. http://adorngirl.com/exclusive-launch-seville-a-laube-from-lartisan-parfumeur-paris/
3. http://fineartamerica.com/featured/orange-tree-leah-saulnier-the-painting-maniac.html
4. http://upload.wikimedia.org/wikipedia/en/b/be/Estudio.Destra.Silves.Algarve.Orange.Tree.Faux.Door.Tiles.by.Katherine.Swift.jpg

2 komentarze:

  1. Ja również mam taką znajomość, która z formalnej przerodziła się w przyjaźń, choć o tyle trudną, ze dzieli nas spora odległość.
    Natomiast odnieść się chciałam luźno do perfum z nutą pomarańczy. Zawsze wydawało mi się, że uwielbiam ów owoc w zapachach, aż ze zdziwieniem zorientowałam się po wielu testach zresztą, że w każdym z nich pomarańcza przeobraża się w coś z zapaszkiem niedoschniętej ścierki w dalekim tle.
    Bardzo mnie to smuci.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, no takich przypadków mam trochę więcej niż jeden. Może nie całkiem przyjaźń (a przynajmniej nie zawsze), ale przecież o wielu osobach wiem (i Ty pewnie też), co w tej chwili dzieje się w ich życiach, a one wiedzą, co u mnie; co myślimy o sprawie X albo filmie Y itd. Do czegoś takiego wcale nie trzeba wiedzieć, jak osoba, z którą korespondujemy w ogóle wygląda. Tłumaczę to sobie tym, że po pierwsze, przyjaźnie korespondencyjne to nie wymysł ery internetu (kiedyś po prostu zdarzały się rzadziej, bo mniej było sposobów na zawarcie takiej znajomości) a po drugie: stosunki międzyludzkie to stosunki międzyludzkie. Może internet spłyca je o tyle, że wszystko co powiemy i napiszemy, i tak w co najmniej 80% pozostanie wyłącznie w sferze deklaracji, których nie trzeba wcielać w czyn [np. kiedy kogoś wirtualnie pocieszamy nie ma to takiej mocy, jak faktyczne przytulenie oraz rozmowa oko w oko, współuczestniczenie w czyimś problemie albo bólu], to przecież są to uczucia czy myśli najczęściej szczere. Po prostu zmienia się świat a my z nim. :)

      Co do pomarańczy, to piszesz o owocu, tak? Czegoś podobnego odeń jeszcze nie doświadczyłam. Pewnie to dobrze. :D Choć i bez stęchłych szmat, nieszczególnie lubię tę nutę: muszę mieć wyjątkowo dobry humor,by mierzyć się z perfumami o wiodącej nucie pomarańczy. Albo mandarynki.

      Usuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )