Zapachy marki Sonoma Scent Studio budzą moje żywe zainteresowanie, odkąd poznałam pierwsze z nich. Tworzone ze szczerą pasją, mają w sobie duszę znacznie głębszą i piękniejszą aniżeli dziewięćdziesiąt procent znanych perfum głównego nurtu. Opowiadają historie, które są bliskie mojemu sercu; do tego stopnia, że kot z grafiki promocyjnej Ambre Noir trafił do mojego awatara, zaś samo pachnidło na listę kilku moich olfaktorycznych podpisów [a jak! maniacy perfumowi rzadko kiedy miewają tylko jeden ;) ]. Ostatnim dowodem na wybitną "mojość" dzieł Laurie Erickson niech będzie fakt, iż ze wszystkich jak dotąd poznanych zdecydowanie nie spodobało mi się tylko jedno. O nim opowiem kiedy indziej.
Dziś natomiast postanowiłam pochylić się nad jednym z tych zapachów, które są pełne młodzieńczego wdzięku, z całą pewnością urocze lecz na to, by mnie zachwyciły, zdecydowanie brak im ciężkości. Champagne de Bois, bo o nim mowa, to trochę jakby młodzik w drużynie SSS. Kiedy podrośnie, bardzo możliwe, że stanie się kolejnym Ambre Noir, Winter Woods, Incense Pure czy Tabac Aurea - jednak póki co jest uroczym, niewinnym stworzeniem, które w słoneczny letni poranek, na leśnej polanie kosztuje zakazanego owocu w postaci pikniku zakrapianego alkoholem. Jednak nie o wymieniony w nazwie szampan tu chodzi, lecz o piwo. Jasne, o głębokim słodowym aromacie i goryczy, którą nienawykłe podniebienie łagodzić musi maślanymi ciasteczkami.
To bardzo ciekawy efekt, przede wszystkim z artystycznego punktu widzenia, choć wierutnie skłamałabym twierdząc, że dzieło nie nadaje się do zwykłego, częstego lub nawet codziennego używania.
Jednak mimo wszystko: czy chcielibyście pachnieć perfumami o zapachu piwa? Nawet zrównoważonego drewnem, słodyczą oraz przyprawami? No właśnie. ;)
Ja też nie chciałam. Do czasu, kiedy dzięki Poli [dzięki, Polu! ;) ] nie poznałam omawianej właśnie mieszanki.
Potem już tylko nie mogłam się nadziwić, jak sympatycznym miksem okazuje się miękka pikanteria przypraw, złagodzona śmietankowością drewna sandałowego oraz suchymi okruchami jaśminowo-tonkowych kruchych ciasteczek. Szczególnie, że już od pierwszej chwili całość podbija ku górze wiązka lekkich oraz świetlistych aldehydowych promieni. I to właśnie one czynią z szampana (a raczej drewna i przypraw) piwo, zaś jaśmin i akord ambrowy ozdabiają strużynami masła, roztapiającego się pod wpływem promieni słonecznych i powoli wsiąkającego w kruche ciasto.
Jednak w miarę upływu czasu Champagne de Bois zaczyna się zmieniać. Nie w stylu klasycznych przejść między poszczególnymi stopniami zapachowej piramidy, lecz jako sferyczna struktura zmienia powoli kształt, delikatnie przestawiając akcenty. Drewno sandałowe najpierw paradoksalnie staje się bardziej miękkie i soczyste [sprawiające wrażenie jakby sandałowcowych liści], by potem statecznym krokiem podążyć ku nasyconej, delikatnej, może nieco oleistej drzewności rodem z Tam Dao Diptyque lub Santal de Mysore Lutensa. Towarzyszy mu labdanum, cielesne choć niezbyt gęste, zaś wetyweria odpowiada za suchy, lekko orzeźwiający twist. Przez to wszystko, z dalszego planu wciąż przebija wspomnienie słodyczy wraz z dosyć wyraźnym aldehydowym musowaniem. I w tym momencie obok ewidentnego de Bois pojawia się wreszcie długo oczekiwany Champagne. ;) Lampka drogiego szampana, popijanego podczas jakiegoś sielsko-anielskiego [może romantycznego?] pikniku na pograniczu lasu mieszanego oraz sadu [lecz nie pytajcie mnie, jakie owoce się tam hoduje ;) ], w chwili pomiędzy kwitnieniem a owocowaniem. Wyczuwam słoneczną jasność i ciepło (w żadnym wypadku gorąc), starannie przemyślany eklektyczny entourage oraz dużo pozytywnej energii.
Ciepły wiatr spokojnie rozmywa wonie sandałowca, aldehydowych bąbelków oraz labdanum z wetywerią, ostatnich okruszków ciasteczek czy ciepłej szczypty zamorskich przypraw. Mieszanina staje się coraz bardziej jasna i miękka, coraz delikatniejsza aż wreszcie znika, wywiana gdzieś dalej.
Podobnie, jak próbka omawianych perfum, która jutro zmieni właścicielkę. :)
Rok produkcji i nos: 2008, Laurie Erickson
Przeznaczenie: zapach uniseksualny; równie dobry dla kobiet i mężczyzn, najlepszy jednak dla miłośników drewna sandałowego w perfumach, otoczonego jednak niebanalnymi dodatkami. :)
pachnidło zostawia za sobą ślad początkowo dosyć zamaszysty (jak to w przypadku dokonań Laurie bywa), po kilkudziesięciu minutach znacznie krótszy ale zwarty, zaś pod koniec redukujący się do wyraźnej, ok. dziesięciocentymetrowej aury.
Na wszelkie okazje, pory dnia oraz roku.
Trwałość: ok. dziesięciogodzinna [chociaż podczas upałów niemal dwukrotnie większa]
Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna
Skład:
aldehydy, goździki (przyprawa), jaśmin, drewno sandałowe, labdanum, wetyweria, ambra
___
Dziś analiza porównawcza Génie des Bois od Keiko Mecheri oraz L'enfant Terrible marki Jovoy Paris. Jej efekty opiszę wkrótce.
P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://pinterest.com/pin/423056958717025131/
2. http://pinterest.com/pin/423056958717025159/
ALDEHYDOWE bąbelki! Łaaaa! Aldehydy we współczesnym wydaniu to mój ulubiony składnik i też cenię Sonomę bardzo.
OdpowiedzUsuńOj, racja. :) Też lubię współczesne aldehydy. Fajnie jest móc obserwować, jak po latach ukrycia (następujących po latach przesytu ;) ) powoli wychodzą na światło dzienne i jak się zmieniają, traktowane już trochę inaczej, niż jeszcze 20-30 lat temu. W ogóle rozkminianie perfum to wspaniała rozrywka! :D
Usuń