czwartek, 2 kwietnia 2015

Nie takie brzydkie nosy

Jestem dziwnym typem kobiety: nie mam absolutnie nic do swojej twarzy. Nie chciałabym zmienić w niej dosłownie niczego; od czasów nastoletnich nawet zmądrzałam na tyle, żeby przestać boczyć się na swoje migdałowe, lekko tatarskie oczy [dawno temu wmówiłam sobie, żeby być dumną z wielokolorowości ich tęczówek i tak oszukałam samą siebie. ;) Teraz lubię je jako całość]. Co nie znaczy, że nie zmieniłabym tego i owego w reszcie ciała ale tak naprawdę jego obecny kształt nie spędza mi snu z powiek.
Mimo wszystko cały czas jestem świadoma, że kształt nosa, kości policzkowych bądź ust stoją wysoko na liście ludzkich kompleksów leczonych za pomocą skalpela [żeby nie było: nie mam absolutnie nic przeciwko]. Stąd właśnie wziął się, dosyć humorystyczny, kontekst skojarzenia nazw dwóch najnowszych zapachów marki Perris Monte Carlo.

Kontekst na gruncie polszczyzny banalny, ponieważ trudno inaczej spojrzeć na Patchouli Nosy Be i Ylang-ylang Nosy Be inaczej, niż przez pryzmat ich nazw. Także i mój mózg - choć przeczytał nazwy z francuska i automatycznie skojarzył je z którymś z języków Afryki - po prostu musiał odnieść ją także do mowy ojczystej, wiążąc w całość konteksty "nosów be", czyli nosów brzydkich lub takich, którym coś śmierdzi oraz perfum, za pomocą tegoż nosa doświadczanych ale które z całą pewnością nie powinny pachnąć brzydko. ;)
No. Skoro już dostatecznie namieszałam przy tłumaczeniu rzeczy prostej, spokojnie mogę przejść do właściwego opisu pachnideł. ;]


Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się po nich niczego szczególnego i... no cóż, szczególne to one nie są. :] Jednak nie są też złe ani mało ciekawe. Nic z tych rzeczy! Oba pachnidła to porządna, rzemieślnicza robota z nutką czegoś, co wyróżnia je z reszty podobnych sobie.

Weźmy takie Ylang-ylang, gdzie tytułowy kwiat dosłodzono wanilią i jaśminem wielkolistnym ale jednocześnie osuszono jasną, ostrą wetywerią oraz przyciemniono, pogłębiono czymś korzenno-dymno-drzewnym. Mieszanka rozpoczyna się tendencyjnie, ot kolejny egzotyczny kwiat i nawet późniejsze deserowienie woni nie jest w stanie zatrzeć pierwszego wrażenia; później jednak na tym jasnym, złocistokremowym obłoczku pojawiają się pierwsze rysy. Coś rozcina strukturę kwiatowo-waniliowej pianki mocnymi ale gładkimi szramami. To wetyweria, do której szybko dołącza mieszanka bliżej niesprecyzowanych jasnych nut drzewnych i ciemnych żywic; dzięki nim Ylang-ylang Nosy Be skutecznie wymyka się banałowi, nie pozwalając białym kwiatom i wanilii zmienić się w nudną pulpę bez wyrazu, których tak wiele na półkach perfumerii.
Z czasem pojawiają się wonie złocistego labdanum i kwiatu pomarańczy z akcentem na najbardziej cielesne, animalne fragmenty obu składników, stopniowo oprószane pyłkiem z eugenolowego kardamonu i gałki muszkatołowej [a może to drzewny pył i balsam peruwiański...?]. Dzięki nim składnik tytułowy nagle okazuje się niezwykle głęboki, korzenny i skórzany jednocześnie, nieoczekiwanie skłonny do zadumy.
Na słonecznych, barwnych, żywiołowych antypodach ludzie również miewają kłopoty lub refleksyjną naturę. :] Taki tam, kolejny banał do kolekcji...


Patchouli Nosy Be opisać równie trudno. Wymyka się ludzkiemu słowu, oscylując między ciemną, brunatno-ziemistą, niszową suchością tytułowego składnika a jego kakaowymi aspektami. Z początku wydaje się, że postawi na pierwszą z cech, podkreślając drzewne konotacje wody, jednak im dalej w las [znaczy: w piramidę zapachowa ;) ], tym więcej deserowej lekkości. Pojawiają się baaardzo dalekie skojarzenia z Chocolat od Il Profumo, podkreślane dodatkowo przez ciemną, lekko skórzastą ale zdecydowanie słodką wanilię.
Tu o banał było równie łatwo, co w przypadku Ylangu; jednak i tym razem anonimowy twórca lub twórczyni (albo twórcy, liczba mnoga) nagrali użytkownikom na (nomen omen) nosach, wprowadzając wesołego, pikantnego diabełka w postaci wesołych kulek czerwonego pieprzu; tego, który pieprzem tak naprawdę nie jest ale w kuchni pełni taką samą funkcję: podnosi smak potrawy, dodając jej nieco pikanterii. Tutaj umożliwił mieszaninie uniknięcie ostatecznego zadeklarowania się jako przyjemny, nienachalny jadalniak i pozwolił jej dalej balansować między skrzyżowaniem rozgrzanej ziemi z zatęchłą piwnicą a właśnie kakao i spółką. :)
Natomiast jeszcze potem Patchouli Nosy Be pewnym krokiem zmierza ku woniom bardziej zmysłowym, teoretycznie cielesnym choć jawnie roślinnym tudzież od samego początku wyprodukowanym w laboratoriach. [Czy współcześni przeciwnicy in vitro używają perfum i lubią je? ;> Akurat w tej chwili mnie to zastanowiło]. Złociste, lejące się labdanum stopniowo otacza paczulowo-waniliowo-pieprzowy rdzeń mieszaniny, zastygając na niej lekką, złocistą ambrową skorupką. A może to nie tyle ambra, co gra labdanum z drewnem sandałowym? Jednak czy wtedy czułabym je w bazie tak wyraźnie, jak czuję: lekko oleiste, skromne ale potrafiące zaznaczyć swoją obecność nieco egzotycznym, dalekowschodnim rysem? Trudno powiedzieć.
Grunt, że poszczególne nuty potrafią ze sobą współpracować, wszystkie wnoszą coś do soczku, są spójne i wiarygodne. Oraz ładne. ;)

W obu pachnidłach z Nosy Be w nazwie co prawda nic nie jest rewolucją ale banału również nijak nie uświadczymy. Zaskakują ale nie zdumiewają, jeśli wiecie, co mam na myśli. To nie ten typ perfum.
Na pewno warto je poznać ale czy kupić? Na to pytanie musicie odpowiedzieć sobie sami. :)


Zapachy powstały w roku 2014 w laboratoriach Robertet ale dane ich twórcy lub twórców nie zostały upublicznione.


Patchouli Nosy Be

Przeznaczenie: zapach typu uniseks z samego środka skali o przesadnie skromnej projekcji; trudno "odkleić" go od skóry ale o jego wysokiej jakości świadczy niemal nieustanne wibrowanie nut, iskrzenie między wonnymi cząsteczkami a resztą świata (tyle, że bardzo bliską ludzkiemu ciału :) ).
Na dosłownie wszystkie okazje, pory dnia oraz roku.

Trwałość: około sześciu godzin wyraźnego trwania

Grupa olfaktoryczna: drzewno-przyprawowa

Skład:

Nuta głowy: różowy pieprz, paczuli
Nuta serca: labdanum, kakao
Nuta bazy: drewno sandałowe, drewno cedrowe, wanilia, paczuli


Ylang-ylang Nosy Be

Przeznaczenie: perfumy dedykowane kobietom, jednak nietypowa dla składnika tytułowego głębia i dymność umożliwiają komfortowe testy również przedstawicielom płci niesłusznie uważanej za brzydszą. :D
Szkoda tylko, że zapach trzyma się tak blisko skóry (acz nie aż tak bardzo, jak jego paczulowy brat), odstając odeń tylko w pierwszych kilkudziesięciu minutach od aplikacji i tylko jako niezbyt gęsta aura.
Nosi się go jednak bardzo przyjemnie i lekko; a czy muszę Wam mówić, że "lekki ylang-ylang" to w zasadzie jest oksymoron? ;)

Trwałość: do ośmiu-dziewięciu godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: ylang-ylang, grejpfrut, cytryna, kardamon
Nuta serca: ylang-ylang, jaśmin wielkolistny, kwiat pomarańczy, róża
Nuta bazy: ylang-ylang, drewno cedrowe, wetyweria, wanilia, świerzbnica polna, labdanum

___
Dziś nosiłam Sakurę od Miyi Shinmy.

P.S.
Źródła ilustracji:
1. Different nose types autorstwa moni158
2. How to Draw a Nose - Step by Step autorstwa Proko How to Draw [zrzut ekranu z filmiku zamieszczonego na YouTube].
3. http://blog.missala.pl/recenzje/nosy-be-czyli-raj-dla-nosow/

4 komentarze:

  1. Wstępem mnie rozłożyłaś na łopatki :D Aaaaale już się pozbierałam i napiszę, że Patchouli nie znam a chętnie poznam i zrobię to niedługo, bo mnie ogromnie zaciekawiły.

    Hahhaaha i jeszcze na dokładkę: "nietypowa dla składnika tytułowego głębia i dymność umożliwiają komfortowe testy również przedstawicielom płci niesłusznie uważanej za brzydszą". PRAWDA!!!
    Ja Cię cytuję, zauważyłaś???? :D

    Genialne!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A to przepraszam. ;P Na pewno warto poznać oba zapachy ale Patchouli jest, jakby to ująć...?, bardziej "niszowe w tradycyjnym znaczeniu".

      Oj, rzeczywiście, cytata jak wół. :D Tym ciekawsza, że wybrałaś sobie akurat okrągły fragmencik mojej nowomowy. ;))

      Usuń
  2. Ten pierwszy koniecznie muszę spróbować :D A tak na boku, to wierny wręcz zapach tego kwiatu (ylang-ylang) pamiętam z tych takich kadzidełek na patyczkach za dwa zeta, dostępnych w każdej kwiaciarni/rupieciarni, to były kadzidełka o zapachu ponoć jaśminu, ale pachniały jak ylang-ylang, dosłownie nim i bardzo intensywnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ylang mógłby Ci przypaść do gustu - ale niczego nie przesądzam.

      Jakieś półtora roku temu naszła mnie chęć na kupno takich właśnie kadzidełek; wybrałam drewno sandałowe i wiesz co? Też pachniało całkiem przyzwoicie. :) Oczywiście nie jakoś oszałamiająco czy super-wiernie ale poznałam sporo droższych, milion razy fikuśniejszych substancji zapachowych, które były mniej wierne oryginałowi, niż właśnie to taniutkie, na tysiąc procent chemiczne maleństwo.
      Mimo wszystko jednak od czasu do czasu wolę spalić w trybularzu odrobinę drzazg prawdziwego sandałowca, takim zrobiłam się burżujem. ;)

      Usuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )