niedziela, 12 kwietnia 2015

Najcenniejszy z landszaftów


Landszaft. Kojarzy się z kiczem, z czymś pozbawionym klasy i ze wszech miar przesadzonym a kiedy jakimś cudem wydaje nam się świadom własnej artystycznej słabości, jesteśmy skłonni awansować go do kategorii dzieł kampowych. Tymczasem landszafty mają to do siebie, że często przedstawiają krajobrazy, na widok których komuś kiedyś z zachwytu dosłownie zaparło dech; w istocie zatem posiadają potężną ale nieco wstydliwą zdolność docierania bezpośrednio do ludzkich emocji, bez pardonu dobierają się do naszych miękkich podbrzuszy.

Wstydzimy się ich tak, jak wstydzimy się słabości. Ponieważ landszaft na ścianie [a współcześnie np. na monitorze komputera czy telefonu jako tapeta] w jakiś sposób ujawnia przed światem naszą słabość. A my bardzo nie lubimy być słabi, nie publicznie.
Odkrywamy się tylko przed najbliższymi osobami - a w sposób absolutny i nieznający granic wyłącznie w sytuacjach intymnych.

O tym właśnie opowiada mi l’Ambre des Merveilles marki Hermès.


A raczej nie tyle opowiada, co szepcze na ucho; w niemal absolutnej ciszy i harmonii świata zewnętrznego z wewnętrznym, w intymnym półmroku zachodzącego słońca.

l’Ambre des Merveilles ściele się łagodnie na ludzkim ciele, okrywa je jednocześnie miękko oraz ciężko, oblepia ale i pieści. Z początku słony słonością zaschniętych na skórze grudek soli, pozostałych po kąpieli w morzu martwym, szybko ogrzewa się za pomocą wanilii i labdanum, zezłaca, pozwala nam utonąć w najbardziej elementarnej zmysłowości, przyjemnościach ciała równie naturalnych, co pięknych.
Nie musimy długo czekać, by Ambra Cudów krokiem lekkim i pewnym wkroczyła w świat potężnej, zdecydowanie niekulinarnej słodyczy, zmąconej naturalnymi zapachami ludzkiego ciała. Tu wszystko do siebie pasuje: sól do potu i śliny, słodycz ciemnej wanilii do zmienionego w płynny bursztyn, przelewającego się labdanum. Z czasem ich absolutna, radosna zmysłowość ogrzewa się jeszcze bardziej i nabiera przytulnych, cichych ale - co za niespodzianka! - szykownych tonów. To już nie tyle akt seksualny, co chwile tuż po nim, dzielone z ukochaną osobą, doskonale czułe i błogie. Zachwycające w swej prostocie, rozbrajające oczywistą naturalnością, śmiałe w idealnej słabości.
l’Ambre des Merveilles to czas, który z większym lub mniejszym powodzeniem usiłowało uchwycić wielu artystów, poetów, marzycieli. Jakim cudem dołączył do nich Jean-Claude Ellena, specjalista od pozbawionych Ducha soczków rodem z lokalnego warzywniaka? ;> Pozostaje zagadką.

Chociaż uczciwie muszę przyznać, że próby podejmował już wcześniej, z nieco innej strony w przemiłym Ambre Extrême od l'Artisan Parfumeur czy w Déclaration Cartiera a od tej samej w drugim z rzędu dziele hermesowskiego Cudownego cyklu, lubianym przeze mnie Elixir des Merveilles [w odróżnieniu od innych wód serii, zbyt rachitycznych, abym mogła je cenić], eksplorującym dokładnie te same rejony, co l’Ambre des Merveilles. Tutaj temat zmysłowości, soli, słodyczy oraz zmysłowego, cielesnego ciepła uwydatniono przez skupienie się tylko na nim; wyłącznie na tym co w erotycznej grze harmonii, burzy emocji, światła oraz cienia najważniejsze i najtkliwsze.
Ellena stworzył więc klasyczny landszaft. Cieszmy się tym ale może lepiej nie mówmy autorowi, dobrze? ;) Jeszcze się facet załamie. :P


Rok produkcji i nos: 2012, Jean-Claude Ellena

Przeznaczenie: klasyczny uniseks, na skórze mężczyzn nabierających bardziej wyrazistych, ciemniejszych (chwilami nawet, hmm... marynistycznych) barw. O projekcji mocnej i zdecydowanej, jednak wyłącznie w najbliższym otoczeniu uperfumowanej osoby, jak gęsta i intensywna, wibrująca aura; jednak żadnych śladów zapachowych, żadnego zasnuwania sobą całego pomieszczenia, które to działania godziłyby w intymny charakter mieszaniny. ;)
Na okazje wszystkie, niekoniecznie intymno-pościelowe.

Trwałość: około dziesięciu-piętnastu godzin wyraźnego życia i jeszcze parę cichego zamierania

Grupa olfaktoryczna: orientalno-waniliowa

Skład:

akord ambrowy, labdanum, paczuli, wanilia
___
Dziś noszę Rose Nacrée du Désert z Guerlainowej butikowej serii les Déserts d'Orient.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.buzzfeed.com/mattcherette/magnificent-cloud-formation-over-new-zealand-at-su
2. http://womaninthewoods.tumblr.com/post/83562562634

5 komentarzy:

  1. Przyznaję z pewnym wstydem, że ten zapach wąchałam na blotterach dobrę kilkanaście razy, ale nigdy nie psiknęłam na skórę. /szeptem: Jakoś nie jestem fanką Jean-Clauda.../

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widać nie zaiskrzyło pomiędzy wami. ;) Więc może faktycznie szkoda czasu na testy...? Szczególnie, kiedy dookoła masz więcej ciekawych zapachów.
      /rubasznie, poklepując po plecach: Spoko, ja też nie jestem!/ :D

      Usuń
  2. Uwielbiam ten zapach! Na mnie jest taki ciężki, ziemisty, ziołowy wręcz, ale przepiękny. Co dziwne, wanilii nie wyczuwam w nim wcale. Recenzja świetna, a zdjęcie ją otwierające aż zapiera dech w piersiach

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Opisywałaś go już? Bo nie pamiętam a na pewno szukałam... w każdym razie nie dziwię się, że ten zapach Cię zauroczył. Już on to potrafi! ;)
      "Moja" wanilia była bardzo niedosłowna, ślicznie zlana w całość z labdanum i prześlicznie ciemno-dymna i w ogóle zadowalająca ale teraz, czytając Twoje słowa, chyba zaczynam zazdrościć Ci tych ziół i ziemistości... :) Ech, człowiekowi nie dogodzisz: zawsze będzie wolał to, co mają inni. ;)
      Dzięki za miłe słowo. A zdjęcia wybrałam z całkowitą premedytacją. ;D

      Usuń
    2. Pisałam u siebie, ale o wersji edt, którą mimo wszystko z całej serii kocham najbardziej. Powoli przymierzam się nawet do zakupu, do jesieni będzie moja :)

      Usuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )