sobota, 19 lipca 2014

Miłość? Na bogato!

Jest pewien rodzaj istot ludzkich, których nie potrafię znieść: to materialiści. Szczególnie ci, dla których przedmioty zwane luksusowymi stanowią cel sam w sobie; zapatrzeni w logo do tego stopnia, że przesłania im ono cały nieoznakowany świat, z resztą ludzi włącznie. Z fałszem na języku i w oczach. Mam parę takich osób w rodzinie i z perspektywy znajomości z nimi mogę Wam wyznać z ręką na sercu: w życiu nie spotkałam większych pozerów! Osób mniej sympatycznych także zdarzyło się zaledwie kilka.

Możecie powyższe stwierdzenia zrzucić na karb wiedźmiej wredoty - lub zawiści, jak Wam wygodnie [wszak zachwyceni sobą, zapatrzeni w czubek własnego nosa internetowi mundrale nie od dziś twierdzą, że za podobną krytyką może stać tylko i wyłącznie zazdrość oraz żal, ściskający cztery litery ;> ] - jednak w kontekście mego dzisiejszego bohatera naprawdę nie mogłam się odeń powstrzymać. Naprawdę-naprawdę. :D A to dlatego, iż jakiś czas temu miałam okazję poznać i przetestować pachnidło budzące żywe oraz intensywne skojarzenia z odrealnionymi, oślizłymi materialistami, najprawdziwszymi szafiarkami [lub blogerami lajfstajlowymi ;> ] bez blogów. Pachnidło wbrew pozorom... ładne.

I kuszące.
Jak plastikowo-pastelowe, wygodnickie życie z duuużym logo w miejsce osobowości.


Kojarzycie ten typ? Jeżeli wakacje, to tylko w hotelu, najlepiej z największą możliwą liczbą gwiazdek; jeśli zakupy lub obiad na mieście, to tylko w miejscu o odpowiednio wysokiej reputacji, gdzie można nadziać się na miejscowych celebrytów albo i prawdziwe gwiazdy (acz krewni i powinowaci koronowanych głów także są mile widziani :> ); jeżeli uczestnictwo w kulturze, to tylko po wcześniejszym upewnieniu się, czy aby dany film/sztuka/książka "isn't too mainstream" - lub wprost przeciwnie, aby na tle plebsu podkreślać swoją wyjątkowość. Z aspiracjami jak stąd do Honolulu: "nawet, jeżeli na razie nie stać mnie na cotygodniowe wypady prywatnym samolotem do Londynu bądź Nowego Jorku, to przynajmniej polansuję się w Zarze lub skoczę do Warszawy strzelić sobie słitfocię w przymierzalni sklepu Michaela Korsa".
Rzadko kiedy robiący coś tylko dlatego, że sprawia im to przyjemność. Rozpatrujący każdą swoją aktywność w kontekście tego, jakie wrażenie wywrze ona na reszcie ludzkości - oczywiście im większe, tym chętniej zabierają się do roboty. :]

Istoty równie szczerze co naiwnie uważające, że jeżeli dziś stać je na okulary od Prady lub portfel marki Louis Vuitton, wyłącznie kwestią czasu pozostaje dla nich pełne uczestnictwo w świecie klientów haute couture. I, co najważniejsze, że ich wysoki status społeczny jest oczywisty nawet dla zupełnie przypadkowych osób [które, jeżeli jakimś cudem nie załapią z-kim-mają-do-czynienia, natychmiast i wyniośle zostaną sprowadzone do parteru (sztuczka często stosowana na pracownikach handlu tudzież innych punktów usługowych)]. Typy, dla których wszystko, od miejsca pracy oraz zamieszkania przez samochód oraz wystrój domu aż po hiper-rasowego zwierzęcego pupila, koniecznie musi stanowić wyznacznik ich uberwysokiego statusu społecznego.
Słowem: wyjątkowo paskudne osobniki obojga płci.

I choć po takim wstępie wydawać się może, że perfumy, które chcę dziś opisać, to coś nieprzyjemnego, oślizłego czy wręcz nieludzkiego, w rzeczywistości jest dokładnie na odwrót. Bo spójrzmy prawdzie w oczy: czy gdybyście mieli teraz możliwość wzięcia powiedzmy dwu tygodni urlopu, w pełni opłacanego przez dobrą wróżkę gwarantującą Wam brak jakichkolwiek limitów finansowych, to czy nie skorzystalibyście natychmiast? :] Bez absolutnie żadnych zobowiązań i tylko dla zabawy.
Bo ja miałabym porządny dylemat. I najprawdopodobniej bym się złamała, łaskawie przyjmując propozycję dwutygodniowych wakacji w dajmy na to pięciogwiazdkowym hotelu w Hongkongu, z których bardzo możliwe, że wróciłabym obładowana pakunkami od Cartiera, Piageta, Hermèsa, Chanel, Prady lub innego Jeana Paula Gaultier. ;) Nawet pomimo świadomości, że współczesne produkty "luksusowe" to w znacznej mierze taśmowa robota z lichych materiałów. Mogłabym, bo dlaczego nie? Dopuszczam taką możliwość.
Sęk w tym, że niewielu z nas oparłoby się pokusie kilkudniowej zabawy w zblazowanych miliarderów. Wszak cóż w tym dziwnego, że chcielibyśmy aby przynajmniej ten jeden raz to wokół nas skakano, nam usługiwano i wszelkimi (legalnymi) sposobami dbano o nasz dobry humor? Choćby przez kilka dni, jeden jedyny raz w życiu. Oto pokusa, od której wolny jest zaledwie drobny ułamek przedstawicieli cywilizacji zachodniej.

Lecz kiedy o takim życiu marzymy non stop i robimy wszystko, aby marzenia wcielić w życie, by z aspiracji stały się  naszą codziennością, wówczas powoli obrastamy plastikiem, tracimy kontakt z realnym życiem, przestajemy rozwijać się emocjonalnie, intelektualnie i duchowo; ze świata z krwi i kości na własne życzenie pakujemy się do wirtualu rodem z Miłości na bogato. :> Właśnie nim pachnie mi w Love is in the Air marki House of Sillage.

Miłość? Owszem, do stosu przedmiotów oznaczonych wielgachnymi symbolami znanych marek.


To taka miłość, której wyrazem bywa obłędnie wysoki rachunek, bo "przecież za wybicie się ponad przeciętność trzeba zapłacić odpowiednią cenę". I gdybyż jeszcze chodziło o coś innego, niż kolorowe błyskotki znane przede wszystkim z tego, że są znane!

Love is in the Air wydaje się znakomicie pasować do opisanego świata: to perfumy gładkie, przewidywalne ale najzwyczajniej w świecie ładne, kuszące klasyczną, konwencjonalną urodą; robiące wszystko co w ich mocy, aby nas do siebie nie zniechęcić. No chyba, że nas na nie nie stać. ;] Ale przecież mówimy tu o luksusie, prestiżu oraz wysokich aspiracjach, o cenach rzędu setek tysięcy euro; gdzież tam do nich flakonowi wartemu nędzne 1700 zł (w wersji podstawowej)?? ;P
Znalazłam weń miękką, satynowaną ale ciepłą kołderkę z łagodnych kobiecych akordów: soków drzewek owocowych, z klementynki oraz śliwki stanowczo-nie-węgierkowej, z czasem przechodzące w marmoladowe róże i jaśminy otoczone jasnymi, delikatnymi akordami drzewnymi. W tle pojawia się paczulowa czekolada lub raczej kuwertura czekoladowa, którą dopiero zaczęto podgrzewać. :) Brzmi to wszystko uroczo, dziewczęco ale też wyrafinowanie i przede wszystkim - bardzo przystępnie.
Także w późniejszych fazach, kiedy sympatyczna, seledynowa zieleń oraz owoce znikają, kwiaty powoli pokrywają się aromatyzowanym pudrem z paczuli i białego piżma, zaś słodycz okazuje się być zasługa przede wszystkim gęstej, niemal budyniowej wanilii. Oraz białych piżm, owego "stereotypowo kobiecego" utrwalacza i ubezjajeczniacza współczesnych damskich perfum.

Love is in the Air mami nas czarodziejskim uśmiechem, zabawia żywą, wesołą konwersacją a między wierszami wysyła jednoznaczne, zachęcające sygnały. Jest wyraźne, całkiem silne ale też wyjątkowo łatwe do zaakceptowania nawet przez najbardziej wymagające nosy. :) Sprawia sympatyczne wrażenie. Daje z siebie wszystko - o ile tylko ma dwustuprocentową pewność, że taki wysiłek mu się opłaci. Niczego nie robi "od serca".
Choć bardzo lubi deklarować wszem i wobec, że je ma. Oczywiście tylko wtedy, kiedy wie, że będzie uważnie słuchane. ;]

Dla mnie Love is in the Air to flirt z diabłem: pofantazjować można, lecz na myśl o przejściu od błogich rojeń do ich faktycznej realizacji dostaję gęsiej skórki.
Więc dziękuję za propozycję ale wolę dalej sobie postać.
Jestę plebsę.


Rok produkcji i nos: 2012, Mark Buxton

Przeznaczenie: zapach dla kobiet układający się w miękką niczym jedwab, dosyć zamaszystą aurę. :) Cóż więcej można napisać, żeby nikogo nie obrazić..? ;)
Może, że to pachnidło na wszystkie okazje, jakie uznacie za odpowiednie. O. :D

Trwałość: około dziesięcio-dwunastogodzinna

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-owocowa

Skład:

Nuta głowy: pomarańcza oraz inne cytrusy, akordy zielone, śliwka
Nuta serca: drewno cedrowe, jaśmin, róża
Nuta bazy: białe piżmo, paczuli
___
Dziś noszę Cannabis marki Il Profumo.

P.S.
Obydwa kolaże są mojego autorstwa, jednak źródeł tworzących je fotografii dziś już nie pomnę.

13 komentarzy:

  1. Oj znam takie osoby. Staram się je omijać SZEROKIM łukiem. Ale najbardziej do szału doprowadzają mnie nie tyle oni, co ich wierni "fani" - lizusy, myślące, że jak będą ostro lizać to i im coś skapnie....brrr ...
    Co do Marki House of Sillage to ma ona w swoim portfolio chyba tylko perfumy tego typu - dla ewidentnych snobów

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tak, orbitują jak małe księżyce wokół olbrzymiego cielska planety i grzeją się w jej ciepełku (nawiasem mówiąc, najczęściej i tak odbitym od gwiazdy). A do tego wydaje im się, że dodają planecie splendoru i chronią ja przed niebezpieczeństwami przestrzeni kosmicznej - stąd ślepa zażartość psychofanów.
      No. To poleciałam z porównaniem, że ho ho! ^^

      Jednak najgorsze jest to, że czasami mają rację - o tyle, o ile pozer wie, że życzliwość lizusów jest mu do czegoś potrzebna. Wtedy potrafi o nią zadbać.
      Kurczę, prowadząc te rozmowę czuję się, jakbym taplała się w czymś lepkim i obrzydliwym... :/

      Usuń
  2. Auuuuć , jaki straszny flakon.... Kiczobabeczka z gołąbkiem i brylantami - wręcz idealnie oddaje ducha Twojego wpisu
    :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A myślisz, że dlaczego zdecydowałam się "ozdobić" recenzję fotką flakonu limitowanego? ;P

      Usuń
  3. I dodam jeszcze swój punkt widzenia, z własnych obserwacji znam takie osoby dokładnie trzy i wszystkie te materialistki, snobki i wielkie damy,pochodzą ze skrajnej biedy w dwóch przypadkach ze wsi ,często z problemem alkoholowym w najbliższej rodzinie! Myślę że Ci ludzie coś sobie nadrabiają, coś czego nigdy nie mieli, przykre, zgubne ale prawdziwe:(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiesz... zastanawiałam się, czy na Twój komentarz da się odpowiedzieć krótko i wyszło mi, że nie. Więc: proszę przygotować coś do picia i przekąski, bo zaczynam. ;]

      Poruszyłaś złożoną kwestię. Wbrew pozorom mam w sobie wiele tolerancji dla człowieka, jego zwyczajów, reakcji, słabości i ambicji. I mogę wyobrazić sobie sytuację, w której ktoś stara się żyć intensywnie i takoż konsumować, chcąc sobie zrekompensować poprzednie chude lata i to wszystko, czego kiedyś musiał sobie odmawiać. To nie jest dla mnie problem.
      Pojmuję też, dlaczego w takim przypadku delikwent dokłada starań, aby zbudować obraz samego/samej siebie jako osoby zamożnej, obytej, wykształconej, ustosunkowanej; jednym słowem światowca. To też potrafię zaakceptować, ponieważ za podobnym działaniem stoi, jak słusznie zauważyłaś, często smutne dzieciństwo pełne negatywnych emocji oraz (częściowo lub całkowicie) pozbawione pewności jutra i pozbawiające niegdysiejsze dziecko pewności siebie.Taka przeszłość frustruje i rozumiem, że mona się jej wstydzić, więc starać się stworzyć skrajnie różny obraz swojej teraźniejszości. Możne też w niego uwierzyć i przyjąć za jedynie słuszny, to przychodzi bardzo łatwo.
      Rozumiem także, dlaczego dany pozer lub pozerka woli wydać równowartość czterech średnich krajowych pensji na torebkę czy buty ometkowane przez kojarzący się z luksusem dom mody. Lub na auto, które poza wyglądem i prestiżowymi skojarzeniami nie jest ani ekonomiczne, ani przyjazne środowisku, ani praktyczne, ani nawet wygodne. Sama co prawda mając kilka/naście tysi na (powiedzmy) buty, wolałabym udać się do stosownej pracowni, aby zaprojektować je i uszyć idealnie pod mój gust oraz stopę, jednak nie mam problemu ze zrozumieniem, dlaczego ktoś woli męczyć się w niewygodnym bucie tylko dlatego, że ten powstał pod egidą marki Louboutin. Budząca luksusowe skojarzenia marka daje nam pewność, że panujemy nad swoim życiem i otaczamy aurą pewności, jaką daje świadomość posiadania pełnego konta [wszystko jedno, co to dla kogo znaczy]. A przy okazji inni ludzie postrzegają nas jako kogoś, kto odniósł sukces i kogo należy podziwiać, co także nie jest bez znaczenia.

      Naprawdę to wszystko rozumiem. Już w ogóle pomijając fakt, że to, na co ktoś wydaje swoje własne pieniądze, to naprawdę nie jest moja sprawa. Sęk w tym, że tu chodzi o coś zupełnie innego.

      Usuń
    2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    3. Nie o snobizm ale o poczucie własnej wyższości. Nie o wydawanie pieniędzy na głupoty, lecz o traktowanie ich jako celu samego w sobie. Nie o świadomość, że oto wreszcie panuję nad swoim życiem a świat leży u moich stóp, lecz o przekonanie, że wszystko ma jakąś cenę i wszystko lub każdego można kupić. Co sprawia, że taki pozer calutki świat dookoła traktuje przedmiotowo. Robi z człowieka słabego i/lub nieprzygotowanego psychicznie na sukces finansowy pępek świata.
      Naucza, że pieniądz jest siłą, przed którą ugnie się każdy i której każdy będzie pożądał. Za pomocą której można manipulować dowolnie wybranymi osobami, zjawiskami czy czymkolwiek innym - a wszyscy wokół to uszanują. Tylko dlatego, że wymagania stawia osoba, która płaci za ich realizację.

      I naprawdę pół biedy, kiedy taka postawa dotyczy np. wspomnianego projektowania butów czy organizacji wesela, kiedy chcielibyśmy spożytkować naszą forsę dokładnie tak, jak to sobie wymarzyliśmy i mamy prawo wymagać posłuchu od realizatorów. Prawdziwy problem pojawia się, kiedy nagła zamożność otumani człowieka tak bardzo, że w w szewcu czy fotografie ślubnym nie widzi innego człowieka, tylko maszynkę, dzięki której dostanie to, czego chce.
      I tak też traktuje drugą osobę. I manipuluje nią, jej własna pewnością jutra, i łamie jej charakter za pomocą własnego widzimisię. Kiedy pojawia się reakcja w stylu: "Ty myjesz mi nogi, ja ci za to płacę. Ale skoro płacę to wymagam. A że mogę wymagać czegokolwiek, więc nie licz na podwyżkę, dopóki moje nogi nie będą pachniały fiołkami 24 godziny na dobę przez 365 dni w roku".

      To na coś takiego się nie godzę i ruguję ze swojego otoczenia.
      Bo charakterystyczne, że taki właśnie feudalny stosunek do rzeczywistości przejawiają osoby nagle wzbogacone, słabe i kompletnie nieprzygotowane na władzę, jaką daje pieniądz w łapie.

      Usuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  5. żeby nie było niedomówień wszystkie trzy to moja dalsza lub bliższa rodzina niestety:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ech, takich ludzi w naszym otoczeniu bywa znacznie więcej, niż w rodzinie. Tyle, że rodzinę znasz z kilku różnych stron, więc siłą rzeczy możesz powiedzieć o niej więcej, niż o szefie lub pani z telewizji. :/

      Usuń
  6. Nie mogę powiedzieć, że znam takie osoby - widuję je i unikam. System wartości, który preferują jest mi tak obcy, że pewnie nie mielibyśmy o czym rozmawiać.
    Snobizm, który może być pożyteczny, widzę w jednym, rzadkim zresztą, przejawie - snobizm na kulturę. Bywa, że taki człowiek, początkowo zmuszający się do słuchania np najwybitniejszych wykonań muzyki poważnej, zaczyna ją naprawdę lubić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W takim razie masz więcej szczęścia od nas. :) Ale też i całkowitą rację: po pierwszych pięciu minutach paplaniny o niczym rozmowa utyka w martwym punkcie lub płynnie przechodzi w ulubiony temat pozerów: ich samych. :]

      Oczywiście, że snobizm może być pożyteczny! Na przykład snobizm na prawdziwe jedzenie (inna rzecz, że z niego korzystają producenci ekojadła, windując jego ceny daleko poza granice rozsądku), na sery z mleka a nie tłuszczów roślinnych i drożdży, na wędliny z mięsa a nie z odżywek białkowych i soi, na chleb posiadający jakikolwiek smak i niewywołujący protestów organizmu. Od dawna też marzę o tym, żeby w Polsce pojawił się snobizm na czytanie. Coś takiego, choć ma korzenie w chęci przypodobania się otoczeniu, w ostatecznym rozrachunku danemu snobowi może tylko wyjść na dobre. :)
      A snobizm na muzykę klasyczną? Wciąż istnieje ale chyba nie jest aż tak powszechny, bo też i kojarzenie akurat tego elementu kultury z "zestawem obowiązkowym" upodobań inteligenckich znacznie osłabł.

      To wszystko jednak nie zmienia faktu, że na jeden przykład snobizmu pozytywnego przypada z pięć snobizmów negatywnych.

      Usuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )