Wśród takich kwiatków można znaleźć dzieła amerykańskiej organicznej marki Juniper Ridge, dla której twórców priorytetem jest tworzenie dzieł dalekich od wyobrażeń luksusu, high life oraz glamour, za to opartych o składniki zbierane podczas wędrówek po górach i destylowane w warunkach biwakowych. Prawda to czy nie, musicie przyznać, że opis projektu brzmi zachęcająco. Jak dla mnie to nawet bardzo. :D
Recenzje ich dokonań zacznę nietypowo, bo od perfum do pomieszczeń - lub raczej, jak chcieliby twórcy, do chat. ;) [Dziwni z nich ludzie, bo przecież drewniane domy same z siebie pachną tak pięknie, iż zbrodnią byłoby zatuszowywanie tej woni]. Z braku możliwości zastosowania perfum zgodnie z przeznaczeniem, zdecydowałam się przetestować je na skórze. Jest to dosyć ryzykowne posunięcie, wszak zapach stworzono do rozpylania w powietrzu, nie do interakcji z ludzkim ciałem. Lecz przecież nie byłoby to pierwszy raz, gdy sprej do pomieszczeń użyty zostaje bezpośrednio na skórę; wystarczy przypomnieć o sukcesie "perfum dla domu" stworzonych przez markę Diptyque we współpracy z Johnem Galliano i namiętnie stosowanych przez perfumomaniaków z całego świata.
Zatem i ja postanowiłam wyjść ze sztywnych ram myślenia o perfumach do ciała i dla domu, by przetestować dwie intrygujące kompozycje. :)
Cascade Glacier, Lodowiec Kaskadowy otrzymał nazwę po Górach Kaskadowych, formacji z zachodniej części Ameryki Północnej, wchodzącej w skład Kordylierów. Ma być esencją woni lasów w stanie Oregon, wydestylowanych z kory drzew iglastych, z mchu, grzybów, ziół i traw oraz wszystkiego, co zainteresowało ekipę Halla Newbegina. Jak pachnie ta mieszanka?
Ano.. dosyć nietypowo, kiedy weźmie się pod uwagę jej nazwę. ;) Po lodzie, szczególnie z górskich lodowców, oczekiwałabym... no zimna, przede wszystkim. :D Mrozu. Interesującego ujęcia nut ozonowych, otoczonych przez przywiane górskim wiatrem aromaty lasu. I całość nawet tak właśnie się zaczyna: ostro z dominantą lekkiego chłodu oraz ogromnej przestrzeni. Żywicami i drzazgami drzew iglastych, gorzkimi ziołami tuż przy porostach pnących się wśród niskich form skalnych; nieco grzybni. W ogóle całość wyraźnie nawiązuje do nieodżałowanej l'Eau Trois marki Diptyque, dzieła pięknego ale kadzidlanego. Powiązanego z żywiołem ognia, nie z wodą, tym bardziej zmrożoną.
Tymczasem w Cascade Glacier wraz z upływem minut to właśnie żaru jest najwięcej, iskier sypiących się z ogniska, kiedy dorzucić do niego kolejne świeże, żywiczne polano. Florystyczna "drobnica", cała roślinność łąkowa i poszycie leśne, wszystkie one z czasem znikają w oparach ostrego ale przyjemnego dymu. Zaś cała "lodowcowość" mieszaniny ogranicza się do chłodnej porannej rosy, rozścielającej się na terenie górskiego biwaku ekologicznych poszukiwaczy przygód i miłośników natury.
Zapach piękny ale niezbyt chłodny. Z wiernością nazwie raczej krucho. ;)
Podobnie wygląda sprawa z Inyo, pachnidłem do pomieszczeń, które swoją nazwę zawdzięcza Inyo National Forest, lasom na granicy Kalifornii oraz Newady, będącym zresztą popularnym rezerwatem przyrody. Tu również mamy spotkać się z destylatami poszczególnych części drzew iglastych, grzybów, niskiej roślinności, tym razem z dodatkiem smoły czy skórzanych przedmiotów. Lecz wiecie co?
Bla, bla, la!
Ten zapach nie odzwierciedla wędrówki po leśnych bezdrożach ale jest kwintesencją tak przyjemnych, że aż błogich chwil w drewnianym domku w głębi lasu. ;) Całkowicie mnie oczarował!
Od początkowego delikatnego, niemal nieśmiałego kadzidła, które stopniowo przechodzi w słodkawą pełnię aromatów żywic i drzazg, których dodatek dziegciu i gorzkich ziół nie wyostrza ale co najwyżej dodaje smaczku, aż po ciepło rozgrzanych kamieni kominka, obrosłych grubą warstwą tłustej sadzy - przez cały ten czas Inyo pyszni się na mojej skórze, łącząc jej molekuły z dobrej roboty praktyczną galanterią a także opisanymi aromatami drzew. Otumania mnie oraz zachwyca. Plącze język i myśli. Układa się na ciele miękką i przytulną, niezbyt grubą warstwą, która - jestem tego pewna - bez problemu zmieniła się w grubą i szczelną zapachową zbroję, gdybym tylko dała pachnidłu szansę, obficie spryskując się zawartością firmowego pojemnika.
Jednak nie daję, chcąc cieszyć się delikatną nieustępliwością woni natury przeplatających się z preindustrialnymi śladami ludzkiej działalności. I jest mi cudownie! Inyo to zapach piękny aż do granic kiczu. Obrzydliwie pocztówkowy.
Chciałabym stać się jego częścią.
Casacade Glacier Cabin Spray
Zapach powstał najwcześniej w roku 1998 [a bardziej prawdopodobne, że w okolicach roku 2012], dzięki pomysłowi i pracy dżentelmena nazwiskiem Hall Newbegin oraz jego współpracowników.
Jest to zapach do pomieszczeń, który jednak spokojnie można stosować bezpośrednio na ludzkie ciało. Jest w końcu całkowicie naturalny. ;) Co wiąże się z jego skromną projekcją oraz trwałością, która nie przekracza trzech godzin.
Profil zapachu: wiecznie zielone lasy, śnieg z roztopów, jasne akordy cytrusowe, woń Bożego Narodzenia [domyślam się jednak, że nie chodzi o słodycze od Santy ;) ], jodła, sosna, akord lodowca
Inyo Cabin Spray
Właściwie mogłabym powtórzyć cały analogiczny akapit z piętra wyżej. ;) Klasyczny sprej do pomieszczeń, którym jednak swoją skórę mogą uperfumować zarówno kobiety, jak i mężczyźni; bo też kompozycja pachnie całkiem, jak rasowy uniseks z samego środka skali. Trwałością i mocą nie zachwyca, choć wytrzymuje na skórze niemal dwa razy dłużej, niż Lodowiec, bo do pięciu godzin.
Twórcami mieszanki powstałej gdzieś w latach 1998-2012 są Hall Newbegin oraz jego ekipa.
Profil zapachu: znoszone skórzane ubiory (i nie tylko), bylica, tonik, kreozot, kamienie, pustynny cedr, szałwia
___Dziś nosiłam właśnie Inyo.
P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. https://www.flickr.com/photos/trubblewithacapitalt/6394206415/
2. https://www.lenscapesllc.com/content/log-cabin-autumn-color
Las, biwak, drewniane domostwo - kojarzy mi się z horrorami. Na jeden z nich ("Dom w głębi lasu") poszłam tylko dla tytułu. Ekologów ubywa z każdą minutą, poszukiwacze przygód zostają nagrodzeni nie do końca w sposób, jakiego by sobie życzyli...zdaje się, że się trochę rozgadałam...na dodatek nie na temat
OdpowiedzUsuń"Dom w głębi lasu"? Ten z gościem, który potem został "Thorem"? ;) Lubię! :) to jeden z nielicznych filmów gatunku (tzn. nie horroru, tylko gore i slasherów), który oglądałam bez rosnącego zniechęcenia. Dlatego, że to był pastisz. Z prawdziwą przyjemnością obejrzałam kiedyś inny film w tym stylu, "Tucker i Dale kontra zło" - tu pastisz widoczny jest na pierwszy rzut oka. I jak świetnie bawi się stereotypami ww. gatunków! :D Polecam, jeżeli jeszcze nie widziałaś: na dwie godziny zdrowego rechotu w sam raz.
UsuńNo weź, wymóg pisania na temat na tym blogu? ;P