wtorek, 15 kwietnia 2014

Palazzo nocą

Dwa dni temu zdałam sobie sprawę, że jedno pachnidło wisi sobie w blogowym dziale "czekają na recenzję" od końca 2013 roku. ;D Wisi, wisi i nic nie wskazuje na to, bym miała je wkrótce opisać. Wszystko dlatego, że z braku czasu musiałam skrócić karnawałową serię recenzji balowych a zapach ów miał stać się jej częścią.
W takim wypadku zostało mi tylko jedno rozwiązanie: zmobilizować się, przeprowadzić ostatni test i czym prędzej opisać perfumy.

Czytacie właśnie efekt tego postanowienia. ;)


El Attarine marki Serge Lutens to impreza balowa w dawnym stylu: wielka, starannie przygotowana, z rozmachem, odrobinę szalona, beztroska a także zapewniająca chętnym odpowiednią dozę intymności [ostatecznie podczas balu zawsze można było wymknąć się we dwoje, zniknąć ludziom z oczu, ukryć w jakimś zakątku ogrodu albo domostwa]. To ciepło oraz energia w czystej postaci; typowo lutensowska głębia a także wszechogarniająca zmysłowa moc oparów kminu, zdystansowanych przez krystaliczną słodycz miodu a także delikatność jasnych, syntetycznych drzew (między innymi sandałowca).
Złociste światło, płynące z kandelabrów i odbijające się w licznych złoceniach ornamentów sali balowej oraz osiadające na zgrzanych, zmęczonych tańcem i oszołomionych drogim alkoholem uczestników spotkania.

Omawiana mieszanina otwiera się prężnym akordem ziołowo-przyprawowym. Obok kminu, obecnego w El Attarine od początku do końca, wyczuwam też odrobinę maślano-pikantnego anyżu oraz mieszankę bliżej nieokreślonych suszonych ziół. Jednak ta ostatnia niemal na sto procent jest złudzeniem, bo już po chwili płynnie przechodzi w aromat plastrów wosku. Także kmin staje się coraz wyraźniejszy, gdzieś na skraju nut serca występuje już jako najważniejszy bohater wonnej opowieści; intensywny na tyle, że już w ogóle nie czuję weń akordów cielesnych ale tylko i wyłącznie przyprawę, identyczną jak ta, którą nie dalej jak godzinę temu sypałam ze niewielkiego słoiczka prosto do sosu makaronowego. ;)
W którymś momencie pojawia się element jasny i pełny, rozpogadzający pachnidło naturalną, krystaliczną słodyczą miodu. Wszystkie inne nuty odchodzą w siną dal, sednem całej zabawy okazuje się suchy, utłuczony w moździerzu kmin z niewielkim dodatkiem skrystalizowanego miodu [trochę akacjowego, trochę lawendowego]. Deklarowane w spisach kocanki oraz akcenty drzewne wydają się nie istnieć w ogóle, choć przecież potrafię wyczuć je schowane w głębokim tle (lub też sobie to wmawiam ;P ). W każdym razie muszą spokojnie poczekać na swoją kolej.

Na powierzchnię oba te składniki wypływają dopiero w bazie, kiedy El Attarine stopniowo cichnie a kumin powoli wtapia się w charakterystyczne kocankowe suszki; Sables z kminem oraz jasną słodyczą? Czemu nie, byle nie w zastępstwie za oryginalną recepturę dzieła Annick Goutal. Słodycz przestaje być wyraźna ale zostaje wchłonięta w płynną chmurę suchych, aromatycznych cząsteczek, stając się miodowym powidokiem. Dopiero to pozwala zaistnieć jasnym, gładkim drewnem, które cieszą powonienie acz cały czas trzymają się z boku. I zupełnie nie przeszkadza mi świadomość, iż ten akurat składnik z całą pewnością początek miał w probówkach biochemików. ;D Zresztą drewna w El Attarine do naprawdę tylko tło, ponieważ nawet w bazie kmin potrafi wzbić się ponad resztę komponentów pachnidła, po raz ostatni czarując swoją roślinną głębią i sympatyczną goryczką. Kiedy odchodzi, to z resztą mieszanki, rozjaśniającą się stopniowo ale konsekwentnie, rozpływającą się w miękkim blasku prześwietlonej kliszy fotograficznej. [No co, taką wizję mam! :P ]

Za możliwość poznania El Attarine pięknie dziękuję Lorienie. :*


Rok produkcji i nos: 2008, Christopher Sheldrake

Przeznaczenie: zapach uniseksualny, o projekcji początkowo dosyć silnej ale potem zaskakująco - jak na markę ale i rodzaj użytych składników - spokojna i wyważona. Perfumy otaczają człowieka gęstą ale niewielką aurą, rosnącą tylko pod wpływem ciepłego powietrza.
Na okazje, jakie uznacie za słuszne; moim zdaniem świetne będą wszelkie nieformalne, kiedy chcemy pachnieć wyjątkowo i pięknie tylko dla siebie. :)

Trwałość: też nieoczekiwanie skromna, ponieważ zaledwie sześcio- ośmiogodzinna.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-przyprawowa

Skład:

kmin rzymski, kocanka, miód, akordy drzewne
___
Dziś noszę Prudence No. 10.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.tilevera.com/tile_envy/?p=3047

2 komentarze:

  1. Uwielbiam zapachy S. Lutens chodź znam zaledwie 3 więc jeszcze długa droga przede mną.W tym wypadku miód w składzie mnie przekonuje, SZKODA ŻE TE PĘKATE BUTELKI SA W TAKIEJ DOSC MOCNEJ CENIE;P!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lutens ceni swoją pałacową kolekcję, to pewne. :/ [A raczej nie tyle ceni (tego nie jestem pewna :P ) co wycenia]. Można spytać, jakie flakony tej marki masz? Może na ich podstawie obczaję czwarty? ;P

      Usuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )