środa, 17 czerwca 2015

Zrobiona na biało 2: Happy End

W Fejsbukowej zapowiadajce recenzji Puredistance White wspomniałam, że mam ostatnio pecha do pachnideł opartych o skojarzenia z bielą i miękkością, które - choć obiektywnie udane i bardzo przyjemne - na mojej skórze ani myślą rozwinąć się w najpiękniejszy ze sposobów. No cóż, nie narzekam; szczególnie, że pomiędzy tymi delikatnościami znalazło się jedno pachnidło, którego powierzchowność całkowicie mnie zadowala :D (problemy pojawiają się za to gdzie indziej). O nim jednak napiszę na sam koniec.

Wcześniej wypada zająć się aromatem, który pozytywnie wyróżnia się spośród tegorocznych mainstreamowych premier, zarówno zapachem jak i wyglądem flakonu, jednak moja skóra niezbyt go lubi.
Mod Noir od Marca Jacobsa.


Nie jestem pewna,czy przypadkiem nie spodziewałam się po tym zapachu zbyt wiele. Coś, co ukrywa się w tak stylowym flakonie, nie może być przecież rażąco banalne, prawda? ;) No i nie jest.
Mod Noir faktycznie układa się na ciele jak popularne ostatnio, miękkie, kremowe kwiatowo-drzewne białe piżma, rozpropagowane chociażby przez Narciso Rodrigueza a wcześniej pyszniące się w rozreklamowanych przez ostatni brytyjski royal wedding White Gardenia Petals marki Illuminum. Które to skojarzenie, nawiasem mówiąc, wcale nie jest przypadkowe. I to bynajmniej nie tylko z uwagi na okołoślubną fotografię. ;)

Przecież Mod Noir cały jest o gardenii! Od nieśmiałego, miękko złocistego i słodkawego soku z cytrusów, stopniowo przechodzącego w charakterystyczną delikatność białych, lekko kokosowych kwiatków, których subtelność dodatkowo odciążają i omywają swoją wodną poświatą magnolie, lilie wodne czy dosłownie odrobina czającego się tuż za horyzontem heliotropu. O którym zresztą milczą spisy nut, więc możliwe, że za nieco cięższy, kwietny cień odpowiadają słynne perfumowe białe damy, tuberoza z kwiatem pomarańczy, pojawiające się czysto symbolicznie, gdzieś na dalekim planie a i tak od razu przysłonięte ozoniczną lekkością magnolii z nenufarami.
Im dłużej zaś Mod Noir przebywa na mojej skórze, tym bardziej miękki, śmietankowy i gładki się staje, tym wyraźniej kwiatowo-cytrusowa słodycz przeistacza się w lepki sok dojrzałej nektaryny, od początku dystansowany przytulnymi, laboratoryjnymi piżmowymi puchatkami. Jego baza to już wyłącznie kilka oderwanych od siebie frakcji kwiatowych, niemożliwych już do rozpoznania, przeplecionych wspomnianymi piżmami oraz widmem laktonowo-brzoskwiniowej, satynowej słodyczy.

Co może i brzmi całkiem apetycznie ale w zetknięciu z wiedźmią skórą, uwierzcie, na wiele się nie zdaje. ;) Wtapia się w ciało, traci jakikolwiek potencjał, nudzi. Nie jest dla mnie.

W odróżnieniu od kolejnego, ostatniego już bohatera mojej „białej” opowieści. :)


Aromatics in White od Clinique powstał jako próba współczesnego nawiązania do Aromatics Elixir, wyśmienitego, uwielbianego od lat megaprzeboju marki. Nie miał być klonem ale rodzajem nowoczesnego wcielenia, reinkarnacją czy raczej kolejnym pokoleniem wielkiej rodziny [ooo! I takie rozumowanie bardzo lubię, takie pochwalam. :) Gdyby zapatrzeni w tabelki marketingowcy odpowiadający za finanse Clinique postanowili pozbyć się „niemodnego” czy wręcz „babcinego” klasyka, w ramach „reformulacji” zastępując go soczkiem o woni Aromatics in White, trafiłby mnie szlag. I to pomimo całej sympatii dla najmłodszego pachnącego dziecka marki. Natomiast wypuszczenie na rynek jego udanego ale oczywistego flankera, nie usiłującego nawet podszywać się pod wielki Aromatics Elixir, zasługuje tylko na szczere uznanie. Imponuje w świecie olfakto-oszustów, którzy klientów maja za pozbawionych węchu idiotów].
Właśnie dlatego Aromatics in White szczerze mnie ucieszył. Choć oczywiście jego cudowna powierzchowność również mogła mieć na mnie niejaki wpływ. ;)

W otwarciu mieszanina układa się jak nowoczesny szypr z dominantą ciemnej róży oraz paczuli, rozjaśniony zielonymi sokami a także charakterystyczną, cytrusową niedosłowną pikanterią pieprzu syczuańskiego, przez pierwsze sekundy swojego istnienia oscylujący gdzieś pomiędzy White Patchouli Toma Forda a wycofanym już z produkcji Midnight Poison Diora. Na szczęście jest w stanie szybko i sprawnie odróżnić się od obu tych wód, stawiając na akord złocistego, lejącego się i dymnego labdanum. Absolutnie upojnego i bezkompromisowego, wpadającego w klimaty typowo niszowe w sposób znany chociażby z Labdanum Donny Karan lub lżejszych wcieleń dzieł Laurie Erickson.


Im bliżej finału, tym w Aromatics in White pojawia się więcej słodyczy, transportowanej na masywnych plecach mocnego, rozrośniętego akordu ambrowego (gdzie pojawia się przecież i labdanum, i różany kaszmeran, zatem nuty już obecne w grze tylko dodają mu impetu :) ). Szczęśliwie nie jest to jednak słodycz tania lub cukiernicza ale głęboka, ciemna, lekko podwędzana ciemność tłustych ziarenek wanilii, z czasem przeistaczająca się w karmelowe ciepło benzoesu. Przy nich róża i labdanowe dymy zanikają a powraca ciemne, suche,  odrobinę czekoladowe paczuli, trochę w stylu najprzyjaźniejszego wcielenia lutensowskiego Borneo 1834. Zauważam również ciepłe, pierzaste piżmo o roślinnym pochodzeniu a także popielatej aurze.

I całe mnóstwo naturalnego wdzięku, wystudiowanej szykowności [one nie zawsze muszą się wykluczać a tak właśnie dzieje się w AiW ;) ], nienachalnej zmysłowości. Urodę nieoczywistą ale potrafiącą skutecznie zamącić w głowie. Do tego idącą w parze z dyskrecją, ponieważ Aromatics in White, chociaż na tle innych współczesnych perfum tak niezwykłe, cechuje typowa dla naszych czasów bliskoskórność oraz płochość.

Tym niemniej cieszy mnie bardzo, że w zetknięciu z moją skórą mieszanka pokazała swoje orientalno-drzewno-szyprujące oblicze, zamiast zmieniać się w delikatne, pastelowe czy nawet pudrowe kwiatki, o których miałam okazję niejednokrotnie czytać w Sieci (pozdrawiam Martę L.! ;) ). Choć byłoby to wcielenie niewątpliwie urocze i równie przyjemne, z mojego ciała zniknęłoby jak sen złoty, wcześniej na wyścigi zmieniając się w pozbawioną większego wyrazu czy jakiegokolwiek pazura - pazurka chociażby - nudnawą pulpę. ;]
Nie potrzeba mi kolejnego White ani Mod Noir; chcę Aromatics in White: różanego paczuli, kadzidlanego labdanum, masywnej ambry oraz ciemnych, żywiczno-dymnych słodyczy. Niszowej dymności w mniej stanowczym ujęciu. Dowodu, że na półkach popularnych perfumerii pojawia się jeszcze czasem, z rzadka ale jednak, coś nowego i ze wszech miar godnego uwagi. Jeżeli tylko wiemy, w którym miejscu tego szukać. ;>


Marc Jacobs, Mod Noir

Rok produkcji i nos: 2015, Jean-Claude Delleville

Przeznaczenie: zapach dedykowany kobietom a charakteryzujący się bardzo skromną, praktycznie niezauważalną projekcją, dający o sobie znać wyłącznie w obrębie naszego naskórka. ;) Jako taki, Mod Noir może pasować do pracy w korporacyjnym ołpen spejsie albo przy sklepowej kasie, gdzie dookoła Was przewija się mnóstwo ludzi. Tylko po co komuś perfumy, które z trudem czuje nawet ich nosiciel bądź nosicielka? ;)

Trwałość: około trzech lub czterech godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: klementynka, juzu, akordy zielone
Nuta serca: gardenia, magnolia, tuberoza, lilia wodna
Nuta bazy: nektarynka, kwiat pomarańczy, białe piżma


Clinique, Aromatics in White

Rok produkcji i nos: 2014, Nicolas Beaulieu

Przeznaczenie: perfumy również stworzone dla kobiet, chociaż według powyższego opisu jest to klasyczny uniseks, którego nie powstydziłaby się żadna z mniej popularnych marek (bądź butikowych kolekcji topowych twórców ;) ).
Jak wspomniałam, mieszanina charakteryzuje się niewielką mocą; co owszem, nie jest problemem w domowym zaciszu, gdzie w spokoju można oddać się kontemplacji fenomenalnej parady nut, jednak w starciu z naszym zabieganiem, emocjami czy zwykłymi zakupami w centrum handlowym Aromatics in White niestety ponosi fiasko. I to nawet użyte w większej ilości.
Zatem będą to perfumy idealne albo w chwilach wymagających od nas olfaktorycznej dyskrecji, albo wówczas, gdy możemy cieszyć się nimi w całkowitym spokoju, odprężające i odprężone. :)

Trwałość: w granicach sześciu czy siedmiu godzin wyczuwalnej projekcji oraz dalszych parę stopniowego zamierania, gdy wyczuć je będzie coraz trudniej.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna (oraz szyprowa)

Skład:

Nuta głowy: pieprz syczuański, liście fiołka, labdanum
Nuta serca: kwiat pomarańczy, paczuli, róża
Nuta bazy: szara ambra, „skórzane piżmo”, wanilia, benzoes
___
Dziś noszę Éloge du Traitre od État Libre d'Orange.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://eco-beautifulweddings.com/eco-beautiful-wedding-planning/gardenias/ [Autorki kolażu: Katie Martin oraz Robin Fisher]
2. http://www.weddingchicks.com/2010/03/22/surprise-wedding-engagement-caught-on-camera/ [Autor: Aaron Shintaku]
3. http://www.stylemepretty.com/2011/09/09/santa-barbara-wedding-by-caroline-tran-photographer/ [Autorka: Caroline Tran]

2 komentarze:

  1. Ojjjj , z tym Clinique to ja się nie polubiłam ! : - p A perfumy Jacobsa poznałam w Sephorze i bardzo mnie się spodobały. ( - : Tylko , że uważam je za wieczorowe i już nie moge sie doczekać , ąz je kupię. X D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja tak. :D Cóż, każdy z nas ma inny gust. ;) Wyobrażam sobie, ze Mod Noir w letni wieczór to będzie naprawdę dobry wybór. Gratuluję. :)

      Usuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )