piątek, 6 czerwca 2014

Sybaryta z ogrodu sułtana

Perfumy arabskie mają to do siebie, że rzadko pachną tak, jak trzeba - lub raczej tak, jak sobie wyobrażamy. ;) Na przykład: oczekujesz perfum korzenno-tytoniowych a dostajesz lemon curd [Bent Al Ezz Nabah]; masz nadzieję na ciemne, zwierzęce piżmo ale z uperfumowanej ręki szczerzy się do Ciebie widmo stacji benzynowej [Ward Al Musk]; zamiast łagodnego orientala z jaśminem i czarną porzeczką odkrywasz potężne, cielesne i zmysłowe uber-perfumy [Rasha]. Zapachy stworzone w okolicach Półwyspu Arabskiego pełne są niespodzianek. :)
Z Shariną marki Rasasi jednak jest trochę inaczej.

Podpierając się listą składników mogłabym oczekiwać... właściwie to czego? Są tam i kwiaty, i cenne drewna, i esencjonalne przyprawy, i oud, i żywice, i skóra, i akcenty animalne chyba we wszystkich wcieleniach, których moglibyśmy oczekiwać. Pomieszanie z poplątaniem. Albo... bogate, wielowymiarowe, niedosłowne perfumy. :)

No cóż, przynajmniej co do ostatniego punktu nie mam najmniejszych wątpliwości: Sharina i brak dosłowności to dwa przeciwne bieguny. ;) Pachnidło okazało się być uroczym gawędziarzem o głosie dźwięcznym oraz donośnym, szybko wpadającym w uszy oraz do mózgu i pozostającym tam tak długo, jak tego chce właściciel. Który jest człowiekiem doprawdy czarującym: elokwentnym i zażywnym ekstrawertykiem, którego energia oraz bystrość umysłu są w stanie dorównać tylko jego gabarytom. ;) Czarujący przedstawiciel odmiennej kultury, którego wszędzie pełno.
Choć nie przepadam za robiącymi wokół siebie zamieszanie ludźmi, bardzo lubię podobne perfumy [jak myślicie, czy w ten sposób coś sobie rekompensuję? :] ]. Dlatego w Sharinie najbardziej przypadła mi do gustu jej niespożyta werwa oraz moc, ślicznie zestrojone z wielorakością wątków zebranych w jedną, niepodzielną całość.

Kompozycję otwiera krągły akord drzewno-kwiatowo-ambrowy, przypominający Rashę dosłodzoną tłustymi ziarenkami wanilii. Trwa on dosłownie chwilkę, ponieważ już po kilkudziesięciu sekundach ciemnieje dzięki dodatkowi szafranu i skóry. Te zaś wnoszą ze sobą woń ciemną i ostrą, przypominającą mieszankę kostowca z oudem o zwierzęcych konotacjach. Całość stopniowo zbliża się ku zgliszczom jakiegoś egzotycznego składu perfumiarskich utensyliów, zwęglonych belek o ostrej woni oraz żywic i ekstraktów, których opar unosi się wciąż ponad miejscem pożaru. Tym razem jednak nie dano nam obcować z katastrofą, ponieważ na powrót przypomina o sobie kwiatowo-ambrowo-drzewne (wyczuwam dużą ilość sandałowca) zestawienie otwarcia, tym razem z rozwinięta frakcją skórzano-szafranowo-labdanową w miejsce waniliowej słodyczy.


Lecz tuż za nimi, ukradkiem, pojawia się trop jakiegoś zwierzęcia, może któregoś z wielkich kotów. Groźnego drapieżnika, który jednak nie poznał nigdy smaku wolności, urodzonego w niewoli i wypieszczonego, okadzonego kadzidłem, obsypanego płatkami róż, w cennej obroży ze złota, pereł, rubinów oraz szmaragdów. Choć jego sierść wciąż pachnie powietrzem oraz szybkim biegiem, choć jego wszechwładny właściciel pozwala mu czasem upolować chyżą łanię, to przecież wielki kot w dalszym ciągu pozostaje niewolnikiem kaprysu satrapy, jego maskotką [nomen omen ;) ]. Cywet, kastoreum, piżmo czy kostowiec - te aromaty agresywnej dzikości - pozwalają się zamknąć w klatce z tłustych oparów oudu, tym razem już bardziej lizolowego, stopniowo ewoluując w bardziej "kobiecą" cielesność lekko słonej szarej ambry oraz labdanum.
Dziki kot nie tęskni za smakiem wolności, ponieważ go nie zna. Może i przeczuwa, że mógłby żyć inaczej, wśród podobnych sobie istot, jednak nie bardzo wie, jak miałoby to wyglądać ani do czego byłoby potrzebne. Cieszy się mnogością doznań oraz sytym bezpieczeństwem, jakie zapewniają mu ludzie, przeplatając niekiedy kontrolowaną przez nich rozrywką. Pozwala się karmić słodyczami i ochładzać powietrzem rozruszanym przez wielki wachlarz w ręku niewolnicy. Zwierzę wyleguje na jedwabiach i adamaszkach właściwie nie zdając sobie sprawy z tego, czy pachnie dzikim kotem, czy życiem rozpieszczanego sybaryty oderwanego od swego naturalnego środowiska.

Taka właśnie jest Sharina - lub raczej Dhan Al Oudh Mukhallat Sharina, bo tak brzmi pełna nazwa kompozycji od Rasasi. Rozpoczyna się i do pewnego momentu przebiega w sposób znany z dawnej szkoły perfumiarstwa europejskiego, gdzie poszczególne akordy przychodzą jedne po drugich lub przenikają się wzajemnie ale w pewnym momencie rozwój zostaje zatrzymany, by stworzyć mieszankę absolutnie jednorodną. Poszczególne nuty złożono na kupę, każdy składnik ma coś pod sobą, nad sobą, obok siebie oraz pomiędzy sobą - czasem nawet samego siebie. :] [Mam nadzieję, że nie namąciłam zbytnio ale nie bardzo wiem, jak inaczej wytłumaczyć bazę mieszaniny].
Tu już wszystko jest jednością: akcenty kwiatowe, drzewno-żywiczne, zwierzęce i przyprawowo-ziołowe. Całość ciepła, zmysłowa oraz podręcznikowo wręcz orientalna stopniowo rozjaśnia się, delikatnieje, cichnie. Wszystkie składniki zanikają w tym samym czasie, jak na koktajl przestało. ;) I tylko czasem mam wrażenie, że na pierwszy plan bazy minimalnie wysuwa se ciemny, lizolowy oud, tańczący kontredansa z drewnem sandałowym, pikantnym szafranem oraz jaśniejącymi miękkim blaskiem elementami ambry.

Lecz czy to jest prawda...? Czy naprawdę czuję te składniki jako pierwszoplanowych bohaterów perfum, czy też moim nosem rządzi wyobrażenie?
Nie mam pojęcia. Sharina to zagadka. :) Piękna i fascynująca, chociaż niezwykle zajmująca.

Za możliwość poznania zapachu dziękuję Lorienie. :*
[Której w dalszym ciągu nie odpisałam na ostatnią wiadomość! Ups i oficjalnie przepraszam].


Rok produkcji i nos: nieznane, tradycyjnie jeżeli chodzi o tę markę.

Przeznaczenie: zapach stworzony ponoć dla kobiet, choć na męskiej skórze rozwija się równie ciekawie.
Mocny i skłonny pozostawiać za sobą odważny ślad, z czasem przeistaczający się w gęstą i luźną aurę (mimo wszystko jednak mniej inwazyjną, niż sillage). Dobry na okazje, podczas których nie boimy się pachnieć wyraźniej.

Trwałość: jak na olejkową zawiesinę standardowa, ponieważ co najmniej dwunastogodzinna.

Grupa olfaktoryczna: orientalna

Skład:

Nuta głowy: drewno sandałowe oraz inne akordy drzewne, ylang-ylang, geranium, róża, kozłek lekarski, paczuli
Nuta serca: kastoreum, cywet, kostowiec, olibanum, szafran
Nuta bazy: akordy drzewne, skórzane i kwiatowe, labdanum, piżmo, ambra
___
Dziś noszę Imperial Tea Kiliana.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. Sułtan z tygrysem autorstwa Rudolfa Ernsta, wypożyczony STĄD.
2. Faworyta pędzla Adolfa Wiesza; obraz zaczerpnięty STĄD.

5 komentarzy:

  1. zapachy może piękne ale niektóre butelki-flakony tej firmy mnie przytłaczają! No ale rozumiem w końcu to orient;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Już dawno przestałam się przejmować ich flakonami. Przyswoiłam konwencję czy mój gust gwałtownie się popsuł, jak myślisz? ^^

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Miałam okres fascynacji takim "prawdziwym" orientem, ale zawsze w tego rodzaju zapachach czułam się jak w przebraniu. Odaliska ze mnie żadna - nie ten typ. Za to sympatia dla flakoników została - gdyż odpustowy kicz od dzieciństwa ma na mnie duży wpływ

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pamiętam, że kiedyś rozmawiałyśmy na temat naszych odmiennych podejść do perfumowania się. Mnie ciężki orient nie przeszkadza, choć też nie jestem odaliską: po prostu lubię ten typ perfum. On nie musi mnie uzupełniać; nie z uwagi na moje zewnętrze.
      Odpustowy kicz jest super, jeżeli zdajesz sobie z niego sprawę. Wtedy nim grasz i świadomie wykorzystujesz; Ty jako artystka na pewno świetnie sobie z tym radzisz. :) Poza tym niektóre ich flakoniki są naprawdę urocze! :)

      Usuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )