poniedziałek, 5 maja 2014

Historia jednego obiadu

Pomysł na dzisiejszy post przyszedł mi do głowy nagle. Choć już nie raz i nie dwa pisałam tu o zależnościach pomiędzy zmysłami smaku i węchu, w rzeczywistości one nie przestają mnie zdumiewać.


Dlatego teraz, kiedy mój nos postanowił zastrajkować i się trochę zakatarzyć, luźno i szybko zanalizuję swój dzisiejszy obiad. Nie od strony smakowej jednak ale bardziej poprzez nos. Tak dla zabawy. ;)

Szczególnie, że wczoraj do mojej kuchni przywieziono z południa Europy klimaty wczesnego lata...


A że w gotowaniu lubię wykorzystywać te składniki, które już mam pod ręką, wymyśliłam sobie posiłek ni to bałkański, ni tunezyjski - czyli najpewniej po prostu polski. :D Zaczęłam od przygotowaniu pieczonych boczniaków. Natłuściłam pyyszną oliwą (o cudownych sianowo-cytrynowych konotacjach olfaktorycznych) naczynie żaroodporne, w którym poukładałam grzyby, następnie beztrosko obsypane ząbkami czosnku w łupinach - nie dają tak silnych elektów a już upieczone można później rozsmarowywać na chlebie jak pastę - a także połamanymi gałązkami świeżego rozmarynu. Potem zostało już tylko pokropić to wszystko ta samą oliwą i włożyć do pieca na około 20 minut.

Kiedy grzyby piekły się z czosnkiem i ziołami, zabrałam się za przygotowywanie kolejnego dania. Stałam sobie przy blacie roboczym, krojąc paprykę a za moimi plecami w piekarniku rozgrzewał się rozmaryn, powoli wypuszczając olejki eteryczne.
Wyobraźcie sobie tylko! Przecież słodka czerwona papryka już sama z siebie może poszczycić się charakterystyczną, złożoną i dosyć agresywną świeżą wonią a tu zza pleców dolatuje do Was coś w stylu kadzidła, rozpylanego w starym małym kościółku. Mówię Wam, poezja! :) To pewnie piekące się grzyby wraz z oliwą "zrobiły mi" ten kościół; rozmaryn za kadzidło wystarczył w zupełności.

Mogłabym tam stać, i stać, i stać, i wąchać rozkoszne aromaty. Przynajmniej dopóki nie dołączyłby do nich czosnek, który niestety ani do zabytkowego kościołka, ani tym bardziej do perfum raczej niezbyt się nadaje. ;)
To właśnie on przypomniał mi, że nie skończyłam przygotowywać obiadu.


Wymyśliłam sobie bowiem jeszcze coś w rodzaju caponaty bez orzechów i bakłażana - lub raczej leczo z dodatkiem octu winnego. ;) Jakieś takie coś, gdzie w aromatyczną całość składają się wspomniana papryka, cebula pokrojona w piórka, siekany czosnek, młoda cukinia, suszone chilli w płatkach, znalezione w lodówce podeschnięte kabanosy, liść laurowy, po odrobinie oliwy oraz octu balsamicznego, pół puszki pomidorów (w sezonie byłyby świeże malinówki) a pod koniec duszenia charakteru nadały potrawie posiekana świeża bazylia, szczypta gałki muszkatołowej oraz około pół łyżeczki mielonych ziaren kolendry. No i oczywiście sól. :)

Całość specjalnie mnie nie zachwyciła, ponieważ w smaku zbytnio przypominała leczo ale za to zapach naprawdę poprawił mi humor. Świeży, maślany, treściwy, z niezbędną nutką umami gdzieś w tle. Chrupkość warzyw dopełniła całości, czyniąc potrawę może nie wybitną ale całkiem smaczną i pożywną [nie chwaląc się, ekhu ekhu ;P ].
Tymczasem boczniaki już się były upiekły...


Po małym, zabytkowym kościele tonącym w smugach kadzidła pozostał już tylko wątły cień: aromaty rozmarynu i czosnku wniknęły w grzyby a oliwa otuliła je gęstym ale lekkim woalem wspomnianej sianowej cytrusowości. ;) Sok własny boczniaków także przyczynił się do przemiany magii w "tylko" posiłek. Nic to, grunt że po oprószeniu zawartości naczynia solą i pieprzem otrzymałam następny pożywny posiłek.

Potem zostało mi już tylko podgrzać na patelni ugotowane wcześniej młode ziemniaki [yh! nie nadawały się do gotowania ale na wsi pytanie o gatunek warzywa uznawane jest za idiotyczny kaprys i objaw burżujstwa], zalać je rozbełtanym jajkiem, postarać się uformować to w kształt tortilli - nie wyszło - a na koniec posypać posiekaną natką pietruszki i voilà!
Można podawać. :D


No i chyba niezbyt udało się opisać walory zapachowe obiadu. I to pomimo faktu, że bez prawidłowo działającego nosa na smak tez nie mamy co liczyć. Powiedzmy jednak, że pierwsze koty za płoty. ;)
Będę wprawiać się w opisach jedzenia od strony zapachowej; oczywiście póki co wyłącznie dla samej siebie. :)

Może więc dzisiejszy wpis potraktujecie jako wprawkę do zapowiadanej od dawna notki o winach i perfumach?
Mam wrażenie, że ona zbliża się wielkimi krokami. ;) Jednak na razie idę jeść.

___
Dziś noszę White Linen marki Estée Lauder.

P.S.
Zdjęcia oczywiście są mojego autorstwa. To zresztą świetnie widać po ich jakości. :P

4 komentarze:

  1. no i masz zaśliniłam klawiaturę, tak to wszystko smakowicie opisałaś i zrobiłaś;d

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wierzę Ci nic a nic ale brzmisz miło. ;P Dziękuję. :*

      Usuń
  2. może uwierzysz jak ci wyślę fotkę tych grzybków, zaintrygowałas mnie że bez panierki można tak fajnie i zdrowo je przyrządzić:) I nie tuczyć wiadomo czego.;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No i czemu nie wysłałaś, ha? ;) A boczniaki bez panierki są pyszne i treściwe, jeśli trzeba. Można je np. podsmażyć z siekanym czosnkiem i natką pietruszki a przed podaniem oprószyć solą i grubo zmielonym pieprzem. Podawać koniecznie z pieczywem, którym będzie można wybrać sos z talerza. :D
      Co do tuczenie: ojtam ojtam! Zawsze możesz powiedzieć, że w dzieciństwie Twoją idolką była czarownica z "Jasia i Małgosi". ;P

      Usuń

>
Komentarze (<$BlogItemCommentCount$> )