piątek, 26 czerwca 2015

Bajka o wczesnym lecie

Najpiękniej jest w Hiszpanii... Kiedy przekwitają drzewa pomarańczowe, swoją wonną magię rozpoczynają lipy. Dwa niebiańskie zapachy wiosny, w Polsce kojarzą się raczej letnio [a przynajmniej jeden, ponieważ - póki co, zważywszy na postępujące ocieplenie klimatu - u nas pomarańcze w naturze jakoś nie rosną ;) ]. I właśnie nadeszła ich pora.

Dlatego wpadłam na pomysł, aby opisać dziś perfumy, w których oba te zapachy udało się zestawić w pełną radości, prostą całość, optymistyczną ale na szczęście nie błahą. Zeta od Andy'ego Tauera.


Perfum opartych o narkotyczny, balsamiczno-ziołowy zapach kwiatu lipy powstało już wiele - z czego przynajmniej połowa naprawdę warto poznać: uroczo naturalne i lekkie Unter den Linden oraz Lindenblossom od April Aromatics, niewinne Clemency marki Humięcki & Graef, kobiece i zwiewne Un Parfum d'Ailleurs et Fleurs od The Different Company, wiosenny wietrzyk znad wielkomiejskiego parku w perfumach J.F. Schwarzlose Berlin o wdzięcznej i intuicyjnej nazwie 1A-33 czy eksplorujący dokładnie te same terytoria Central Park od Bond No 9, w końcu kwiatowy i słoneczny Honey Blossom marki Aftelier. Oraz całe mnóstwo innych, równie uroczych kompozycji (w tym wiele takich, których jeszcze nie miałam okazji poznać).

Jednak, chociaż nietrudno się zorientować, że połączenie kwiatu lipy z rozmaitymi aspektami cytrusów jest w mniej lub bardziej artystycznym perfumiarstwie częste, dla mnie to Zeta ma znaczenie szczególne. :) W końcu była chyba pierwszym pachnidłem z lipą w roli głównej, które miałam okazję poznać. Pamiętam, jak bardzo poraziła mnie jej uroda i zaskoczyła odkrywcza myśl, że perfumy o zapachu lipy w ogóle są możliwe! ;) Przy czym musicie wiedzieć, że woń lipy ma dla mnie znaczenie szczególne; już choćby z tego powodu, że upodabnia niżej podpisaną do Jana Kochanowskiego: oboje mamy własne, rozłożyste lipy, pd którymi wspaniale się wypoczywa. ;)

Zatem Zeta.


W pierwszych chwilach uroczo delikatna i "cieniście słoneczna" dzięki uwypukleniu krągłych, niewoskowanych cytrusów: odrobinę cierpkich bergamotek, energetycznych cytryn, słodkich pomarańczy oraz otoczeniu ich zapachem kwiatu ostatniej z wymienionych. :) Tak pachnie lato w pigułce; szczególnie, że zza nich stopniowo wyłania się aromat ogrodu mojej babci, w którym róże, słodka mimoza oraz wielka, rozłożysta lipa rosły tuz przy sobie w idealnej harmonii.
Wakacyjna rozkosz małego dziecka, które na tejże lipie przesiedziało niejedną zabawę w chowanego. ;)

Szybko też okazuje się, że róże usuwają się na dalszy plan, ustępując pola żywemu i ciepłemu zapachowi lipy, któremu nawet w ramach poznawania przez nos towarzyszy niskie, monotonne, uspokajające buczenie uwijających się w koronie drzewa pszczół. Z czasem nie jestem już w stanie odróżnić zapachu lipy od kwiatu pomarańczy, eksplorującemu wszak bardzo podobne olfaktoryczne terytoria - tak samo nęcącego, balsamicznego, odrobinkę ziołowego, delikatnie słodkiego... Lato w Polsce oraz wiosna w Hiszpanii zlewają się w moim umyśle w jedną relaksującą, harmonijną i błogą całość. :)
Z poczucia doskonałego szczęścia nie budzi mnie nawet baza Zety, gdzie z woni kwiatów uwalnia się więcej akordów ziołowych czy nawet kumarynowych, z tła wybijają się pojedyncze frakcje zapachu jasnego szlachetnego drewna (może faktycznie jest to sandałowiec, jak chce spis nut?) a ponad tym wszystkim, niczym roślinny odpowiednik pszczół, lata sobie gładki, lekko woskowy aromat irysowego masła, spinającego mieszankę w całość niczym cienka ale wyraźna rama. Gdzieniegdzie żywiej zagra pojedyncza nutka słodyczy, w moim umyśle będącej już, teraz zapowiedzią pysznego miodu, nad którym właśnie uwijają się pszczółki. ;) Lecz najważniejsze cały czas są zapachy kwiatów, zielonego listowia oraz żywego, pulsującego sokami drewna.

A także cytrusy, z których - dodawszy najpierw zerwane w bezpiecznym, oddalonym od dróg miejscu lipowe kwiecie - można przygotować pyszną, orzeźwiającą, zdrową i bezpretensjonalną lemoniadę. Słodzoną, rzecz jasna, miodem. :) Lipowym albo akacjowym, zbieranym krótko przed lipą.
No i widzicie! Właśnie podałam Wam przepis, jak na blogu kulinarnym. :D Tak na mnie działa zapach lipy: odpręża, rozwiązuje język i każe dzielić się radością.

Zeta od Tauera to jeden z jego najdoskonalszych substytutów.


Rok produkcji i nos: 2011, Andy Tauer
[Mieszanka w tej chwili nie jest już produkowana; jaka szkoda!]

Przeznaczenie: zapach ponoć dedykowany kobietom, jednak dla mnie jest to uniseks z samego środka skali; przede wszystkim dzięki wykorzystaniu składnika wciąż mocno niestereotypowego a więc niekoniecznie kojarzącego się z "typowo babskimi" kwieciuchami. :] Na męskiej skórze Zeta staje się bardziej cierpka i pyłkowa, skręca gdzieś w stronę naparu ze świeżych kwiatostanów drzewa, smakowo podkręconego zieloną herbatą. Też ślicznie. :)
Tak czy inaczej, omawiana kompozycja lubi trzymać się blisko skóry, tworząc wokół ludzkiej sylwetki wąską i zwiewną aurę, w związku z czym nadaje się idealnie na wszystkie okazje, kiedy wolelibyśmy aromat swoich perfum zatrzymać tylko dla siebie. Może być do biura, może na ślub koleżanki.

Trwałość: niespecjalna, bo około cztero- lub sześciogodzinna

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-kwiatowa (i jeszcze świeża, niech będzie! ;) )

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, pomarańcza, cytryna
Nuta serca: kwiat lipy, żółta róża, ylang-ylang, neroli, kwiat pomarańczy
Nuta bazy: drewno sandałowe, kłącze irysa, wanilia
___
Dziś noszę Opus IX od Amouage.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.thebestaromatherapy.com/angelic_fragrances.html [Autorka: Mary Kinlen]
2.http://www.designsponge.com/2012/07/behind-the-bar-melina-hammers-linden-blossom-cocktails.html [Autorka: Kristina Gill]

wtorek, 23 czerwca 2015

La Grande Guerre à Paris


Czym dla Polaków - polskiej tożsamości, świadomości historycznej, wpływu na naszą obecną codzienność, polskiej wyobraźni wreszcie - była druga wojna światowa, tym dla Francuzów czy Brytyjczyków okazała się już pierwsza. To ona, wciąż (nieco wbrew logice, skoro miało miejsce coś większego) bywa nazywana Wielką Wojną, w dalszym pociągu porusza emocje i prowokuje do zadawania kolejnych pytań czy tworzenia następnych opowieści, rozgrywających się w jej cieniu.


Dlatego właśnie, ponieważ na wyrażenie "Paryż w czasie wojny" zwykliśmy tu, w Polsce (nie bez powodu) odruchowo prychać z lekceważeniem, mając oczywiście na myśli wojnę, która we Francji toczyła się w latach 1940-1944 [rok 1939 wspaniałomyślnie pomijamy ;P ], zapominamy o wszystkim, co ówczesną stolicę świata i miasto świateł spotkało dwadzieścia lat wcześniej. Jakoś umyka naszej świadomości, iż Paryż w czasach pierwszej wojny światowej w sensie jak najbardziej dosłownym był najistotniejszym miastem kraju toczącego zażartą wojnę. I jako stolica nie tylko swoje wycierpiał ale także stanowił silne oraz aktywne zaplecze frontu.


Jednocześnie toczyło się w nim także życie zupełnie cywilne: urzędnicy spieszyli do swoich biurek, policjanci patrolowali ulice, kwiaciarki sprzedawały kwiaty, krawcy szyli ubrania a bogate i wpływowe damy wciąż aktywnie udzielały się towarzysko - tyle, że najpewniej pod pozorem kwest czy aukcji na rzecz wojska. ;)
Wyobrażam sobie, że spotykając się na kolejnym przyjęciu charytatywnym wiele z nich pachniało perfumami zakupionymi tuż przed wojną. Produktem znacznie bardziej luksusowym, niż do niedawna, ponieważ w czasach wojennej zawieruchy rezygnacja z tak płochych przyjemności była aktem patriotycznej prawowierności. Zamiast oddawać swoje (lub raczej mężowskie, ojcowskie albo otrzymane od kochanka) pieniądze rodzinie Guerlain bądź Coty, należało raczej spożytkować je w sposób znacznie stosowniejszy, bo przyczyniający się do rychłego zwycięstwa.

Dlatego wierzę, że spora część owych dam, kobiet ze sfery wyższej ale też zupełnie średniej, swoich perfum używała wyłącznie od święta, ciesząc się ich zapachem jak najcenniejszymi wspomnieniami z czasów pokoju. Jestem niemal pewna, że na toaletkach wielu z nich stał flakon z cieczą, która premierę miała zaledwie dwa lata przez Wielką Wojną, zatem wciąż charakteryzowała się posmakiem nowości - romantycznie zatytułowane L'Heure Bleue od tychże Guerlainów. ;)

Aromat ciepłej, zmysłowej, spokojnej kobiecości. Belle Époque we flakonie, poetycki obraz dawnych dni. Zapach, który niczego nie musi udowadniać ale lubi wzbudzać zachwyt.
Pachnidło jest nieskończenie romantyczne ale i eleganckie, szlachetne ale znające moc porywów namiętności, w naturalny sposób ciepłe i czułe a jednak potrafiące pokazać bardziej stanowczą, groźniejszą, pikantną twarz. Zgodnie ze swoją legendą oparte o idealną kolorystyczną równowagę styku wieczoru z nocą, gdy cały świat wydaje się pogrążony w głębokich, kojących odcieniach niebieskiego, kiedy "nadzieje dnia bledną a rozpoczyna się nocna niepewność" (cytat z Barbary Herman).


I właśnie ta cudownie zbilansowana, a przecież cały czas krucha, równowaga towarzyszy mi dniem i nocą, zapisana w DNA l'Heure Bleue, nieodłączna od niej. Naturalna ale nie oczywista; tu każdy rozumie, że spokój i harmonia nigdy nie są nam dane raz na zawsze. To zawsze - tylko i aż - chwile. Piękne, ponieważ przemijające, lecz w sercu pozostające na zawsze. [No tak, znowu wypisuję coelhizmy. ;P ]

Świadomość kruchej ulotności szczęścia oraz melancholii związanej z jego wspominaniem sprowadziły mnie na trop, od którego rozpoczęłam ten tekst. Czyż można mówić o bardziej wstrząsającym duecie ludzkich emocji, niż miłośc i nienawiść, szacunek oraz pogarda? Niewiele (żaden?) wątków obecnych w kulturze porusza nas mocnej, niż jaskrawe ukazanie miłości w czasach wojennej zawieruchy.
W takich opowieściach miłość jest największa, najpiękniejsza, najsprawiedliwsza i najlepsza, zaś wojna najokrutniejsza, najstraszliwsza, najbardziej niesprawiedliwa. Oba tematy zachowują się wówczas, jak dwa przeciwne, skrajnie różne ale przecież jakimś cudem przyciągające się bieguny magnesu; dwa nielogicznie logiczne, naturalnie niecodzienne, zgubnie zbawienne absolutne przeciwieństwa.

Ileż znamy podobnych historii? Dziesiątki, setki, tysiące...? Od Ramajany i Iliady przez średniowieczne eposy aż po najnowsze hity filmowe, od zupełnej fikcji w przestrzeni kosmicznej do stuprocentowo autentycznych sercowych perypetii pokolenia moich dziadków lub pradziadków - miłość i wojna, nierozłączna para naszej cywilizacji, zawsze i wciąż obecna w naszym życiu.
Dlaczego więc do zilustrowania opowieści o jednym z najbardziej romantycznych i poruszających pachnideł w historii popularnego perfumiarstwa nie użyć porównania, opierającego się o straszliwą wojnę, nadciągającą ku bramom "miasta miłości"...?


Chociaż od razu należy uczciwie przyznać, iż żadnej wojny w L'Heure Bleue nie ma; być nie może, skoro kompozycja ujrzała światło dzienne dwa lata przed lipcowym zabójstwem następcy austro-węgierskiego tronu, które rozpoczęło pierwszy ze okrutnych konfliktów zbrojnych dwudziestego wieku. Nie.
Zamiast niej pojawia się romantyzm bukietu kwiatów, poetyczność słodkiej wanilii, zmysłowa głębia goździków czy komfortowych, gładkich akcentów drzewnych oraz ciepło spokojnych, trochę pierzastych nut cielesnych. Gładka, krągła, harmonijna kobiecość przeciwstawiona zasugerowanej, kryjącej się gdzieś za horyzontem ale cały czas niebezpiecznie namacalnej grozie. Grozie, którą w spokojnych przedwojennych czasach z pewnością interpretowano prędzej jako niepewność nocy, ekscytujące ryzyko czy coś podobnego, jednak z upływem lat nadano jej zupełnie nowy, bardziej aktualny ale i przerażający sens.

W Niebieskiej Godzinie jest coś, co każe nam traktować ją z powagą i szacunkiem, może nawet rodzajem nabożnej czci, typowej podczas osobistego kontaktu z największymi dziełami sztuki. Sama potrzebowałam czasu, żeby do niej dorosnąć i zaakceptować jej moc bez zastrzeżeń.
Za co, mówiąc słowami dużo mniej poetyckimi, odpowiadał zapewne irys, który okazuje się jedną z najważniejszych nut mieszaniny. ;) Maślany, wibrujący i pełny, schowany wśród bogatych woni reszty kwiatów - za heliotropem, goździkiem, jaśminem, za neroli, tuberozą, ilangiem - ale cały czas wyraźny, idealnie zlewający się z aksamitnymi miękkościami perfum, dopełniający ich gęstość, upojność, lekko orientalny sznyt. Z czasem aromat staje się nieco mniej kwiatowy, osiada na skórze i stopniowo zmienia w suchą, łatwą do skruszenia skorupkę. Akordy ziół czy eugenolowych goździków (tym razem w formie przyprawy ;) ) stają się pomostem między upojnymi woniami kwiatów a orientalizującym woalem żywiczno-drzewnej energii, niekulinarnej słodkości czy ostrokanciastej, suchej, kumarynowo-trawiastej wetywerii.


I tak aż do bazy, która na mojej skórze oznacza wyrazistą retro zmysłowość złocistej ambry i ciemnego ale przestrzennego piżma, pachnącego suchą ludzką skórą, gęstość splotów sandałowca ze skórzastym benzoesem oraz transparentność palisandru, z którego zbudowano tratwę dla mydlanego w tej chwili irysa, wciąż prowadzącego pozostałe kwiaty L'Heure Bleue.
Tutaj ciepło i szyk mieszaniny ujawniają jej typowy, staroświecki styl o wyraźnie francuskich korzeniach: trójstopniową konstrukcję, nienachalną elegancję, dumę i wdzięk, którego nie sposób się nauczyć. Tutaj puchate słodkości wraz z gładkimi, matowo-kaszmirowymi drewnami układają się w klasyczną guerlinadę, ów tajemniczy akord bazowy, typowy niegdyś dla każdego z pachnideł marki Guerlain a tym razem chyba ze skromności ukryty pod pozorem aromatu perfumowanego kwiatami szarego, marsylskiego mydła. ;) Tutaj w końcu najwyraźniej czuć klimat najprawdziwszej "rzeczywistości magicznej", nasyconego tęsknotami i wszelkimi odcieniami granatu spokoju świata pomiędzy zmierzchem a nocą. Lub złocistego, złamanego światła dnia, przywodzącego na myśl fotografie w sepii. :)

L'Heure Bleue - jedne z ostatnich wielkich francuskich perfum powstałych przed pierwszą wojną światową (inny prześwietny zapach z tamtego okresu to Quelques Fleurs l'Original marki Houbigant), dziś cenne jako wspomnienie spokojnej, dostatniej oraz pełnej nadziei Belle Époque albo przeczucie zbliżającej się wojny, tak częste wśród poetów, pisarzy tudzież innych wrażliwców.
Odważne, marzycielskie, melancholijne; czułe ale uznające swoją podrzędność w stosunku do kaprysów losu. Ciałem przypominające jeszcze starsze dzieło marki, radosne i proste Après l'Ondée, jednak charakterem zbliżone do perfum sporo odeń młodszych, Jasmine White Moss z Prywatnej Kolekcji marki Estée Lauder - obrazu świata tuż przed katastrofą, pięknego i nierealnego, nieświadomego, że wyrok na niego już zapadł.


Jak napisałam w recenzji ostatniego ze wspomnianych pachnideł: "czasem żadna z decyzji nie jest słuszna, żadna nie zyska pełnej akceptacji. Ba! Bywa, iż żadnej nie potrafimy sami należycie pojąć, by bronić jej przed światem. A jednak od podjęcia decyzji w żaden sposób nie możemy uciec. Dlatego każda będzie zła".

Wojna i tragizm ludzkiego życia to tematy zbyt poważne jak na błahy kontekst recenzji perfum. Trudno jednak go ignorować; szczególnie osobie, dla której perfumiarstwo to sztuka a ta przecież powinna dotykać wszystkich ludzkich doświadczeń. Musi poruszać i zostawiać po sobie ślad. Zadawać pytania. Inspirować. Prowokować zdumienie a czasem nawet niezgodę.
Snuć się gdzieś ponad dachami naszych domów jako wiecznie żywe widma minionych lat i doświadczeń.

Dlatego uznałam, że w tym miejscu powinno znaleźć się miejsce również dla kilku słów na temat L'Heure de Nuit, limitowanych perfum marki Guerlain, powstałych w stulecie premiery legendarnego pierwowzoru.
Tutaj najważniejsze wydają się lekkość, przestrzeń oraz olejkowo-owocowo-czysta radość tria złożonego z heliotropu, irysowego masła oraz jasnego neroli. Towarzyszy im cień, stworzony z innych kwiatów (np. korzennej róży) oraz miękkiego, śmietankowego sandałowca a po pewnym czasie wszystkie akordy zgodnie pozwalają okryć się jasnym, odrobinę cielesnym białym piżmem i dopiero wówczas ujawniają pewną ilość genów wspólnych z Niebieską Godziną.

L'Heure de Nuit to L'Heure Bleue na miarę naszych czasów - gładka, klarowna, minimalistyczna. Z oddali nawiązująca do intymnych ale trudnych przeżyć swojego wielkiego przodka. Zatem oczywiście starannie skonstruowana i ogólnie śliczna ale pozbawiona głębi, zwykle przesądzającej o wyjątkowości dzieła sztuki, także olfaktorycznej.
Uciekając się do porównania sprzed lat powiem, że nowe perfumy to wielkomiejska, hałaśliwa i rozświetlona noc, podczas której w ogóle nie widać gwiazd.


L'Heure Bleue

Rok produkcji i nos: 1912, Jacques Guerlain
[Oczywiście od tego czasu perfumy przeszły już sporo reformulacji i nie ma szans, aby dziś dało się kupić identyczną kompozycję, co sto lat temu. Tym niemniej L'Heure Bleue wciąż zachwyca niecodzienna urodą i zdumiewa charakterem].

Przeznaczenie: zapach skomponowany z myślą o kobietach, jednak współcześnie chyba nikt nie zwróci uwagi na jego obecność na skórze mężczyzn (i tak jest dużo bardziej charakterny, niż dziewięćdziesiąt procent dzisiejszych męskich głównonurtowych pachnideł :> ). Cechuje go tendencja do pozostawiania za sobą krótkiego ale intensywnego śladu zapachowego, dopiero po paru godzinach użytkowania redukującego się do luźnej, łagodnie wibrującej aury. Oczywiście lazurowo-liliowej, pewnie z powodu irysa oraz heliotropu. ;)
Na wszelkie okazje ze szczególnym uwzględnieniem tych najbardziej uroczystych, odświętnych; albo zupełnie intymnych, kiedy przede wszystkim chcemy poczuć się komfortowo.

Trwałość: od około sześciu czy siedmiu godzin jako woda toaletowa do blisko doby w formie ekstraktu.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, kolendra, szałwia, estragon, neroli, cytryna, anyż (jako roślina)
Nuta serca: jaśmin, goździk (jako kwiat oraz przyprawa), neroli, róża, orchidea, ylang-ylang, heliotrop, tuberoza
Nuta bazy: drewno cedrowe, drewno sandałowe, benzoes, bób tonka, wanilia, wetyweria, piżmo


L'Heure de Nuit

Rok produkcji i nos: 2012, Thierry Wasser

Przeznaczenie: zapach również stworzony dla kobiet ale także i jego spokojnie mogą używać mężczyźni - nawet pewniej, aniżeli L'HB z powodu mniejszej ilości kwiatów. Nowsza interpretacja wielkiego pachnidła w odróżnieniu od niego trzyma się raczej blisko ludzkiego ciała, tworząc wokół niego wyraźną ale wąską, jakby nawoskowaną aurę [za co pewnie odpowiada użyty w kompozycji brzoskwiniowy aldehyd C-14 lub coś bardzo zbliżonego :) ].
Pasuje do wszystkich okazji, chociaż moim zdaniem szczególnie dobrze zgrywa się z biznesowym kostiumem bądź małą czarną. :)

Trwałość: osiem do dziesięciu godzin wyraźnej, spokojnej projekcji oraz dalszychparę dyskretnego zaniku.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna (oraz piżmowa)

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, anyż (roślina), brzoskwinia
Nuta serca: kwiat pomarańczy, róża, jaśmin
Nuta bazy: wanilia, irys, białe piżma, heliotrop
___
Dziś noszę właśnie Niebieską Godzinę. :)

P.S.
Sześć pierwszych ilustracji to oczywiście fotosy ze znakomitego filmu Bardzo długie zaręczyny (opartego o równie ciekawą książkę :) ), które zaczerpnęłam bezpośrednio z http://film-grab.com/2014/11/19/a-very-long-engagement/

niedziela, 21 czerwca 2015

Piękna nocy, życz pogody!


Noc Kupały dla ortodoksyjnych neopogan czy innych słowianofilów, bliska Noc Świętojańska dla wszystkich - dla każdego zaś przesilenie letnie, najkrótsza noc w roku; symboliczny, przejściowy czas magii, cudów i niezwykłości. Wieczór i noc intensywnego kontaktu z naturą, podkreślania jedności człowieka z otaczającym go światem. Godziny, kiedy na ziemię wracają nasi przodkowie a wszelkie zbłąkane dusze znajdują się znacznie bliżej żyjących, niż przez pozostałą część roku.

Czym pachnieć w takiej chwili? Jakie perfumy okażą się godne równie niezwykłych, odświętnych, ekscytujących okoliczności?
Gdzie świętować nadchodzące dni?


Odpowiedź jest prosta: w górach albo w lesie! ;) Tam, gdzie Wam będzie najbliżej, najwygodniej oraz najmilej, w najbardziej doborowym towarzystwie. Oczywiście mam na myśli również towarzystwo perfum, idealnie pasujących do najkrótszych nocy w roku. :D

W zeszłym roku na tę okazję proponowałam ekologiczne, leśno-górskie pachnidła marki Juniper Ridge oraz bunt przyrody przeciwko człowiekowi w postaci Naiad od niezależnego australijskiego producenta o nazwie Bud Perfumes. W roku 2013 na przykładzie kadzidlanych pachnideł marek Ava Luxe, Armani Privé oraz Mad et Len rozważałam słowiańskie interpretacje niejakiej "osi świata", w 2012 pochylałam się nad bylicą, słodkościami oraz miękkim piżmem prosto od włoskiego brandu L'Erbolario, w 2011 po głowie chodziła mi leśno-słodka lutensowska Fille en Aiguilles, natomiast w roku 2010 skupiłam się najpierw na mieszance o nazwie bardzo kupalnockiej i adekwatnej, czyli Pagan marki Mayfair a kilka dni później wspominałam własne okołomałżeńskie perypetie w towarzystwie Lalique le Parfum. A jeszcze wcześniej blog nie istniał, zatem sama już nie pamiętam, w jakim zapachu świętowałam noce Kupały czy Świętojańską. ;)
Lecz nawet zaprezentowana wyliczanka powinna Wam uświadomić, jak ważne są dla mnie trwające akurat dni (a raczej noce :) ).


Zatem jakie wonie będą towarzyszyć mi Anno Domini 2015?
Dosyć stereotypowe dla tego tematu, za to same w sobie piękne, niezwykłe oraz fascynujące: dwa wciąż nieopisane dzieła z serii HYLNDS, będącej częścią amerykańskiej marki D. S. & Durga, Foxglove oraz Spirit of the Glen.


Pierwsza niech będzie Foxglove, czyli Naparstnica - roślina, która odpowiednio wykorzystana może zarówno ocalić nasze życie, jak i je odebrać.
"Glikozydy nasercowe [zawarte w naparstnicy - przyp. wzp] zwiększają siłę skurczu mięśnia sercowego (...), zwalniają tętno, powodują ustąpienie zastojów żylnych w narządach. Glikozydy izolowane z liści i nasion np. wchodzą w skład preparatów stosowanych w leczeniu niewydolności krążenia pochodzenia sercowego. (...)
W XVIII i XIX w. naparstnicę purpurową np. stosowano w chorobach wątroby i śledziony, jako środek moczopędny, w epilepsji, w stanach pobudzenia nerwowego, astmie, krwiopluciu, w zapaleniu opon mózgowych, stanach zapalnych dróg oddechowych, w obłędzie oraz do leczenia ran".
ŹRÓDŁO
Sadzona w przydomowych ogródkach, naparstnica miała ochronić ludzką siedzibę przed nieszczęściami. Walijskie gospodynie wykorzystywały liście napastnicy do przygotowywania barwiącego na czarno naparu, którym następnie malowały skrzyżowane linie na podłogach swoich chat, co miało odstraszyć od domu wszystko, co złe i niegodziwe.

Tak ambiwalentna roślina znakomicie pasuje do opowieści o świętowaniu letniego przesilenia. Jej urok, delikatność oraz niedosłowność pomagają nam oswoić wszystko, co w naparstnicy może być niebezpieczne, ponieważ trucicielskie.
Zresztą, kiedy świeci słońce a ciepły w letni wietrzyk przywiewa nad mały wiejski ogródek wspomnienie nie tak znów odległego słonego morskiego brzegu, w takiej chwili nic nie może być złe czy niesprawiedliwe. W taki dzień cały świat zdaje się być najprawdziwszym rajem.


Oto rzeczywistość, w której kwitnie Foxglove, na skórze piękna i delikatna jak kwiaty leśne czy polne - z daleka tak drobne, niepozorne, że łatwo je przeoczyć, z bliska zachwycają nie tylko wyglądem ale też zupełnie niebiańskim aromatem. :) Tutaj szepty i przytłumiony śmiech, fantastyczna beztroska osób wiecznie młodych duchem, to codzienność.

W otwarciu kompozycja zachwyca zestawieniem gorzkawej cytrusowej jasności z nutami delikatnego leśnego kwiecia: miękkim, lekko słodkim, pozornie ulotnym ale w rzeczywistości zdumiewającym stałością, uzyskaną przede wszystkim dzięki dodatkowi ciepłego, drzewno-pyłkowego, różano-zamszowego kaszmeranu. Natomiast im dalej w las, tym piękniej pachnie nasza Naparstnica, tym bogatsze wydają się otaczające ją kwiatowe akordy. To już nie tylko łąka na skraju lasu i cień róż ale również delikatność masła irysowego zrównoważona dosłowną, masywną urodą kwiatu pomarańczy w stylu Fleurs d'Oranger Lutensa (żadne tam jasne i lekkie neroli, żadne takie - sama gęstość i estrogenowy konkret) a także śmiałą, miodowo-oleistą czampaką.
Baza to powrót zamszu, ambrowa krągłość a także pewne schronienie cielesnych, jasnopiżmowych ramion. Blask słońca, usiłujący spalić trawy, odrobina soli w wietrze znad morza oraz ostatnie tchnienia kwiatów, zamieninych już w zrośnięty, niemożliwy do rozdzielenia bukiet. Aż się chce położyć w trawie, wśród aromatów kwitnących roślin, w najdoskonalszym towarzystwie ze wszystkich i oddać się spokojnej, pewnej spokojnej, pewnej swego namiętności. Nie myśleć o takich szczegółach, jak tożsamość użytej w mieszaninie a podobnej kwiatostanem do marchwi trybuli leśnej, w Ameryce Północnej romantycznie nazwanej "koronką królowej Anny". Przecież w taki dzień, w ramionach kochanka wszystkie jesteśmy królowymi, którym nie tylko najlepszych koronek ale nawet klejnotów w ogóle nie potrzeba! ;)

Foxglove to aromat odnalezionego kwiatu paproci. Takiego, który przez cały czas tkwił tuż pod naszymi nosami a do tego kwitł spokojnie za dnia, jak wszystkie inne rośliny. Aby go odnaleźć wystarczyło tylko... paść na kolana w zachwycie. :)

Za to kiedy tylko słońce schowa się za chmurami...


...wtedy magia Wigilii Świętego Jana znika, pozostawiając po sobie wspomnienie przeszłości - ludzkiej, rzeczywistej oraz namacalnej. Naszej. Wieku stali, pary i węgla.

Czasu, po którego niepokojach, nadziejach i budzących niezrozumienie zmianach nam zostały co najwyżej blednące ślady. Właściwie to już sami nie jesteśmy pewni, czy aby angielska rewolucja przemysłowa nam się nie przyśniła? Może to tylko fantazja, ulotna i umowna, jak wiara w elfy, wróżki oraz koboldy? Trolle i banshee poszły już spać, nam zostawiając po sobie tylko niepewne wspomnienie, utrwalone na dagerotypowej fotografii.
Odnalazłam je, zaklęte w zapach o nazwie Spirit of the Glen.


Smoła brzozowa oraz metal i zimny kamień, porośnięty bladym mchem - oto, co wyczuwam w pierwszych chwilach pobytu mieszanki na skórze. Szybko dołącza do nich słód jęczmienny, schowany w głębi starych, dębowych beczek, co bardzo żywo przypomina mi znakomite wonne sploty Fumidusa od Profumum Roma lub Fuel for Men Donny Karan.
Tu jednak nie zauważam żadnych zjaw czy czarownic (poza mną, rzecz jasna ;) ), ponieważ odstrasza je miękki, subtelnie słodki, ziołowy woal świeżego rumianku, tych uroczych bezpretensjonalnych kwiatków, kwitnących gdzie się da jako pospolity chwast ale w istocie będących potężnym lekiem. Kiedy już rozgości się na skórze, stopniowo przejmuje kontrolę nad całą mieszanką, łagodząc jej kanty i wygładzając drzazgi, bruzdy czy korodujące metale, pielęgnując rany oraz okrywając blizny.

Mijają godziny a Spirit of the Glen mięknie i jaśnieje, rozbiela się i osusza za pomocą czystego, kumarynowego siana. Delikatnieje, zamiast na ostrą woń whisky decydując się raczej na chłodną transparentność zapachu białego wina. Pod koniec zaś zapadając w ciepły, niespodziewanie słoneczny sen wśród zapachów ziół i gładko wypolerowanego, ciepłego drewna. Jest tak bezpiecznie...
Oto poezja godna wieczoru w ogromnej, kamiennej kuchni z żeliwnym, węglowym piecem. :) Gdzie nie może nas dotknąć żadne zło a mijające godziny monotonnie wyznacza kurantowy zegar. Widocznie w ogrodzie przylegającym do tej ciepłej, staroświeckiej i przytulnej kuchni musi rosnąć naparstnica. ;) A gdzieś pod kredensem można jeszcze zauważyć dwie wyblakłe, niegdyś ciemne skrzyżowane linie.


"Myśmy przyszły tu z daleka,
 popaliły ognie święte.
 Nie zabiorą nam już mleka
 Czarownice te przeklęte...
(...)
 Spokojnie się ogień świeci
 i ziółeczko każde tleje.
 Oj nie będzie swarów doma,
 oj nie pomrą nasze dzieci!"

[Oskar Kolberg, Dzieła wszystkie, t. 27, Mazowsze Część IV,
Wrocław, Kraków, Warszawa 1964, s.135].
Piękna nocy, życz pogody, broń od wichrów i nagłej wody!


Foxglove

Rok produkcji i nos: 2014, David Seth Moltz

Przeznaczenie: wbrew aluzjom, które mogą się kryć w mojej recenzji, jest to klasyczny, świetnie wyważony uniseks. Teoretycznie sprężysty i wyraźny, szczególnie na samym początku, już na skórze okazuje się mieszanką delikatną, bardzo dyskretną. Łatwo jednak wyczuć ją, kiedy tylko zbliżymy nos do uperfumowanego kawałka ciała. ;)
Na okazje, jakie tylko sobie wymyślicie.

Trwałość: około czterech godzin trwania oraz jeszcze parę mniej lub bardziej szybkiego zamierania.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: cedrat, palisander, trybula leśna
Nuta serca: neroli (?), champaca, irys
Nuta bazy: kocanka, brzoskwinia, zamsz, szara ambra, (piżmo)


Spirit of the Glen

Rok produkcji i nos: 2013, David Seth Moltz

Przeznaczenie: kompozycja uniseksualna, chociaż oceniając po jej rozwoju na blotterze wielu co bardziej ortodoksyjnych miłośników perfum sklasyfikowałoby ją pewnie jako męską; co jest moim zdanie zabawne, ponieważ moim zdaniem SotG potrafi cudownie zgrać się z kobiecą skórą, prezentując przypuszczalnie najgładsze ze swych wcieleń. :)
Natomiast jeżeli chodzi o kwestie czysto użytkowe, to aromat cechuje umiarkowana projekcja, szczególnie w dalszych fazach rozwoju [za to "sam z siebie", z blottera czy próbki potrafi uperfumować cały pokój. ;) Przygotowując się do napisania tego tekstu nieopatrznie zostawiłam próbkę na noc w swojej sypialni. Co prawda bardzo lubię podobne wonie i nie cierpiałam w towarzystwie drewna, słodu, rozgrzanego metalu oraz smoły ale skłamałabym, gdybym powiedziała, iż nad ranem nie obudziła mnie przerażająca myśl, że dom się pali ;P ]. Zazwyczaj jednak trzyma się blisko ciała.
Na każdą okazję, ze szczególnym uwzględnieniem wszystkich nieformalnych. :)

Trwałość: dużo lepsza, niż w przypadku Foxglove, bo około ośmio- dziesięciogodzinna plus dalszych parę stopniowego zaniku.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: gruszka (?), trawy, rumianek bezpromieniowy
Nuta serca: rumianek pospolity, dębina z Limousin [wykorzystywana do produkcji beczek, w których dojrzewają alkohole], siano
Nuta bazy: "zwęglona beczka po burbonie", słód jęczmienny, akord beczki sherry oraz inne akordy drzewne
___
Dziś noszę Opus IX od Amouage.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. https://www.flickr.com/photos/cefeida/2600899482/in/photostream/ [Autorka korzysta z pseudonimu Magic Madzik]
2. https://www.flickr.com/photos/72486075@N00/590451952/ [Autor ukrywa się pod pseudonimem Mike138]
3. https://www.flickr.com/photos/tailwalker/10544955746/ [Autor: Gregory McStraw]
4. https://www.flickr.com/photos/one_green_star/3687741190/ [Autor/ka to One_green_star]
5. https://www.flickr.com/photos/terryeve-draughting-ltd/16551327091/ [Autor: Terry Eve]
6. https://www.flickr.com/photos/mrlunastorta/14878122082/ [Autor: Simone A. Bertinotti]
7. https://www.flickr.com/photos/dave_apple/2992603848/ [Autor: Dave Appleby]

piątek, 19 czerwca 2015

Lato leśnych ludzi*


Leśne runo latem. Suche, rozgrzane słońcem, szeleszczące i giętkie, w dotyku jednocześnie przyjemne i drażniące. Mech oraz kilka pierwszych, opadłych z drzew liści – ale prędzej zwiewne wspomnienie igliwia, żywego i pijącego soki drzewa gdzieś hen, wysoko ponad ziemią. Niewielkie krzaczki jagód o drobnych, sztywnych i ciemnych listkach oraz jeszcze czerwonych, niedojrzałych owocach. Kilka pierwszych grzybów, nieśmiało wyglądających spod mchu albo trawy. Niepozorne polne kwiaty, kusząco pachnące w tle. Mrówki, maszerujące jedna za drugą w sobie tylko znanym celu. Pająki, rozsnuwające pajęczyny chwytające przede wszystkim poranną rosę oraz mgłę. Motyle, muchy, pszczoły, chrabąszcze... Z górnych partii lasu docierają ptasie trele.
Słońce zaczyna mocno przygrzewać ale tutaj, w gościnnym schronieniu lasu jesteśmy bezpieczni. Nie zginiemy ani z głodu, ani z zimna. :) Nie wczesnym latem.

Kiedy do wakacji coraz bliżej przypominam sobie, że właśnie tym wszystkim pachnie mi Cannabis marki Il Profumo.


Zapach wywodzący z portfolio marki, do której od dawna mam sentyment (była jedną z pierwszych, w które zagłębiłam się jako świeżo upieczona fanka perfumeryjnej niszy) siłą rzeczy od razu zyskał spory kredyt zaufania. I nie zaprzepaścił go, chociaż ze swoją dziwnością raczej nie może pochwalić się łatwością w zdobywaniu sympatii użytkowników.

Cóż, chociaż nazwa perfum nie pierwszy raz usiłuje skierować nasze myśli ku skojarzeniom sztucznie prowokacyjnym i niby-to-buntowniczym, jak widać mnie nie udało im się zwieść. ;)  Dlatego wyczulam w kompozycji wszystko, o czym napisałam we wstępie – a ponadto ogromny spokój, ciszę rozumianą jako uwolnienie od nieustannego ludzkiego jazgotu, niemal pozazmysłową harmonię. Miękkość, wynikającą ze świadomości przebywania wewnątrz świata, który znakomicie poradzi sobie bez człowieka oraz jego ingerencji. Pogodę i wakacje, chociaż do zapchanych wczasowiczami popularnych plaż im daleko.
Cannabis to wakacje w stylu vintage, sprzed lat. Zgodne ze słowami starej harcerskiej piosenki. ;)


Mszysta zieloność, pikanteria oraz ledwie zasugerowana skórzastość zielonego kardamonu, delikatny twist mirrowo-jodłowy, lekko podeschnięte leśne runo łącznie w gęstą, paczulową i pełną wonią ziemi składają się na trzon mieszaniny. Otaczają je wonie lekkie i zwiewne, kwiatowo-ziołowe oraz niekiedy maślane i dymne, faktycznie przywodzące na myśl marihuanowy dym. Zwiewne, miękkie i przestrzenne, po pewnym czasie również nieco słodkie, chociaż niekoniecznie w kulinarny sposób. U podstawy zapachy lasu mają delikatną, krystaliczną i złocista ambrę – lub raczej syntetyczny akord ambrowy, złożony z ciepłych, plastycznych ale niekoniecznie cielesnych elementów; będący słońcem, miękkimi promieniami, docierającymi przez korony drzew lub strzeliste choiny aż do samego dna lasu.

Cannabis to zapach-wrażenie. Kreujący klimat w prawdziwie mistrzowski sposób. O magii chwili opowiadający za pomocą najdoskonalszych i najszczerszych emocji.
Piękny.



Rok produkcji i nos: 2011, ??

Przeznaczenie: pachnidło uniseksualne, raczej dziwne niż ładne albo intrygujące. Podejrzewam, że podobnie jak do mnie, także i do Was „trafi” przede wszystkim wtedy, jeżeli znajdzie odbicie w Waszej emocjonalności. Dlatego trudno byłoby mi dopasować Cannabis do jakiejkolwiek konkretnej okazji czy pory dnia; nie jestem przecież Wami. :) Mogę tylko powiedzieć, że sama zamierzam używać tych perfum w chwilach, kiedy będę albo naprawdę szczęśliwa, albo wprost przeciwnie: gdy jak powietrza będę potrzebowała otuchy.
Z informacji bardziej praktycznych dodam tylko, iż omawianą mieszaninę cechuje spokojna, niezachwiana ale dyskretna projekcja i nawet, jeżeli początkowo daje się zauważyć niewielki chociaż gęsty ślad zapachowy, szybko zamienia się on w przylegającą do ciała aurę. I trwa sobie spokojnie, nie zważając na nic, poza upływającym czasem.

Trwałość: zgodnie z moimi notatkami od sześciu czy siedmiu godzin (wg ostatnich testów) do ponad dwunastu (cztery lata temu). Biorąc pod uwagę fakt, że w obu przypadkach testowałam świeży soczek prosto z oficjalnych kanałów dystrybucyjnych [trzymajmy się językowej stylistyki godnej tytułu ;) ], można chyba podejrzewać reformulację. Na szczęście jeżeli zmienił się sam rozkład nut, to bardzo dyskretnie.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-kwiatowa

Skład:

akordy kwiatowy, ambrowy oraz marihuanowy

___
Dziś noszę Wardasinę od Sospiro.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. i 2. http://justynaneyman.blogspot.com/2015/06/tajemnice-lasu-albo-skutki-braku.html [Autorką jest, rzecz jasna, Justyna Neyman :) ]
3. Mój twardy dysk [Autorka: Wasza wiedźma :D ]

* Tak, tak; wiem, że ten tytuł wykorzystano już wcześniej - i to niemal wiek temu. Mnie jednak znakomicie pasował zarówno do klimatu mojej opowieści, jak i do samego Cannabis. Dlatego pozwoliłam sobie podprowadzić go prześwietnej autorce przedwojennych czytadeł. ;P

środa, 17 czerwca 2015

Zrobiona na biało 2: Happy End

W Fejsbukowej zapowiadajce recenzji Puredistance White wspomniałam, że mam ostatnio pecha do pachnideł opartych o skojarzenia z bielą i miękkością, które - choć obiektywnie udane i bardzo przyjemne - na mojej skórze ani myślą rozwinąć się w najpiękniejszy ze sposobów. No cóż, nie narzekam; szczególnie, że pomiędzy tymi delikatnościami znalazło się jedno pachnidło, którego powierzchowność całkowicie mnie zadowala :D (problemy pojawiają się za to gdzie indziej). O nim jednak napiszę na sam koniec.

Wcześniej wypada zająć się aromatem, który pozytywnie wyróżnia się spośród tegorocznych mainstreamowych premier, zarówno zapachem jak i wyglądem flakonu, jednak moja skóra niezbyt go lubi.
Mod Noir od Marca Jacobsa.


Nie jestem pewna,czy przypadkiem nie spodziewałam się po tym zapachu zbyt wiele. Coś, co ukrywa się w tak stylowym flakonie, nie może być przecież rażąco banalne, prawda? ;) No i nie jest.
Mod Noir faktycznie układa się na ciele jak popularne ostatnio, miękkie, kremowe kwiatowo-drzewne białe piżma, rozpropagowane chociażby przez Narciso Rodrigueza a wcześniej pyszniące się w rozreklamowanych przez ostatni brytyjski royal wedding White Gardenia Petals marki Illuminum. Które to skojarzenie, nawiasem mówiąc, wcale nie jest przypadkowe. I to bynajmniej nie tylko z uwagi na okołoślubną fotografię. ;)

Przecież Mod Noir cały jest o gardenii! Od nieśmiałego, miękko złocistego i słodkawego soku z cytrusów, stopniowo przechodzącego w charakterystyczną delikatność białych, lekko kokosowych kwiatków, których subtelność dodatkowo odciążają i omywają swoją wodną poświatą magnolie, lilie wodne czy dosłownie odrobina czającego się tuż za horyzontem heliotropu. O którym zresztą milczą spisy nut, więc możliwe, że za nieco cięższy, kwietny cień odpowiadają słynne perfumowe białe damy, tuberoza z kwiatem pomarańczy, pojawiające się czysto symbolicznie, gdzieś na dalekim planie a i tak od razu przysłonięte ozoniczną lekkością magnolii z nenufarami.
Im dłużej zaś Mod Noir przebywa na mojej skórze, tym bardziej miękki, śmietankowy i gładki się staje, tym wyraźniej kwiatowo-cytrusowa słodycz przeistacza się w lepki sok dojrzałej nektaryny, od początku dystansowany przytulnymi, laboratoryjnymi piżmowymi puchatkami. Jego baza to już wyłącznie kilka oderwanych od siebie frakcji kwiatowych, niemożliwych już do rozpoznania, przeplecionych wspomnianymi piżmami oraz widmem laktonowo-brzoskwiniowej, satynowej słodyczy.

Co może i brzmi całkiem apetycznie ale w zetknięciu z wiedźmią skórą, uwierzcie, na wiele się nie zdaje. ;) Wtapia się w ciało, traci jakikolwiek potencjał, nudzi. Nie jest dla mnie.

W odróżnieniu od kolejnego, ostatniego już bohatera mojej „białej” opowieści. :)


Aromatics in White od Clinique powstał jako próba współczesnego nawiązania do Aromatics Elixir, wyśmienitego, uwielbianego od lat megaprzeboju marki. Nie miał być klonem ale rodzajem nowoczesnego wcielenia, reinkarnacją czy raczej kolejnym pokoleniem wielkiej rodziny [ooo! I takie rozumowanie bardzo lubię, takie pochwalam. :) Gdyby zapatrzeni w tabelki marketingowcy odpowiadający za finanse Clinique postanowili pozbyć się „niemodnego” czy wręcz „babcinego” klasyka, w ramach „reformulacji” zastępując go soczkiem o woni Aromatics in White, trafiłby mnie szlag. I to pomimo całej sympatii dla najmłodszego pachnącego dziecka marki. Natomiast wypuszczenie na rynek jego udanego ale oczywistego flankera, nie usiłującego nawet podszywać się pod wielki Aromatics Elixir, zasługuje tylko na szczere uznanie. Imponuje w świecie olfakto-oszustów, którzy klientów maja za pozbawionych węchu idiotów].
Właśnie dlatego Aromatics in White szczerze mnie ucieszył. Choć oczywiście jego cudowna powierzchowność również mogła mieć na mnie niejaki wpływ. ;)

W otwarciu mieszanina układa się jak nowoczesny szypr z dominantą ciemnej róży oraz paczuli, rozjaśniony zielonymi sokami a także charakterystyczną, cytrusową niedosłowną pikanterią pieprzu syczuańskiego, przez pierwsze sekundy swojego istnienia oscylujący gdzieś pomiędzy White Patchouli Toma Forda a wycofanym już z produkcji Midnight Poison Diora. Na szczęście jest w stanie szybko i sprawnie odróżnić się od obu tych wód, stawiając na akord złocistego, lejącego się i dymnego labdanum. Absolutnie upojnego i bezkompromisowego, wpadającego w klimaty typowo niszowe w sposób znany chociażby z Labdanum Donny Karan lub lżejszych wcieleń dzieł Laurie Erickson.


Im bliżej finału, tym w Aromatics in White pojawia się więcej słodyczy, transportowanej na masywnych plecach mocnego, rozrośniętego akordu ambrowego (gdzie pojawia się przecież i labdanum, i różany kaszmeran, zatem nuty już obecne w grze tylko dodają mu impetu :) ). Szczęśliwie nie jest to jednak słodycz tania lub cukiernicza ale głęboka, ciemna, lekko podwędzana ciemność tłustych ziarenek wanilii, z czasem przeistaczająca się w karmelowe ciepło benzoesu. Przy nich róża i labdanowe dymy zanikają a powraca ciemne, suche,  odrobinę czekoladowe paczuli, trochę w stylu najprzyjaźniejszego wcielenia lutensowskiego Borneo 1834. Zauważam również ciepłe, pierzaste piżmo o roślinnym pochodzeniu a także popielatej aurze.

I całe mnóstwo naturalnego wdzięku, wystudiowanej szykowności [one nie zawsze muszą się wykluczać a tak właśnie dzieje się w AiW ;) ], nienachalnej zmysłowości. Urodę nieoczywistą ale potrafiącą skutecznie zamącić w głowie. Do tego idącą w parze z dyskrecją, ponieważ Aromatics in White, chociaż na tle innych współczesnych perfum tak niezwykłe, cechuje typowa dla naszych czasów bliskoskórność oraz płochość.

Tym niemniej cieszy mnie bardzo, że w zetknięciu z moją skórą mieszanka pokazała swoje orientalno-drzewno-szyprujące oblicze, zamiast zmieniać się w delikatne, pastelowe czy nawet pudrowe kwiatki, o których miałam okazję niejednokrotnie czytać w Sieci (pozdrawiam Martę L.! ;) ). Choć byłoby to wcielenie niewątpliwie urocze i równie przyjemne, z mojego ciała zniknęłoby jak sen złoty, wcześniej na wyścigi zmieniając się w pozbawioną większego wyrazu czy jakiegokolwiek pazura - pazurka chociażby - nudnawą pulpę. ;]
Nie potrzeba mi kolejnego White ani Mod Noir; chcę Aromatics in White: różanego paczuli, kadzidlanego labdanum, masywnej ambry oraz ciemnych, żywiczno-dymnych słodyczy. Niszowej dymności w mniej stanowczym ujęciu. Dowodu, że na półkach popularnych perfumerii pojawia się jeszcze czasem, z rzadka ale jednak, coś nowego i ze wszech miar godnego uwagi. Jeżeli tylko wiemy, w którym miejscu tego szukać. ;>


Marc Jacobs, Mod Noir

Rok produkcji i nos: 2015, Jean-Claude Delleville

Przeznaczenie: zapach dedykowany kobietom a charakteryzujący się bardzo skromną, praktycznie niezauważalną projekcją, dający o sobie znać wyłącznie w obrębie naszego naskórka. ;) Jako taki, Mod Noir może pasować do pracy w korporacyjnym ołpen spejsie albo przy sklepowej kasie, gdzie dookoła Was przewija się mnóstwo ludzi. Tylko po co komuś perfumy, które z trudem czuje nawet ich nosiciel bądź nosicielka? ;)

Trwałość: około trzech lub czterech godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: klementynka, juzu, akordy zielone
Nuta serca: gardenia, magnolia, tuberoza, lilia wodna
Nuta bazy: nektarynka, kwiat pomarańczy, białe piżma


Clinique, Aromatics in White

Rok produkcji i nos: 2014, Nicolas Beaulieu

Przeznaczenie: perfumy również stworzone dla kobiet, chociaż według powyższego opisu jest to klasyczny uniseks, którego nie powstydziłaby się żadna z mniej popularnych marek (bądź butikowych kolekcji topowych twórców ;) ).
Jak wspomniałam, mieszanina charakteryzuje się niewielką mocą; co owszem, nie jest problemem w domowym zaciszu, gdzie w spokoju można oddać się kontemplacji fenomenalnej parady nut, jednak w starciu z naszym zabieganiem, emocjami czy zwykłymi zakupami w centrum handlowym Aromatics in White niestety ponosi fiasko. I to nawet użyte w większej ilości.
Zatem będą to perfumy idealne albo w chwilach wymagających od nas olfaktorycznej dyskrecji, albo wówczas, gdy możemy cieszyć się nimi w całkowitym spokoju, odprężające i odprężone. :)

Trwałość: w granicach sześciu czy siedmiu godzin wyczuwalnej projekcji oraz dalszych parę stopniowego zamierania, gdy wyczuć je będzie coraz trudniej.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna (oraz szyprowa)

Skład:

Nuta głowy: pieprz syczuański, liście fiołka, labdanum
Nuta serca: kwiat pomarańczy, paczuli, róża
Nuta bazy: szara ambra, „skórzane piżmo”, wanilia, benzoes
___
Dziś noszę Éloge du Traitre od État Libre d'Orange.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://eco-beautifulweddings.com/eco-beautiful-wedding-planning/gardenias/ [Autorki kolażu: Katie Martin oraz Robin Fisher]
2. http://www.weddingchicks.com/2010/03/22/surprise-wedding-engagement-caught-on-camera/ [Autor: Aaron Shintaku]
3. http://www.stylemepretty.com/2011/09/09/santa-barbara-wedding-by-caroline-tran-photographer/ [Autorka: Caroline Tran]

piątek, 12 czerwca 2015

Zrobiona na biało

Gdybyście mieli wyobrazić sobie perfumy, które będą pachnieć czystym, niezmąconym szczęściem, jakie składniki byłyby w nich zawarte? No cóż, w moim przypadku niekoniecznie te, z których ostatecznie złożono najnowszy zapach marki Puredistance, czyli White. :)

Tak się bowiem składa, że pachnidło - choć bez wątpienia urocze, niewinne oraz w konwencjonalny sposób ładne - jakoś nie wzbudza we mnie szczególnego entuzjazmu. Zarówno dla samego siebie, jak i dla idei olfaktorycznego odzwierciadlenia "szczęścia samego w sobie", całkowicie pozbawionego uczuć negatywnych [niekoniecznie złości czy zawiści ale też np. takich, jak melancholia]. To nie dla mnie.
Chociaż testy White należały do przyjemnych. :)

Bo jak nie polubić perfum, które pachną w taki sposób:




No, jak? ;) Nie da się i White od Puredistance polubić zwyczajnie trzeba. :D
Szkoda jedynie, że na uczucie cieplejsze, niż życzliwa ale zdystansowana sympatia zapach nie ma co liczyć.

Na mojej skórze mieszanka zmienia się niestety w coś bardzo ale to bardzo delikatnego, wycofanego a chwilami nawet porządnie wystraszonego. Poszczególne akordy, chociaż ładne, usiłują chować się jeden za drugim, co ostatecznie kończy się tak, że wyczuwam przede wszystkim nektarową słodycz bobu tonka oraz mnóstwo białych piżm drzewno-pyłkowych, z dyskretnym tchnieniem róży czy irysa gdzieś w oddali.
Acz uczciwie muszę przyznać, iż królowa kwiatów przez chwilę pyszni się w otwarciu kompozycji, słodka, pastelowa i drobnokwiatowa, ze wspomnianą tonką niemal od razu zamieniająca się w różane konfitury.

Czasem tu i ówdzie pojawi się nawet wątły paczulowy cień, który w zestawieniu z różą każe mi pomyśleć czymś zbliżonym do idei "perfum Narciso Rodrigueza" (bez nawiązań do któregokolwiek konkretnego zapachu tej marki). Lecz trudno o niego w sytuacji, kiedy przez długie godziny kompozycją włada jasna, słodko-pyłkowa śmietanka.
No, dopuszczam możliwość ukrycia w niej niewielkiej ilości drewna sandałowego, które przecież potrafi ułożyć się na skórze w sposób, hmm... dendromleczny. ;) Jednak nie mam pojęcia, czy jego obecności nie sugeruje przypadkiem mój mózg, mądry bo pamiętający przeczytany kiedyś spis nut. :D

I to już wszystko.
Całe White na mojej skórze. Perfumy, nad którymi Antoine Lie miał pracować przez rok starając się, aby w formule mieszaniny zamknąć wszystko, co ludziom kojarzy się ze szczęściem doskonałym. Zapach o najwyższej w historii marki, trzydziestoośmioprocentowej koncentracji wonnych olejków. Subtelny, monotonny szept (w pierwszych chwilach mrukliwe mantrowanie) wonności na mojej skórze.
Ładny, urokliwy ale zbyt zachowawczy, niezgrywający się z chemią mojego ciała czy też -powiedzmy to wreszcie wprost - zwyczajnie nudny.
Zdecydowanie bardziej wolę Black. ;)


Rok produkcji i nos: 2015, Antoine Lie

Przeznaczenie: zapach dedykowany kobietom i charakteryzujący się raczej skromnymi parametrami użytkowymi. Co ma sens, ponieważ nośność i głośność pachnidła zależy od koncentracji i ciężaru tworzących je olejków - lub raczej ich niedostatku, zatem przy niespotykanie wysokiej wartości procentowej czystego ekstraktu White ma pełne prawo twardo tkwić tuż przy ludzkiej skórze, wszelkie czary uskuteczniając najwyżej pięć centymetrów ponad nią. :) Tak też się dzieje.
Rzecz jasna, gdybyście się zlali pachnidłem, wtedy jego emanacja wzrośnie, co najdotkliwiej odczuje Wasze otoczenie. ;) Wiem, bo przerabiałam tę sytuację jednego dnia, kiedy była zdeterminowana poznać niuanse rozwoju Bieli. :D
Pasuje do wszystkich okazji, ze szczególnym uwzględnieniem wszelkich Bardzo Ważnych i Uroczystych.

Trwałość: typowo ekstraktowa, ponieważ oscylująca pomiędzy dwunastoma-szesnastoma godzinami wyraźnego życia.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-piżmowa (oraz drzewna, jak twierdzą)

Skład:

bergamotka, róża stulistna, kłącze irysa, bób tonka, drewno sandałowe, paczuli, wetyweria, piżmo
___
Dziś noszę Aromatics in White od Clinique.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. https://www.flickr.com/photos/7560193@N02/7000766839 [Autor: bomobob]
2. http://irecallthepushmorethanthefall.tumblr.com/post/82187623543/fancitaste-turningpoint2-joyhey-via
3. https://www.pinterest.com/pin/553450241680796706/

wtorek, 9 czerwca 2015

Retrozielone wakacje

Wakacje za pasem, typowo letni upał niestety dał już o sobie znać, więc wypadałoby zająć się perfumami przyjaznymi takiemu właśnie klimatowi. I choć nie jestem zwolenniczką zachowawczego dobierania perfum do określonych pór roku, jest jedna nuta zapachowa, która pięknieje przede wszystkim w zestawieniu z rozgrzanym letnim powietrzem - galbanum. Uwielbiam galbanum! :) Z dodatkiem tego akordu można mi sprzedać w zasadzie każde perfumy a przyjmę je z zachwytem i wdzięcznością.

Dziś jednak nie będziemy się nim zajmować. ;D
Dziś chciałabym zaprosić Was w krótką podróż w przeszłość, gdzie za wehikuł czasu posłuży nam mój około czterdziestoletni [identyczny, jak na TEJ fotografii, tylko w wydaniu eau de toilette] flakon klasycznego Ô de Lancôme.

Wolicie wizytę w kanadyjskiej części Wielkich Jezior czy może na Zielonej Wyspie? Uważacie, że Alpy są bardzie alpejskie w Szwajcarii czy w Austrii? A może marzy Wam się urlop w idyllicznych krajobrazach angielskiej wyspy Wight? ;) Lub w jakimkolwiek innym miejscu, do którego odwiedzin zachęcały kiedykolwiek stare plakaty? To nieistotne; najważniejsze jest, aby podczas wojaży było Wam zielono. :D


Żeby towarzyszyła Wam gęsta, iskrząca cytrusowa dosłowność w starym stylu, prawdziwe naręcze rozmaitych cytrusów stopniowo przechodzące w lekko przyprawowe, matowe ciepło Ziemi z lekkim tylko umajeniem w postaci aromatycznych kwiatów (według spisu nut będących jaśminem i wiciokrzewem ale na mojej skórze występujących jako miękka i niemal przejrzysta, łagodnie nektarowa aura). Oraz, żeby z czasem zanikła cicho a dyskretnie, zastąpiona przez wytrawność ziół, przemieszanych z ostatnimi akcentami cytrusów a także roztartymi w moździerzu nasionami kolendry.
Najpiękniejsza okazuje się jednak baza starego Ô: Sucha, mszystodębowa w ten zachwycający - naturalny, odwadniający wszystko, z czym się zetknie - sposób, okolona matową, nie aż tak inwazyjną ale równie charakterną wetywerią a następnie ustawiona na niepoliturowanym ale wystarczająco wiekowym, kolonialnym meblu z drewna sandałowego, którego ubytki z czasem zastępowano jak najbardziej tutejszą, kontynentalną dębiną. :)

Wszystkie te akordy z czasem mieszają się w sposób typowy dla retrozapachów, niemożliwy do podziału na poszczególny nuty, wszechogarniający. Idący do głowy jak najlepsze wino - albo raczej cydr, wszak pierwsze Ô to mieszanka lekka, letnia oraz naturalna [przede wszystkim w warstwie klimatycznej, w "duchu zapachu", nie w retorcie biochemika; chociaż to drugie oczywiście też należy wziąć po uwagę (na pewno w stopniu większym, niż współcześnie ;) )]. Jednocześnie nie jest omawiana kompozycja pachnidłem prostym czy niezobowiązującym - nie z perspektywy naszych czasów i tego, co obecnie gości na półkach perfumerii. Jej cytrusowo-zieloną świeżość, oczywistą wakacyjną lekkość otwarcia idealnie równoważą dalsze stadia rozwoju, kiedy pojawiają się nuty cięższe, wytrawne, w drugiej dekadzie XXI wieku akceptowalne niestety już tylko przez koneserów.
A przecież Ô de Lancôme wciąż potrafi się podobać! Dowodem niech będzie fakt, że mieszanina do dziś jest produkowana [aczkolwiek gdzieś na skraju nowego stulecia oraz dekadę później przeszła dwie poważne reformulacje; o wcześniejszych doniesień brak, choć z pewnością miały miejsce] a od jakiegoś czasu kroku dotrzymują jej lżejsze, nudniejsze i płytsze, bardziej nowoczesne flankery. Na ich tle nawet obecna wersja ÔdL wyróżnia się większą mocą, charakterem, klasą, niepodlizywaniem się mniej wyrobionemu użytkownikowi. Od zawartości mojego flakonu różni się jednak, jak all inclusive w Chorwacji od trekkingu po górach Kanady. ;)


Rok produkcji i nos: 1969, Robert Gonnon

Przeznaczenie: zapach dedykowany kobietom, jednak dzięki uniwersalnym nutom oraz ich niemałej mocy, szczególnie w wersji vintage, Ô bez najmniejszego ryzyka może uchodzić za uniseks z samego środka skali. [Nie zdziwiłabym się też, gdyby w jakimś ślepym teście niejeden perfumoholik płci męskiej rozwodził się nad samczym charakterem wody czy jej paprociowością ;) ].
Perfumy te, po początkowych kilkudziesięciu minutach odważnej chociaż ograniczającej się do kilkunastu centymetrów od ciała projekcji, dosłownie wtulają się w skórę i można je wyczuć tylko przybliżając do niej nos. Jednak to chyba zaleta, szczególnie dla osób postronnych w upalny dzień. ;)
Idealnie sprawdzą się w praktycznie każdych okolicznościach; mnie jednak w Ô najwygodniej w długie leniwe dni i wieczory, kiedy nie trzeba specjalnie dbać o wygląd ani martwić się o nic ważniejszego niż to, co zjemy na obiad/kolację/jutrzejsze śniadanie. ;) Zapach wakacyjnego lenistwa i sjesty.

Trwałość: wersja vintage utrzymuje się na mojej skórze od dziesięciu godzin do ponad pół doby (i blednąc stopniowo przez dalszych kilka godzin), Ô wyprodukowane po roku 2010 przeżywa średnio trzy lub cztery godziny krócej.

Grupa olfaktoryczna: świeżo-szyprowa

Skład:

Nuta głowy: tangerynka, bergamotka, cytryna
Nuta serca: bazylia, rozmaryn, kolendra, wiciokrzew, jaśmin
Nuta bazy: wetyweria, mech dębowy, drewno sandałowe, (dębina), labdanum
___
Dziś noszę Ma Griffe od Carven.

P.S.
Pierwsza ilustracja jest mojego autorstwa i powstała z dostępnych w Sieci reprodukcji starych plakatów z zielenia jako dominującą barwą. :)

środa, 3 czerwca 2015

Kadzidłem w foch

"Ile one mogą mieć lat?" - jakieś sześć lub siedem lat temu zapytała moja Mała Siostrzyczka, kiedy pokazałam jej fragment podczytywanych właśnie prywatnych rozmów na pewnym publicznym, Dawno Nieistniejącym Forum Perfumowym [wspominałam już o nim kilka razy, bo z tego środowiska wywodzi się kilka znanych postaci polskiej perfumowej blogosfery ;) ], dotyczących religii w ogóle, katolicyzmu w szczególe oraz reakcji na nią (przede wszystkim) administratorek portalu. Kiedy odpowiedziałam, że pewnie około trzydziestu lub trochę ponad, Mała Siostrzyczka prychnęła po nastoletniemu i skomentowała czytane akurat słowa: "W gimnazjum na etyce mamy dwie takie wygadujące podobne rzeczy i ciągle musimy je uciszać, bo zaniżają poziom grupy". ;>

Odkąd jakiś rok później poznałam Encens et Bubblegum marki État Libre d'Orange, przy każdym teście automatycznie przypominam sobie ów komentarz. Pachnidło wybitnie bowiem wpasowuje się w klimat infantylnych obrazoburczych fantazji, snutych przez ludzi z ogromnymi osobistymi uprzedzeniami. Co ciekawe, wcale nie jest złe i paradoksalnie można idealnie wpasować je w sakralną tematykę.
O ile znajdziemy odpowiedni kościół. ;)


Oto kościół Tân Định, od drugiej połowy lat 70. XIX wieku służący katolikom Sajgonu. :) Trzeba przyznać, że we współczesnym Europejczyku tak wyglądająca świątynia - choć architekturą nie różni się przecież od tych, które stoją w naszym sąsiedztwie - wywołuje uczucia raczej ambiwalentne. ;D
No i znakomicie pasuje do klimatu zrodzonego dzięki Kadzidłu i Gumie do Żucia.

W otwarciu słodkie i wybitnie różowe, chemiczno-owocowe pachnidło każe pomyśleć jednocześnie o woni papierku po pastelowo-różowej balonówce, ciepłym oddechu osoby żującej tę gumę oraz ślinie, oblepiającej słodką i elastyczną różową grudkę. Laboratoryjne owoce o bliżej niezidentyfikowanej proweniencji (dopiero później, chyba pod wpływem kadzidła, wyczuwam nieco brzoskwini) doprawiono waniliną a następnie ułożono na ciemnych, nieco okurzonych meblach z ciemnego drewna.
I osnuto kadzidłem; najpierw jedną drobną, pojedynczą strużką olibanum z mirrą i czymś jeszcze, w miarę upływu czasu dodając do niej kolejne szare i srebrzyste smugi.

Nie mija godzina, kiedy na mojej skórze rządzi już przede wszystkim kadzidło - niezbyt mocne, bardzo przestrzenne i udziwnione wspomnianą ciepłą, chemiczną tudzież węglową słodyczą, jakby laboratoryjnym ucieleśnieniem węglowodanów we własnej osobie - mimo wszystko jednak oczywiste, żywe, tworzące sugestywne wrażenie przestrzeni, którą z radością mogłyby wypełnić wonne dymy. :) W takim otoczeniu nawet cała klasa gimnazjalistek [rzeczywistych bądź emocjonalnych ;P ] spokojnie mogłaby żuć gumę bez najmniejszego uszczerbku na religijnej podniosłości uroczystej mszy.


Powiem więcej: kiedy słodycz stopniowo, powoli przemija odsłaniając brzoskwiniowe maltodekstryny, kadzidło rzednie i unosi się ku sklepieniu świątyni (notabene już wcale nie tak różowej ;) ), część topiących się żywic oszczędnie zastępując mieszanką południowoeuropejskich suszonych ziół, z rozmarynem i tymiankiem na czele. Pojawia się nawet powidok starego, okurzonego, lekko otłuszczonego drewna; może to ławki, długie, ciemne i skrzypiące, wytarte przez dekady nieustannego użytkowania...? Razem z nim ziołowe kadzidło a także rozgrzana owocowa, chemiczna słodycz stopniowo rozpływają się w ciepłym wietrze.

Więc kiedy jutro, przypadkiem lub celowo, wędrując ulicami polskich miast i wsi zabłądzicie w okolice procesji wiernych, świętujących Boże Ciało, wzrokiem wyszukajcie nastolatków płci obojga i przyjrzyjcie się, czy ich szczęki nie poruszają się aby w charakterystyczny sposób. ;) Jeżeli zauważycie kogoś takiego, nie oburzajcie się ani nie naśmiewajcie. A nuż widzicie właśnie przyszłego podróżnika lub podróżniczkę, planujących wyjazd do Wietnamu? ;P
Natomiast poważnie: kiedy otrzymujemy perfumy złożone z dwóch tak wielkich skrajności, jak to ma miejsce w przypadku Encens et Bubblegum, możemy spodziewać się albo czegoś wybitnego, albo kompletnego niewypału. Dla mnie omawiana mieszanka zdecydowanie bliższa jest pierwszej z ocen; udanie kreuje twórcze napięcie między przeciwieństwami i, co ważniejsze, łączy je w zgrabną oraz przekonującą całość. O czym warto przekonać się na własnej skórze. Encens et Bubblegum to jedno z tych pachnideł, które powinien poznać każdy szanujący się miłośnik perfum.

Za podarowanie jednej z próbek zapachu serdecznie dziękuję Perfumoholiczce! :*


Rok produkcji i nos: 2006, Antoine Maisondieu

Przeznaczenie: wbrew mojemu skojarzeniu jest to świetny, wyważony uniseks z samego środka skali genderowo-olfaktorycznej. ;) Trzyma się blisko skóry, niechętnie wstając ponad nią nawet w pierwszej fazie rozwoju ale tuż przy ciele naprawdę wyraźny. Dlatego żeby "uwyraźnić" EeB trzeba by się dosłownie zlać. [Czego nikomu nie polecam, ponieważ wtedy początkowa chemiczna słodycz i dwutlenek węgla ze śliną mogłyby zmienić się raczej w Sécrétions Magnifiques Light, co nigdy nie jest wskazane ;D ].
Na okazje, jakie tylko wymyślicie; byle nie zbyt oficjalne czy uroczyste, niekoniecznie w rozumieniu religijnym.

Trwałość: od niecałych pięciu do siedmiu godzin wyraźnej emanacji oraz dalszych kilka dyskretnego zamierania

Grupa olfaktoryczna: hmmm... ;) niech będzie, że równolegle aromatyczno-drzewno-gourmand-owocowa

Skład:

malina, brzoskwinia, wanilia, kwiat pomarańczy, wanilia, kadzidło, piżmo
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych lustracji:
1. http://www.historicvietnam.com/tan-dinh-church/ [Autor: Tim Doling]
2. http://www.skyscrapercity.com/showthread.php?p=63901119&langid=5

wtorek, 2 czerwca 2015

Disney Channel à la française

Kiedy tylko usłyszałam o tych perfumach, w mojej głowie radośnie zabrzmiały tony muzyki Bizeta a przed oczami pojawił się van Goghowski duet portretów niejakiej Madame Ginoux. ;) Nadaremnie.

Bowiem imienniczka wszystkich tych utworów, Arlésienne marki L'Occitane en Provence - co tu dużo mówić - zwyczajnie nie dorasta im do pięt. Mieszanina jasnych i świeżych kwiatów na ozoniczno-chemicznym, usilnie leciutkim podłożu zupełnie nie pasuje także do magnetycznego prowansalskiego miasta Arles.
Po co więc powstały te perfumy?


Odpowiedzi udziela nam filmik reklamowy pachnidełka. ;)
Mieszanka oparta o akordy konfiturowej, papierowej różyczki, laboratoryjnego pastelowego fiołeczka oraz jasnych, leciutko orientalizujących drzewniątek ze słodziuteńkim soczystym cytrusikiem w pierwszych sekundach otwarcia ewidentnie została skomponowana dla dziewczynek, młodszych nastolatek.

Z całą pewnością nie jest to kompozycja przeznaczona dla kobiet "eleganckich i tajemniczych", jak chciałby tekst reklamowy soczku. Sama powiedziałabym, że jest dokładnie na odwrót: mało które perfumy kobiecie chcącej uchodzić za "elegancką i tajemniczą" pasują mniej, niż Arlezjanka l'Occitane. :] Faktycznie tak miękka, delikatna, subtelna i chcąca za wszelka cenę przypodobać się każdemu i każdej, że we mnie budząca silne odruchy obronne.
Kompletnie nieprzekonująca, twórczo nieprzemyślana, idąca na łatwiznę, boleśnie przewidywalna, nudna. Żadna. Zmarnowano taką świetną nazwę!

Tak jest, kiedy zapach (nie) rozwija się i (nie) gości na skórze dorosłej kobiety. Natomiast u dziecka jego przebieg może wyglądać zupełnie inaczej a na dodatek pięknie podkreślać naturalny wdzięk, kobiecość, która dopiero co się narodziła. ;)
Dlatego, jeżeli tylko wśród rodziny i przyjaciół macie przypadkiem dziewczynkę od dziesiątego do (maksymalnie) czternastego lub piętnastego roku życia, która w najbliższym czasie będzie np. obchodzić urodziny, możecie śmiało rozważyć sprezentowanie jej Arlésienne. :) Jednak niech to nie będzie przypadkiem Wasza córka! Gdybym miała córkę w tym wieku, wolałabym wręczyć jej raczej coś w stylu les Secrets de Sophie od Guerlain.
Pomyślcie o tym. Zasługujecie na córki z lepszym gustem zapachowym, niż ten honorujący Arlésienne. ;>


Rok produkcji i nos: 2014, ??

Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet o projekcji praktycznie nieistniejącej, bliskoskórny od samego początku. Co może oznaczać, że pachnidło nie będzie przeszkadzać w żadnej okazji, pozostanie podrzędne wobec wszystkich i wszystkiego.

Trwałość: jakieś cztery godziny...? Może pięć, nie więcej.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: mandarynka, szafran (?)
Nuta serca: róża, konwalia, fiołek
Nuta bazy: bób tonka, drewno sandałowe oraz inne akordy drzewne
___
Dziś la Fin du Monde marki État Libre d'Orange.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi STĄD i jest kadrem z reklamy Arlezjanki na stronie jej [reklamy :) ] producenta.

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Herbata po arabsku

Strasznie słodka ale nie miętowa. Chociaż z ziołami na pewno mająca nieco wspólnego.

W powodzi kolejnych zapachów okołooudowych marka SoOud zaproponowała niedawno pachnidło o nazwie, którą pp. Missala na blogu swojej perfumerii zgrabnie i dowcipnie przetłumaczyli jako "ciacho" [co ma sens, ponieważ w języku arabskim tytułowy wyraz oznacza mężczyznę atrakcyjnego i pewnego siebie; zatem tłumaczenie, choć z pewnością luźne, wydaje się bardzo trafne ;) ].
Jadab, poznany we mnie w lżejszym wcieleniu "eau fine", w tradycyjnej nomenklaturze odpowiadającym wodzie perfumowanej.

I cóż? Jak sprawował się ów arabski przystojniak?


Obawiam się, że nie mam zbyt wiele do opowiedzenia. Okazało się bowiem, że po przyjemnym pierwszym wrażeniu - gdzie skonstruowany laboratoryjnie akord udowy ułożono naprzemiennie z miękkimi nutami drzewnymi, ciepłymi, głębokimi balsamami tudzież kilkoma oderwanymi akordami daktylowo-ziołowej słodyczy - Jadab szybko stracił zainteresowanie i zapadł się w siebie. ;) Naprawdę głęboko.

Wonie okołodrzewne znikają z mojej skóry w około pół godziny, jak sen złoty rozwiewając moje rojenia o rychłym rozwinięciu w rozkoszny, jasno-słodki dym. Zostaje tylko słodki puder na dosłownie paru oderwanych okołodrzewnych akordach (wyczuwam coś pomiędzy pudrowym cedrem w stylu wycofanego ze sprzedaży Cèdre Bleu marki Yves Rocher a kaszmeranem). Na samym dnie ujawnia się co nieco nowoczesnych, pyłkowych białych piżm, osadzających Jadab na ludzkim ciele. Oraz słodycz; matowa, schowana gdzieś w celofanie albo metalowej misce, ocukrzona, niespodziewanie wydobywająca z mieszaniny coś ziołowego.
I może w rzeczywistości będą to ostatnie resztki tego, co mogło być oudem, jednak mój mózg sklasyfikował je najpierw jako suchą herbatę, by już po chwili zmienić zdanie: nie herbata to a stewia. :) Suszone, posiekane listki obłędnie słodkiej rośliny, pachnące trochę, jak europejskie mieszanki ziół do zaparzania (tylko przed zaparzeniem ;) ). Absurdalnie słodka, w większej ilości mdląca i pyłkowo-pudrowa, sucha a jednak o woni bogatej a przy pierwszym spotkaniu całkiem zaskakującej.
Tak, to odkrycie tłumaczy mi wiele. :D

Oto arabska herbata słodzona stewią. Tradycyjna, chociaż o nowoczesnym sznycie. Początkowo intrygująca ale z każdym kolejnym łykiem coraz bardziej monotonna, w nadmiarze powodująca nudności. Odpowiednim dodatkiem do niej byłyby witariańskie, bezglutenowe i bezlaktozowe batony z suszonych owoców. ;]
Jednak oudu i drzew próżno weń szukać.

Dlatego to Ciacho nie zrobiło na mnie dobrego wrażenia. ;) Czytałam jednak, że kiedy się przyłoży i zaprezentuje w pełnej krasie [to jest w stężeniu odpowiadającym ekstraktowi perfum ;) ], potrafi zauroczyć. Mnie jednak nie było dane go poznać.
Może kiedy indziej?


Rok produkcji i nos: 2015, Stèphane Humbert Lucas

Przeznaczenie: zapach uniseksualny o słabej projekcji, której pierwszych kilkanaście minut mocnej, energicznej emanacji nie jest w stanie zatuszować. Co mi po nich, skoro kolejne godziny to wspomniane słodkie pudry i pyłki z malutką dawką zachowawczych niby-drzewności?
Chociaż muszę przyznać, że w kontakcie z rozgrzanym powietrzem pachnidło robi się nieco gęstsze. Aczkolwiek niewystarczająco, żeby polepszyć "parametry użytkowe". :)
Na okazje, jakie tylko mu wymyślicie; bazowa bliskoskórność dodatkowo zwiększa szanse Jadab Eau Fine na bycie kolejnym nijakim, nudnym biurowcem.

Trwałość: nie za dobra, ponieważ najwyżej pięcio-, sześciogodzinna

Grupa olfaktoryczna: owocowo-drzewna (?)

Skład:

suszone i kandyzowane owoce, oud, akordy drzewne
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.maamatimanush.tv/articles.php?aid=767