środa, 30 kwietnia 2014

Jak się tworzy tradycja?


Klasyczne perfumy marki Guerlain, "stare Guerlainy" to klasa sama dla siebie: można ich nie lubić ale wypada znać. Szczególnie, jeżeli rościmy sobie prawo do miana "miłośników perfum". Zapach, o którym jednak chciałabym dziś napisać, wcale nie jest szczególnie wiekowy; przynajmniej w zestawieniu z Jicky, l'Heure Bleue lub Après l'Ondée. :)

 Eau de Guerlain to pachnidło z roku 1974 a więc z perspektywy tradycji marki reprezentujące zaledwie krzepką młodzieńczość ale pomimo tego znakomicie pasujące do jej stylu. Z tym, że wyłącznie w naszych, dwudziestopierwszowiecznych oczach.
Dlaczego? Już tłumaczę.


Dla osoby z roku 2014 woń Eau de Guerlain - gęsta, złożona, esencjonalna, zatrzymana w połowie drogi między świeżakiem a paprociowcem - od samego początku wydaje się staroświecka, zajmująca, może też niepoukładana czy trudna. Zbyt wiele tu niuansów, tropów prowadzących do kolejnych zagadek olfaktorycznych, niedomówień. Tu nikt niczego nie podaje na tacy, nie podsuwa gotowych rozwiązań, nad których jednoznacznością pracowało wcześniej laboratorium biochemiczne; chcąc zanalizować ten zapach, trzeba myśleć. ;> A my zdążyliśmy już dawno odzwyczaić się od podobnych pachnideł.

Nie dla nas warstwowo ułożone zapachy, nie dla nas pieczołowite odsłanianie kolejnych niuansów roziskrzonego staroświeckiego akordu cytrusowego zestawionego z nieodłączną wówczas bazylią oraz oparami eugenolu, nie dla nas sucha złożonośc lawendy ani rozkładanie na czynniki pierwsze bukietu kwiatów, otoczonego przez rozgrzewające, nobliwie orientalne zestawienie paczulowo-wetywerii z przyprawami oraz drewnem sandałowym. Nie dla nas w końcu sucha, ciemniejąca baza z delikatna słodyczą, sierściowym piżmem oraz ostrym, wysuszającym nozdrza mchem dębowym, którego współcześnie nie użyłby żaden producent perfum [dzięki ci, o Unio!]. Nie dla nas schowana pod rzeczonym piżmem i mchem kumaryna [po raz kolejny gromkie brawa dla UE!].
Dziś nie jesteśmy już w stanie rozpoznać wszystkich zagrań perfum w typie Eau de Guerlain, gdzie akordy świeże nie mają najmniejszego zamiaru silić się na lekkość i kiedy jest ich dużo, że zdają się włazić sobie wzajemnie na głowy. ;) Nie potrafimy docenić olejkowo-pyłkowego, zmysłowego bogactwa akcentów kwiatowych, przenikających się z przyprawami i drzazgami czy żywicami (tak samo już nierozpoznawalnymi). Nie umiemy zrozumieć tego, że cytrusy oraz towarzyszące im świeże zioła i lawenda stopniowo ciemnieją, przeistaczając się w odę ku czci werbeny cytrynowej. Po co? Dlaczego? To gęstwina kwiato-orientu już nie wystarczy? Nie chcemy też zaakceptować bazy, w której zbyt wiele ostrości oraz braku pokory, stworzonych za pomocą dawno zakazanych już składników.

Eau de Guerlain to nie jest pachnidło naszych czasów ale za to swoich własnych już jak najbardziej. :)


Ponieważ w roku premiery omawianej mieszanki takie rozwiązania były na porządku dziennym. Eau de Guerlain powstała tylko po to, żeby trafiać w najczęstsze gusta ówczesnych klientów, żeby się sprzedawać. I chyba osiągnęła cel, skoro obchodzące w tym roku czterdzieste urodziny pachnidło w dalszym ciągu jest produkowane i spokojnie można je nabyć, jeżeli tylko wie się, do których drzwi zapukać. :) [Na przykład Pola Elizejskie 68 to bardzo dobry adres. ;) Najlepszy z możliwych wręcz].
Nie ma się co oszukiwać: moja dzisiejsza bohaterka stanowi podręcznikowy przykład tego, że nawet przy interpretacji sztuki perfumeryjnej punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. :D To, co lata temu stworzono jako potencjalny bestseller, dziś może być nobliwym, szlachetnym i złożonym dziełem, godnym nosa prawdziwego znawcy zapachów. [Ekhu, ekhu... ;P ] Czy więc współczesne interpretacje pachnidła są fałszywe, ponieważ często opierają się na niewłaściwych założeniach lub braku znajomości kontekstu?
Gdzie tam!

W końcu nie od dziś wiadomo, że odpowiednio utalentowany twórca potrafi wyjść z twarzą nawet przy tworzeniu czegoś, co w założeniu ma schlebiać gustom masowego odbiorcy i wciąż pozostając wiernym swojemu stylowi [a właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że w bazie Eau de Guerlain pobrzmiewa subtelna zapowiedź Winter Delice, coś iglakowo słodkiego; oczywiście o ile nie naginam faktów]. Ponadto nie bez znaczenia pozostaje fakt, iż Woda Guerlainów wciąż jest obecna na rynku, że nadal możemy cieszyć się jej aromatem, choć oczywiście reformulacja i tego klasyka ogołociła nieco z charakterystycznego czaru (na szczęście w stopniu głównie kosmetycznym: to bardziej higiena aniżeli uzależnienie od operacji plastycznych. :> ).
W przypadku perfum czas upływający od premiery wciąż obecnego na rynku zapachu działa na jego zdecydowaną korzyść. :) I chyba tak być powinno: jeżeli dane pachnidło przetrwało próbę czasu i wciąż opłaca się świadomej, poważnej marce, to zasługuje na niemały szacunek.


Rok produkcji i nos: 1974, Jean-Paul Guerlain

Przeznaczenie: zapach uniseksualny, choć pewnie w czasie premiery częściej sięgali po niego mężczyźni. :) O mocy początkowo niemałej, pozostawiające za uperfumowaną osobą śmiały, gęsty ślad ale z czasem delikatniejące i coraz bardziej wtulające się w skórę. Po paru godzinach istniejące już jako powidok samego siebie, niebywale dyskretny, choć wciąż składający się z mało spolegliwych akordów. ;)
Na wszystkie okazje, szczególnie jeżeli cenicie nieco staroświecką elegancję w stylu odzianej we frak Marleny Dietrich. ;) [No dobrze: może to być też dobrze skrojony garnitur lub dżinsy i koszula/tiszert. ;) ] Cudownie rozwija się latem ale i w zimie potrafi pokazać ciekawą, krystaliczną oraz ostrą twarz.

Trwałość: w granicach pięciu-sześciu godzin, choć oczywiście latem potrafi dociągnąć i do dziesięciu.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-świeża

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, cytryna, bazylia, petit grain, kminek
Nuta serca: paczuli, goździk (kwiat), jaśmin, róża, drewno sandałowe
Nuta bazy: ambra, piżmo, mech dębowy
___
Dziś Parfum du 68 tej samej marki.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.guerlain.com/int/en-int/guerlain-stores
2. 3. http://www.fragrantica.com/news/Guerlain-Celebrates-100-Years-at-Champs-Elys%C3%A9es-4915.html

czwartek, 24 kwietnia 2014

Nasze próbki kochane!


Do stworzenia tego wpisu popchnęło mnie kilka odkryć: najpierw w jednym z komentarzy na blogu Chemist in the Bottle ktoś skomplementował Łukasza - zresztą jak najbardziej słusznie - że nie przestaje zadziwiać swoich czytelników wynajdywaniem kolejnych egzotycznych marek, co nie zdziwiłoby mnie w ogóle, gdyby recenzja, pod którą znalazł się ów komentarz nie dotyczyła perfum, które w Polsce można było poznać i kupić już od jakiegoś czasu. Potem, w styczniu tego roku, pewnego wolnego wieczora wpadłam na pomysł stworzenia zestawienia polskich perfumerii niszowych oraz marek, które te mają w swojej ofercie; uwierzcie, wyniki - choć oczywiste - zebrane w całość potrafią oszołomić. :)
Następnie obserwowałam pochód kolejnych premierowych pachnideł przez polskie perfumerie, wizyty naszych ludzi perfumowego biznesu oraz pasjonatów na targach w Mediolanie. W święta dosłownie zelektryzowało mnie odkrycie polskiej premiery kolejnej serii wód [zresztą opartych o ideologię, która działa na mnie z większą skutecznością, niż kocimiętka na kota ;> ], których oczywiście nie omieszkałam czym prędzej zamówić. A znowuż dziś okazało się, że Patrycja z bloga Perfumoholiczka otrzymała pachnącą przesyłkę od perfumerii, o której istnieniu do tej pory nie miałam pojęcia.

Kiedy zestawić to wszystko do kupy, człowiek zaczyna się zastanawiać. Jak to właściwie jest z tą potoczną polską zaściankowością? Czy w  dalszym ciągu jesteśmy tylko biednymi kuzynami z głębokiej prowincji, którzy owszem, mogą wejść, popatrzeć i powąchać ale raczej wielkich zakupów nie zrobią?
A może, o ile nie przeginam teraz z nadinterpretacją faktów, rodzime tuzy biznesu olfaktorycznego potrafiły stworzyć nową jakość w kontaktach z klientem. Jak? Naginając nieco obowiązujące reguły gry a przy tym wracając do źródeł kuszenia klienta próbką dostępnego towaru.


Próbki perfum niszowych; nie jest to oczywiście polski wynalazek, interesujące programy próbkowe posiada wiele perfumerii niszowych z całego świata, z gigantem Luckyscent na czele. Osoba, która wpadła na pomysł, by zamiast rozlewanych firmowo fiolek w opakowaniach zawiązujących do stylistyki pełnowymiarowego produktu i opatrzonych nieśmiertelnym "not for sale" sprzedawać próbki robione samodzielne, jest niewątpliwym handlowym geniuszem. :D
Większość marek niszowych to nie pierwszy lepszy Hugo Boss, Escada czy nawet Guerlain, nie tylko dostępny w niemal każdej perfumerii selektywnej w postaci testera ale też możliwy do przetestowania w domowym zaciszu [a przecież tak właśnie należy zakładać nowe perfumy], jeżeli tylko podczas zakupów w perfumerii poprosimy o próbkę tego konkretnego, interesującego nas zapachu. No dobrze, tak przynajmniej być powinno choć, jak dobrze wiemy, w Polsce ma miejsce niezmiernie rzadko.

Marki niszowe jednak są znacznie trudniej dostępne a przecież nie każdy może pozwolić sobie na podróż do (często jedynego w Polsce i odległego od naszego domu o kilkaset kilometrów) miejsca, gdzie sprzedawane są produkty tego jednego, interesującego nas brandu. Co więcej, obserwując polski rynek perfum niszowych od kilku ładnych lat zauważam, że handlowo zdają się wygrywać ci sprzedawcy, którzy nie mają oporów przed sprzedażą próbek swojego towaru każdemu chętnemu za pośrednictwem strony internetowej sklepu. Co może prowadzić do wniosku, że polski rynek perfum niszowych rozwija się dzięki zapachowym pasjonatom ale czy jest to prawda...? Obawiam się, że nie do końca.
Nie tylko dlatego, że tak właśnie powiedział Andy Tauer, ale dzięki żelaznej logice: oczekiwać, że najważniejszym klientem danej marki (lub sklepu) będzie grupa hobbystów, to trochę tak, jakby ktoś sądził że aukcje dzieł sztuki w Desie czy Sotheby's organizowane są przede wszystkim z uwagi na tejże sztuki historyków. :] Sami widzicie, że nie miałoby to wielkiego sensu. Jednak negowanie znaczenia klienta-fascynata akurat w polskich warunkach raczej nie świadczy o szczególnym zmyśle marketingowym. ;>


Trudno bowiem ignorować fakt, że warunki życia w Polsce odbiegają od zachodnich i już sam ten fakt motywuje trochę inne traktowanie rodzimej klienteli. Kiedy Polakowi stłucze się świeżo nabyty flakon od Amouage czy Grossmith, to pechowy klient nie poleci zaraz na stronę sklepu, żeby kupić kolejną flachę, bo zwyczajnie nie będzie go stać. Dla przeciętnego obywatela lub obywatelki Polski o pensji na średnim poziomie byłaby to mała tragedia, nie tylko z powodu woni, której nie da się usunąć z miejsca katastrofy przez kilka najbliższych miesięcy. ;) Dla Polaka o pensji poniżej średniej małą tragedią jest utrata pełnego flakonu perfum Calvina Kleina. Dla młodego rodzica na umowie śmieciowej tragedią jest stłuczenie flakonu od Yves Rocher czy nawet Oriflame.
Każda z tych osób, o ile lubi perfumy, musi w jakiś sposób przeboleć stratę i odczekać, zanim znów będzie w stanie pozwolić sobie na kupno drugiego egzemplarza. Ktoś taki nawet nie pomyśli o beztroskiej wycieczce do Warszawy i spacerze po tamtejszych perfumeriach niszowych, najlepiej uwieńczonym zakupami. :] Po prostu nie. Jeżeli jednak chce poznawać nowe zapachy, jeśli pragnie odkryć kolejne całkowicie "swoje", idealne pachnidło, na które warto zacząć odkładać pieniądze, by zrobić samemu sobie prezent z okazji urodzin, świąt czy pierwszego dnia wakacji, wtedy bez próbek się nie obejdzie.

Taki klient z pewnością nie jest równie pożądany, co rekiny finansjery płci dowolnej ze współmałżonkami (takoż płci dowolnej) ale przecież nikt tego głośno nie powie. Zresztą to także są pozory, ponieważ osoba ciułająca grosiki na flakon o wartości powyżej swych codziennych możliwości finansowych mile łechce próżność właścicieli perfumerii. :] To właśnie nią taki właściciel będzie się chwalić w wywiadach, tą wierną klientką, która robi zakupy od większego dzwonu aniżeli osobą wpadającą do elitarnej perfumerii jak inni do warzywniaka na rogu. Co więcej, klienci "próbkowi" mają dla firmy jeszcze jedną ogromną zaletę: jako miłośnicy zapachów opowiadają o nich każdemu, kto słuchać chce i nie chce, wymieniają się doświadczeniami na stosownych forach, czasem też piszą blogi, zapewniając pachnidłu, jego producentowi oraz sprzedawcy świetną reklamę, najczęściej całkowicie darmową. :) A im większy zysk, tym więcej ciekawych i egzotycznych premier puka do naszych drzwi. :D


Oczywiście takie poszerzanie dostępności ma również swoje złe strony, o których pisałam chociażby TUTAJ. Lecz jak na razie w Polsce rynek jeszcze się nie nasycił a coraz większa dostępność enigmatycznych niszowych marek - oraz postępująca za nią ciekawość klientów - pokazuje, że minie jeszcze sporo czasu, nim do tego dojdzie. Wciąż chcemy poznawać nowe zapachy, pchani do tego z jednej strony wciąż żywym wspomnieniem siermiężnych czasów socjalizmu a słowiańsko-sarmacką ciekawością z drugiej (TU wspomniałam, w czym rzecz). Brak odpowiedniej alternatywy dla perfum niszowych sprawia, że znaczenie typowych perfumerii będzie stale rosnąć; przynajmniej dopóki większa ilość rodzimych twórców nie odważy się wyjść ze swoimi dokonaniami poza wąskie grono rodzinno-towarzyskie, biorąc przykład choćby z Piotra Czarneckiego, finalisty The Art and Olfaction Awards. :)

Nie wnikając jednak w kolejne zawiłości układów między perfumerią a klientem chcę stwierdzić, że więcej nowych marek na polskim rynku oznacza dla nas niezłą frajdę. :) Tak po prostu. Na rynku coraz bogatszym, coraz bardziej różnorodnym i, mam nadzieję, coraz odważniejszym. Już dziś perfumowi pasjonaci z Polski pośredniczą w zakupach niszowców dla ludzi z zachodniej Europy, co w oczach naszego [wciąż jeszcze porządnie zakompleksionego na punkcie Zachodu] społeczeństwa oznacza chyba ostateczne potwierdzenie coraz większego znaczenia rodzimego rynku perfum niszowych na arenie międzynarodowej.

Żaden z nas zaścianek, choć też i nie przodujemy. Zwyczajnie trzymamy poziom. Jesteśmy - normalni. Nareszcie! ;)

___
Dziś noszę Encens d'Ange od Autour du Parfum.

P.S.
Dzisiejsze ilustracje wypożyczyłam z Fejsbukowych fanpejdży paru z szeregu polskich perfumerii niszowych. Mam nadzieję, że ich twórcy nie obrażą się na kolejną porcję darmowej blogoreklamy. ;)
1. https://www.facebook.com/photo.php?fbid=681748401867917&set=pb.141893009186795.-2207520000.1398327574.&type=3&theater
2. https://www.facebook.com/151807521669096/photos/pb.151807521669096.-2207520000.1398327218./194326714083843/?type=3&theater
3. https://www.facebook.com/PerfumeriaAmbrozja/photos/pb.186868457990.-2207520000.1398331085./10151360791967991/?type=3&theater
4.  https://www.facebook.com/photo.php?fbid=665141646842699&set=pb.170770809613121.-2207520000.1398327464.&type=3&theater

sobota, 19 kwietnia 2014

Natura rozkwita nocą


Wiosna, słońce, życie, nadzieja, radość. :) Kwiaty, kwiaty, kwiaty... Odrodzenie natury, piękna zajawka przyszłych owoców oraz nasion, z których wyrosną kolejne rośliny. Cieszymy się nimi, przyozdabiamy nasz świat wpisując się w długi ciąg stworzeń, które właśnie im zawdzięczają istnienie [w dużym skrócie: gdyby nie kwiaty, nie mielibyśmy co jeść: nie tylko nie zeszlibyśmy z drzew ale w ogóle by nas nie było]. Ścinamy je aby komponować w bukiety lub pozwalamy żyć dłużej, w doniczkach albo naszych ogrodach.
Kwiaty cieszą ludzkie oko a nierzadko także i nos. :) Szczególnie, kiedy ich zapach dobrze się kojarzy.

No i kiedy jest wystarczająco charakterny ale to już mój prywatny odchył. ;)


Jeżeli chodzi o kwiaty cięte, najbardziej lubię je w zestawieniach, które nie są zbyt napuszone czy sztuczne. Piękny bukiet musi być w jakiś sposób naturalny, choć przecież z definicji jest dziełem człowieka, osadzonym w ramach konkretnej estetyki a więc artefaktem kultury; musi zawierać w sobie sporo zieleni, w takiej czy innej formie [jednolicie różowa, idealna kopułka w ręku panny młodej to nie jest bukiet wart mojej uwagi]; im mniej sztucznych dodatków tym lepiej. Cenię zwłaszcza takie bukiety, w których obok kwiatów znanych ze swojej piękności oraz szlachetnego charakteru występują rośliny najbardziej banalne: lilie z chabrami oraz trawami? róże w towarzystwie baldachimów kopru? orchidea na tle gałązek kwitnącej robinii akacjowej? Dla mnie super! :) [Podczas poszukiwań ilustracji do wpisu wyszperałam fotografię bukietu, który z miejsca mnie zauroczył: po prostu cudo!] Kompozycja od razu staje się nie tylko sielska ale też pozbawiona zadęcia. Kiedy jeszcze zostanie umieszczona w kamionkowym dzbanku albo starym metalowym pojemniku na mleko, wtedy jestem całkiem zauroczona! :)

Otrzymujemy w ten sposób dzieło sztuki [jak wszystkie twory rąk ludzkich, do których wykonania niezbędna jest pewna wrażliwość artystyczna a także stosowny zasób wiedzy] spreparowany z przedstawicieli świata natury ale też w jakiś sposób wpisujące się w nią, w jej "przećwiczoną przypadkowość" oraz piękno, którego ludzka ingerencja stara się nie retuszować ale wręcz podkreślać. Takie trochę udawanie, chociaż bez negatywnych odniesień.

Zauważyłam, że podobne ujęcia kwiatów cenię także w perfumach, oczywiście obok wielkich i przebogatych festonów w pachnidła sprzed co najmniej dwudziestu lat. ;) Gdzie piękno natury okazuje dla twórcy nie przeszkodą ale inspiracją oraz wdzięcznym, godnym szacunku materiałem.
Kiedy perfumiarz albo perfumiarka potrafi wydobyć z kwiatu całą jego moc nie kalecząc urody, kiedy podkreśli świeżość kwiatów bez uciekania się w taniutkie "sportowe" rozwiązania, kiedy potrafi wydobyć na wierz soki ale też całą głębię rośliny, aż po sam rdzeń korzenia oraz żywicę, kiedy rozświetla całość bez oślepiania - o tak, wtedy gotowa jestem paść na kolana i pleść romantyczne androny. Zupełnie, jak teraz. :D


Hiram Green, twórca naturalnych perfum o nazwie Moon Bloom - przez większość perfumowych pasjonatów z całego świata uznanych za jedno z najlepszych pachnideł 2013 roku - potrafi to wszystko z całą pewnością. A nawet jeszcze więcej.
W jakiś tajemny, prawdziwe alchemiczny sposób udało mu się tchnąć w swoje dzieło życie oraz podarować mu urodziwą, konwencjonalne ładną choć złożoną duszę. Z wyrazistego kwiatowca uczynił dzieło niejednoznaczne ale zachwycające, dzięki zielonościom żywe i soczyste, natomiast dzięki żywicom ciepłe, lekko odymione [tu i tu podejrzewam udział galbanum lub innych żywic w jego stylu; może i trochę balsamu peruwiańskiego?]; ochładzające dzięki słodyczy żywych roślin ale rozgrzewające i sugerujące słoneczny żar dzięki kurzawie orientalnych przypraw [z których najważniejszą wydaje się gałka muszkatołowa, jednak wyczuwam też pieprz, kolendrę, wanilię].

Moon Bloom to jednak przede wszystkim znane piękności, które kwitną nocą. Tuberoza. Jaśmin. Ylang-ylang. Wyczuwam tez gardenię oraz coś pomiędzy lilią a heliotropem; frezje chyba też się znajdą. ;) Z nich wszystkich najważniejsza jest tuberoza, jak zawsze potężna, miodowa, iskrząca się a w zestawieniu z zielonym jaśminem w stylu Jasmin Noir od Bulgari a także słodkim ylang-ylang ujawnia oblicze kwiatu pełnego lekkości, dziewczęcej subtelności oraz ciepła miękkich odcieni bieli. W tym wcieleniu główna bohaterka przypomina mi nieco Tubéreuse od Kat Burki, Truth or Dare Madonny czy Tuberose Gardenia z prywatnej kolekcji marki Estée Lauder. Hmmm, wychodzi na to, że nie mamy wcale do czynienia z wcieleniem tak unikatowym, jak początkowo myślałam. Co jednak w żaden sposób nie zmienia faktu, iż Hiram Green potrafił zbudować w mojej głowie podobną iluzję: "oto pierwsza, ostatnia i jedyna tuberoza jasna, soczysta i głęboka! Oto sprawiedliwa i łaskawa, oświecona władczyni królestwa kwiatów". ;) Moon Bloom na moment skutecznie wyparło z mojej głowy wszystkie inne tuberozy, które wróciły dopiero teraz, kiedy zebrałam myśli aby stworzyć recenzję. Pachnidło rozłożyło skrzydła i odleciało z furkotem śnieżnobiałych piór niczym łabędź, piękny aż do granic kiczu.

Idealnie zestrojone, bogate i wytworne ale całkowicie naturalne oraz pozbawione pretensjonalności. Eleganckie ale i zmysłowe. O sporej sile rażenia, choć przecież wyważone, nie roszczące sobie praw do zdominowania dającej im życie osoby. Głębokie lecz nie przeintelektualizowane. Bez sztucznych ozdobników, przecież i tak zbędnych. Konkretne. No i odważne, w naszym świecie perfum homeopatycznych, bez ikry i polotu. :] Moon Bloom to zapach idealny; może niekoniecznie dla mnie (przynajmniej nie jako signature scent) ale w kategoriach czysto estetycznych wzbudzający niekłamany zachwyt.
Co zresztą widać. [Epitety znów uciekły z klatek i grasują po okolicy; uważajcie na jedzenie, nakrycia głowy oraz błyszczące drobiazgi! ;) ]



Rok produkcji i nos: 2013, Hiram Green

Przeznaczenie: jak chyba wszystkie pachnidła z dominującą nuta tuberozy, także Moon Bloom wydaje się najbardziej pasować kobietom, zresztą wg twórcy zapach dedykowany jest właśnie nam. :) O świetnej mocy oraz sporej emanacji, szybko jednak przybliża się do skóry, otaczając ją żywą, mięsistą aurą. Oczywiście im dłużej pachnidło jest z nami, tym bardziej jest bliskoskórne.
Na wszystkie okazje, z tymi szczególnie uroczystymi na czele. Na przykład jutro będzie pasować idealnie. ;)

Trwałość: jak na pachnidło organiczne całkiem niezła ale jak na tuberozowo-białokwiatowe monstrum wcale nie tak rewelacyjna; dokładnie będzie to jakieś pięć do sześciu godzin wyczuwalnej projekcji oraz dalszych kilka stopniowego zanikania.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowa

Skład:

tuberoza, jaśmin, ylang-yang, kokos, "liściaste zielenie", akordy żywiczne oraz przyprawowe
___
Dziś akurat przypada jeden z tych wyjątkowych dni w roku, kiedy nie pachnę żadnymi perfumami. ;)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.pinterest.com/pin/135248795029486513/
2. http://www.projectwedding.com/ideas/309963/diy-fragrant-winter-bouquet
3. http://www.whiteflowerfarm.com/83260-product.html
4. http://www.pinterest.com/pin/513340057496135232/


* * * 




A ponieważ już za kilka(naście) godzin rozpoczynają się święta, podczas których czci się odrodzenie życia, nadzieję i płodność, chciałabym złożyć Wam życzenia radości z nadchodzących dni. 
Spędźcie je tak, jak najbardziej lubicie. :)

Niech przywiodą do Was wszelką pomyślność!

piątek, 18 kwietnia 2014

Arabeski natury


Kiedy zbliża się Wielkanoc, nachodzi mnie chętka na orientalizujące perfumy, być może dzięki półświadomemu nawiązaniu do genezy święta. A może potrzebuję ciepła, czegoś rozgrzewającego umysł?
Nie inaczej jest i tym razem, kiedy towarzyszą mi stopione żywice o konsystencji gęstego miodu, gdy mam wrażenie, że wraz z korzenno-słodką kurzawą oblepiają moje ciało? Świąteczny oriental Anno Domini 2014 nosi nazwę Barkhane a powstał pod egidą reaktywowanej marki Téo Cabanel.

I jest tyleż zachwycający, co oryginalny. ;)


Szczególnie na samym początku, który bywa różny w zależności od ilości perfum na naszej skórze. Kiedy jest to dosłownie kilka kropel [na przykład prosto z firmowej próbki :) ] w pierwszych sekundach mamy okazję wyczuć ostre i suche tumany przypraw, okalające żywą, wirujące w naszych nozdrzach cząsteczki zapachu mirry, po chwili zbaczające w kierunku cielesno-żywicznej, niejadalnej słodyczy, ostatecznie przywodzącej na myśl opisany we wstępie miód. Natomiast kiedy użyjemy więcej Barkhane, na ciele od razu pojawia się słodycz oraz ciepła, złocista maź zaledwie wspierana przez pikantne przyprawy.

Mirra wysładza się dzięki wanilii, zaś miodowo-animalne labdanum nie wiedzieć czemu każe mi pomyśleć o nadtopionych grudkach benzoesu, tak bardzo przypominających zapach karmelu tuż za granicą spalenia. Bliskowschodnia pustynia? Owszem; taka, jakiej najlepiej doświadczać w domu, oglądając stosowne obrazki lub nagranie. ;] Pustynia romantyczna, Bliski Wschód po europejsku (jeszcze raz).
Jednak nie jest to wada. Miękkie, cielesno-korzenne ciało Barkhane, masywne chociaż jednocześnie tak kruche oraz kryjące w sobie coś z misternego piękna islamskich arabesek, potrafi żyć na styku dwu [a może nawet więcej?] wielkich kultur, przekonując do siebie przedstawicieli ich obu.

Choćby tym, że wkrótce po słodyczy dołącza silny, nieco gorzki akord przypraw, w których wyczuwam zmysłowy kmin rzymski w niewielkiej ilości; ot, takiej żeby tylko dodać trochę goryczy wspominanej złocistej mazi a także wesprzeć suche akordy czegoś, co przypomina zapach proszku curry bardzo dobrej jakości choć znacznie bardziej rośliny o tej samej nazwie. Zastanawiam się, czy użyto molekuł o zapachu Murraya koenigii czy raczej Helichrysum italicum? Wolałabym, żeby była to pierwsza z roślin ale też nie zamierzam ukrywać, że są to tylko moje pobożne wyobrażenia i nie mam co do nich nawet procenta pewności. :) Tak czy inaczej między słodycz labdanum i wanilii, między mirrę a benzoes wdziera się coraz silniej akord gorący i pyłkowy. Bardziej orientalny w klasycznym europejskim rozumieniu tego słowa. Coś pomiędzy starszymi wcieleniami Shalimar a Preludio d'Oriente od Calé Fragranze d'Autore, tylko bez dominującego olibanum.
Słońce zachodzi ale blask nie znika zupełnie.


Pojawia się więcej pyłowych drobin, czasem wysuszonych na wiór, kiedy indziej wilgotnych i to one dominują w bazie pachnidła. Paczuli wyzwala na powrót mirrę i pięknie łączy się z przyprawami, rozmaite piżma użyte zostały w ilości nieprzesadnej lecz i tak potrafią podkreślić urodziwe i ledwie zarysowane zamszowe tło pachnidła. Deklarowana w spisach nut wetyweria nadaje Barchanowi bezkompromisowej roślinnej ostrości (z nutką rześkości), choć w takim zestawieniu przypomina mi raczej cypriol.
Wanilia z labdanum są jednak cały czas obecne, konsekwentnie wygładzając kanty mieszanki. Czasem tu i ówdzie pokaże się srebrzystoczarny  promień lizolowego oudu, cienki i precyzyjny niczym ostrze. Oraz tak samo jak ono wyprofilowany, ponieważ ani razu nie próbuje zdominować całości, co w przypadku składnika o tak silnym charakterze świadczy o użyciu naprawdę minimalnej dawki, i to oudu syntetycznego, złożonego w całość w olfaktolaboratoriach. Jednak po raz kolejny powtórzę głośno i wyraźnie: to nie wada, w końcu w taki właśnie sposób powstaje większość współczesnych agarowych perfum. ;)
Całość wydaje się ciekawie złożona, barwna, wielopoziomowa choć jednoznaczna w przekazie. Konkretna ale też pełna wdzięku. :D

Szczególnie w głębokiej bazie, kiedy na pierwszy plan ponownie wysuwają się akordy słodkie oraz delikatne, tym razem wręcz wiotkie. Ostatnie przebłyski orientalnych rozgrzewaczy oraz zmysłowych woni cielesnych stają się całkiem widmowe, ledwie zasugerowane, już na wpół umarłe, pozwalając rozwinąć się, blademu (to znaczy, oczywiście: subtelnemu :P ) miksowi wanilii z jasnymi piżmami, nad którym czuwa daleki duch labdaowego ciężaru. W tym stadium Barkhane w ogóle nie przypomina woni z otwarcia czy wielogodzinnego rozwinięcia ale nie ma nic przeciwko - ostatecznie przeżyłam w oparach pachnidła długie dziesięć do dwunastu godzin.
Po takim czasie odpoczynek należy się każdemu. Szczególnie, że noce na pustyni bywają bardzo chłodne, zatem powietrze i tak nie będzie potrafiło odpowiednio podnieść orientalnych woni.

Łukaszu, dziękuję Ci!


Rok produkcji i nos: 2013, Jean-François Latty

Przeznaczenie: zapach typu uniseks, raczej nie zostawiający za sobą śladu ale formujący się w aurę, której gęstość zależy od ilości użytego pachnidła. Z czasem oczywiście słabnie, by pod sam koniec trzymać się tuż przy ludzkiej skórze.
Na wszystkie okazje, choć szczególnie pięknieje w dni ciepłe i słoneczne - i to wcale nie jest propaganda marki. :D

Trwałość: jak wspominałam w tekście recenzji B. utrzymuje się jakieś dziesięć do dwunastu godzin.

Grupa olfaktoryczna: przyprawowo-orientalna (oraz drzewna, a co!)

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, geranium, drewno drzewa curry, kmin rzymski
Nuta serca: skóra, paczuli, wetyweria, oud, labdanum
Nuta bazy: wanilia, bób tonka, piżmo, mirra

___
Dziś noszę Sehr [albo Seher, w zależności od transliteracji] Al-Kalemat marki Arabian Oud.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://dolphinjazz.tumblr.com/
2. http://www.pinterest.com/pin/564849978235465902/

wtorek, 15 kwietnia 2014

Palazzo nocą

Dwa dni temu zdałam sobie sprawę, że jedno pachnidło wisi sobie w blogowym dziale "czekają na recenzję" od końca 2013 roku. ;D Wisi, wisi i nic nie wskazuje na to, bym miała je wkrótce opisać. Wszystko dlatego, że z braku czasu musiałam skrócić karnawałową serię recenzji balowych a zapach ów miał stać się jej częścią.
W takim wypadku zostało mi tylko jedno rozwiązanie: zmobilizować się, przeprowadzić ostatni test i czym prędzej opisać perfumy.

Czytacie właśnie efekt tego postanowienia. ;)


El Attarine marki Serge Lutens to impreza balowa w dawnym stylu: wielka, starannie przygotowana, z rozmachem, odrobinę szalona, beztroska a także zapewniająca chętnym odpowiednią dozę intymności [ostatecznie podczas balu zawsze można było wymknąć się we dwoje, zniknąć ludziom z oczu, ukryć w jakimś zakątku ogrodu albo domostwa]. To ciepło oraz energia w czystej postaci; typowo lutensowska głębia a także wszechogarniająca zmysłowa moc oparów kminu, zdystansowanych przez krystaliczną słodycz miodu a także delikatność jasnych, syntetycznych drzew (między innymi sandałowca).
Złociste światło, płynące z kandelabrów i odbijające się w licznych złoceniach ornamentów sali balowej oraz osiadające na zgrzanych, zmęczonych tańcem i oszołomionych drogim alkoholem uczestników spotkania.

Omawiana mieszanina otwiera się prężnym akordem ziołowo-przyprawowym. Obok kminu, obecnego w El Attarine od początku do końca, wyczuwam też odrobinę maślano-pikantnego anyżu oraz mieszankę bliżej nieokreślonych suszonych ziół. Jednak ta ostatnia niemal na sto procent jest złudzeniem, bo już po chwili płynnie przechodzi w aromat plastrów wosku. Także kmin staje się coraz wyraźniejszy, gdzieś na skraju nut serca występuje już jako najważniejszy bohater wonnej opowieści; intensywny na tyle, że już w ogóle nie czuję weń akordów cielesnych ale tylko i wyłącznie przyprawę, identyczną jak ta, którą nie dalej jak godzinę temu sypałam ze niewielkiego słoiczka prosto do sosu makaronowego. ;)
W którymś momencie pojawia się element jasny i pełny, rozpogadzający pachnidło naturalną, krystaliczną słodyczą miodu. Wszystkie inne nuty odchodzą w siną dal, sednem całej zabawy okazuje się suchy, utłuczony w moździerzu kmin z niewielkim dodatkiem skrystalizowanego miodu [trochę akacjowego, trochę lawendowego]. Deklarowane w spisach kocanki oraz akcenty drzewne wydają się nie istnieć w ogóle, choć przecież potrafię wyczuć je schowane w głębokim tle (lub też sobie to wmawiam ;P ). W każdym razie muszą spokojnie poczekać na swoją kolej.

Na powierzchnię oba te składniki wypływają dopiero w bazie, kiedy El Attarine stopniowo cichnie a kumin powoli wtapia się w charakterystyczne kocankowe suszki; Sables z kminem oraz jasną słodyczą? Czemu nie, byle nie w zastępstwie za oryginalną recepturę dzieła Annick Goutal. Słodycz przestaje być wyraźna ale zostaje wchłonięta w płynną chmurę suchych, aromatycznych cząsteczek, stając się miodowym powidokiem. Dopiero to pozwala zaistnieć jasnym, gładkim drewnem, które cieszą powonienie acz cały czas trzymają się z boku. I zupełnie nie przeszkadza mi świadomość, iż ten akurat składnik z całą pewnością początek miał w probówkach biochemików. ;D Zresztą drewna w El Attarine do naprawdę tylko tło, ponieważ nawet w bazie kmin potrafi wzbić się ponad resztę komponentów pachnidła, po raz ostatni czarując swoją roślinną głębią i sympatyczną goryczką. Kiedy odchodzi, to z resztą mieszanki, rozjaśniającą się stopniowo ale konsekwentnie, rozpływającą się w miękkim blasku prześwietlonej kliszy fotograficznej. [No co, taką wizję mam! :P ]

Za możliwość poznania El Attarine pięknie dziękuję Lorienie. :*


Rok produkcji i nos: 2008, Christopher Sheldrake

Przeznaczenie: zapach uniseksualny, o projekcji początkowo dosyć silnej ale potem zaskakująco - jak na markę ale i rodzaj użytych składników - spokojna i wyważona. Perfumy otaczają człowieka gęstą ale niewielką aurą, rosnącą tylko pod wpływem ciepłego powietrza.
Na okazje, jakie uznacie za słuszne; moim zdaniem świetne będą wszelkie nieformalne, kiedy chcemy pachnieć wyjątkowo i pięknie tylko dla siebie. :)

Trwałość: też nieoczekiwanie skromna, ponieważ zaledwie sześcio- ośmiogodzinna.

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-przyprawowa

Skład:

kmin rzymski, kocanka, miód, akordy drzewne
___
Dziś noszę Prudence No. 10.

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.tilevera.com/tile_envy/?p=3047

czwartek, 10 kwietnia 2014

Wsi spokojna, wsi wesoła...

Wyjątkowo cytat z tytułu użyty został nie w sposób prześmiewczy ale zgodnie z intencjami autora. ;)
Wszystko dlatego, że przyszło mi opisać perfumy, które aż proszą się o sielski, harmonijny i jasny entourage, o ciepło rodzinnego stołu oraz bezpieczną przygodę pod dyskretnym choć czujnym spojrzeniem kochających oczu: Benevolence marki House of Sillage.

Przecież "benevolence" znaczy "dobroć".


Tej trudno było mi w omawianym pachnidle nie wyczuć, tak ciepłe, przytulne i urokliwe się wydają. Stuprocentowy, bardzo kobiecy comfort scent, zapach swoją ślicznością wprawiający w błogość. Jego wdzięk oraz intensywnie letni sznyt są niezaprzeczalne, wyraźnie czuję też rodziną harmonię.

Do tego stopnia, że wyjątkowo bardzo przypadł mi do gustu marketingowy uberpoetycki opis mieszanki ze strony jej producenta: "dar, przyobleczony w obietnicę podróży tam, gdzie święta istota miłości staje się źródłem nieśmiertelności".
W rzeczy samej, tak :)

Jednak tym razem nie chodzi o romantyczną miłość o podłożu erotycznym ale o silną, choć niejednokrotnie bardzo trudną, więź łączącą członków jednej rodziny. O "istotę miłości" oraz "źródło nieśmiertelności" interpretowane bardziej dosłownie, przez pryzmat nauki odczuwania a także ciągłość linii genetycznej oraz dziedzictwa (kulturalnego i materialnego) tej szczególnej grupy ludzi.


Czy dlatego Benevolence okazuje się dla mnie interpretacją prostych, całkowicie nie-egzotycznych doświadczeń budujących nasze wspomnienia na wiele lat do przodu? W rodzaju stereotypowych wakacji u dziadków czy wujostwa na wsi lub, jeszcze bardziej banalnego, obiadu u babci?
Chwil i doświadczeń, od których próżno oczekiwać Wyprawy w Nieznane lub odważnego łamania kulinarnego tabu ale za to systematycznie tworzących i utwierdzających w nas kapitał społeczny, kulturowy czy emocjonalny. Prostoty i swojskości mającej rzadki dar uśmierzania duchowych ran.

Tak.. myślę, że to właśnie z ich powodu tak dobrze mi w  Benevolence, tej ciepłej, miodowej odzie do kwiatu pomarańczy. Rozpoczynającej się charakterystycznie cyjankowym, jasnym migdałowym pyłkiem, od pierwszej chwili dosłodzonym suchą wanilią i wyostrzonym niezbyt donośnymi akordami rozgrzewających przypraw (wyczuwam anyż, odrobinkę cynamonu oraz coś w stylu ziela angielskiego), by już po kilku minutach rozwinąć się w piękny, odurzający aromatem i oślepiający bielą bukiet pomarańczowego kwiecia w typie Amarige od Givenchy. Słodycz i ciepło elementów przyprawowych szybko łączą się z rozgrzewającą energią kwiatu pomarańczy, tylko podkreślając jego wibrujący niczym gorące powietrze hedonistyczny aspekt.
Jednak nie dane nam będzie usnąć w cieniu kwiatów podczas sjesty, bez trosk ni obowiązków, ponieważ główny bohater nawet opowieści bez zbędnego ociągania przeistacza się w woń znacznie bardziej żywą i pobudzającą. Pojawia się mały letni chochlik. ;)


Tu śmiało poczyna sobie neroli, podbijające akordy przypraw i wynoszące ku górze mleczne soki z wnętrza gorzkich migdałów, które - w zestawieniu z tą najbardziej odświeżającą wersją kwiatów pomarańczy - szybko zmieniają się w coś, co bardzo przypomina naturalny olejek lawendowy, w ilości kilku kropel wylany na wodę pomarańczową.

Właściwie to w tym przypadku neroli przypomina mi już raczej eau de brouts, czyli zielony, suchy i efekt uboczny produkcji olejku petigranowego. Swoją energią, jasnością i optymizmem przypomina mi Orangers en Fleurs marki Houbigant czy Neroli Portofino Toma Forda, bezpretensjonalne nerolowe opowieści mające za zadanie przede wszystkim cieszyć. :) [Aż dziw, że kwiaty neroli nie są żółte jako te mniszki w wianku dziewczynki na powyższej ilustracji. ;) ] Cieszy zatem i Benevolence, mieszanką migdałów, neroli, lawendy oraz szczypty ciepłych przypraw, nie tylko otulająca szczelnie ludzkie ciało i niosąca się po otoczeniu w śmiałej chmurze ale również... kojarząca się z nęcącym zapachem akacji, mimozy, czeremchy oraz kwiatu lipy! Mamy więc najprawdziwsze złociste, lato. :) Ani zbyt gorące, ani chłodne. Z czasem coraz słodsze, wyraźnie białopoiżmowo-waniliowe z delikatną nerolowo-lawendową poświatą. W sam raz.

Na zabawę i lenistwo, na wyprawy z miejscowymi dzieciakami oraz pomoc krewnym w ich codziennych obowiązkach, na beztroską radość oraz tę odrobinę tęsknoty za światem chwilowo pozostawionym gdzieś daleko za nami.. Na jagody zbierane w pobliskim lesie, na rybę upieczoną w liściach łopianu pod żarem ogniska a także na babcine obiady, tak bezpieczne, wypróbowane i nieskończenie dobre, jak sama Babcia. :) [Jednak żeby nie było, że generalizuję: babcie są oczywiście różne, szczególnie w naszych czasach, lecz spora większość z nich (podobnie, jak dziadkowie) charakteryzuje się mnóstwem ciepłych uczuć wobec własnych wnucząt i prawnucząt. No i każda ma w zanadrzu jakieś popisowe danie, którym chętnie uraczy ulubionych członków rodziny. :) Akurat ta prawidłowość zdaje się dotyczyć babć z całego świata: TUTAJ znajdziecie link do świetnego projektu fotograficznego na temat].
Oto prawdziwa esencja Dobroci.


Rok produkcji i nos: 2012, Francis Camail
[czyli twórca m. in. cytrusowego Eau d'Hadrien marki Annick Goutal czy lipowo-mimozowego Eau de Noho od Bond No. 9. Najwyraźniej ma on świetną rękę do podobnych klimatów! :) ]

Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet ale nie sądzę, żeby testy były w stanie wyrządzić krzywdę jakiemukolwiek mężczyźnie. :> Tworzy on wokół ciała gęstą, wyraźnie wyczuwalną aurę a nawet ścisły ale silny ślad; oczywiście w miarę upływu czasu coraz silniej wtula się w skórę i traci na wyrazistości.
Na dosłownie wszystkie okazje: dzienne oraz wieczorowe, letnie i zimowe. Jak Wam się podoba! :)

Trwałość: w granicach pięciu-ośmiu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-kwiatowa (oraz waniliowa)

Skład:

Nuta głowy: gorzkie migdały, anyż, bergamotka
Nuta serca: kwiat pomarańczy, neroli, jaśmin, lawenda
Nuta bazy: wanilia, białe piżmo
___
Dziś Jaish marki Rasasi.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.portel.pl/artykul.php3?i=37573
2. http://www.koziababa.pl/index.php?p=1_60_wakacje
3. http://kobieta.onet.pl/dziecko/nastolatki/bezpieczne-wakacje-na-wsi/df480

piątek, 4 kwietnia 2014

Od Sasa do Lasa

Od głębokiej niszy po perfumy dostępne niemal na każdym rogu, od (przesadnie) ceniących się luksusów po zapach o wartości wyrażonej liczbą dwucyfrową, od Półwyspu Skandynawskiego aż po Półwysep Arabski - taka dziś czeka nas podróż.


A Dozen Roses, Gold Rush

Pachnidło opatrzone mottem "nie wszystko złoto, co się świeci", wg Fragrantiki przypisanym Szekspirowi (nie do końca słusznie) - naprawdę doceniam szczerość marki. ;]
W rzeczywistości nie jest wcale znów tak źle: Gold Rush to słodka mieszanka kwiatowo-owocowa, egzotyczna ale szczęśliwie pozbawiona pretensjonalności. W miarę upływu czasu pojawia się więcej mineralizującego, słodkiego i nienachalnego pudru natomiast w bazie czekają jasne, lekkie i syntetyczne nuty drzewne. Czekolada, o ile dobrze pamiętam, przemyka gdzieś w tle, praktycznie nie do odróżnienia od akordów drzewnych [enigmatyczna do tego stopnia, że równie dobrze mogła być nawet paczuli tylko się nie zorientowałam :D ].
Pachnidło początkowo okazuje się bardzo intensywne ale z czasem obowiązkowo przybliża się do ciała, cichnąc znacznie. W podsumowaniu po prostu muszę zauważyć, że jest to przykład limitowanych perfum Escady w ich najlepszych wydaniach. ;)

Skład:
kwiat pomarańczy, ylang-ylang, róża, jeżyna, czekolada, przyprawy, heban oraz inne akordy drzewne


House of Sillage, Cherry Garden

Nie spodziewałam się po nim takiej mocy! Niewielki psik z fabrycznej próbki zaperfumował średniej wielkości pomieszczenie biurowe w niecały kwadrans, więc zawodnik to raczej groźny. ;) Choć nie wygląda.
Ponieważ jest to klasyczne pachnidło lekkie, łatwe i przyjemne: wiosenne i dziewczęce, choć z pretensjami do robienia wokół siebie zamieszania. Czyli.. faktycznie dziewczęce, w nastoletnim wydaniu. :D
Po kilku godzinach bliżej nieokreślona jasna słodycz zmienia się w białopiżmowo-kwiatowy pyłek z delikatnym słodko-żywicznym (benzoes?) echem.
Dla amatorów podobnych woni.

Skład:
bergamotka, kwiat wiśni, migdały, białe piżmo, drewno sandałowe, wanilia


Oriflame, Mirage

Obiecałam wzmiankę i oto ona. :)
Oriflame najwidoczniej chciało także posiadać w portfolio pachnidło dla kobiet o modnym, drzewnym sznycie i tak powstało Mirage. ;) Aromat skomplikowany, trudny do opisania, jak na markę niesamowicie dziwny (to duży plus!). Mam wrażenie, ze w jego ramach trwa ciągła walka pomiędzy akcentami słodkimi i soczystymi a nieco zbyt brutalnie ciosanym drzewnym Orientem, ciemniejącym i tłustym, z czasem zapewniającym mieszance całkiem sporo dymu. Kiedy jeszcze zrozumiecie, ze "frakcja kwiatowa" jest znowuż niezwykle delikatna, ze skłonnością do wiotczenia, jeżeli zabrać jej choć trochę ozonowych soków, że wije się niczym jakiś słodki gatunek bluszczu - kiedy zebrać do wszystko do kupy okazuje się, że otrzymaliśmy pachnidło niepokojące, nieco ekscentryczne o wyraźnie zarysowanym charakterze pełnym sprzeczności.
Jak na tę markę - cudo! :)
Do tego o zauważalnej projekcji - czegóż chcieć więcej?

Skład:
pomarańcza, mandarynka, elemi, róża, jaśmin, wetyweria, wanilia, drewno sandałowe, ambra


Rasasi, Sahar

Wszystko, co w arabskich olejkach najlepsze. :D
Moc, gęstość, wiele nakładających się na siebie wymiarów, przenikających stopniowo cały nasze otoczenie. W fascynujący sposób cielesny oraz gorzki; coś pomiędzy rozgryzioną tabletką, lizolowym oudem który z czasem przeistacza  się w oud zwierzęcy, cielesną dosadnością akordów kwiatowo-przyprawowo-żywicznych a kuszącą, pastelową delikatnością słodyczy. W bazie ciemna gorycz oraz korzenno-drzewna kurzawa przenikają się ze śmietankową gładkością ambry, jaśminem w słodkim wydaniu oraz załamującymi światło niczym pryzmat, obłędnymi kryształkami cukru trzcinowego. Bajka! :D
Wszystko naraz, obok siebie, przez siebie; istna kakofonia doznań.
Odważny oraz inteligentny; diabelnie mocny.
Kto wie, co też strzeliło mi do głowy, żeby odmawiać Sahar pełnowymiarowej recenzji???

Skład:
jaśmin, róża oraz inne akcenty kwiatowe, akordy przyprawowe oraz drzewne, ambra,piżmo, mech dębowy, żywice


Syed Junaid Alam, Banafsaj Night

Czyli Madness marki Chopard pomnożone przez sto. :>
Gęsta, syropowo-konfiturowa róża spleciona w uścisku z liczi w sposób nieznoszący sprzeciwu przesądza o charakterze mieszanki. Jakieś delikatne, miękkie kwiaty czy widmowe jasne drewna przemykają w cieniu wielkiego duetu. Białe piżma mają za zadanie utrzymać woń na ludzkiej skórze ale jestem pewna, że znakomicie udałoby się to bez ich pomocy. :]
Pewnego wieczoru pomyślałam, żeby uraczyć się kropelką Banafsaj Night do snu, bo to przecież taki optymistyczny i karnawałowy zapach, perlisty jak szampański śmiech. Upuściłam na nadgarstek dosłownie jedną kroplę ciężkiego olejku, roztarłam ją na oba nadgarstki (olejki można) i... od tamtej chwili przez kilka najbliższych godzin jakieś dziewięćdziesiąt procent wdychanego przeze mnie powietrza pachniało Banafsaj Night. :D Zasnęłam w gęstych oparach Banafsaj Night, obudziłam się w nieco tylko słabszych. Banafsaj Night towarzyszyło mi przez ponad pół następnego dnia.
W postaci tylko tej jednej, jedynej kropli.
To się nazywa moc! ;)

Skład:
róża, liczi, jaśmin, białe piżmo

___
Dziś pachnę... zgadnijcie czym? ;D

czwartek, 3 kwietnia 2014

S jak sukces, S jak szpilki


Zapytajcie kobietę o jej szpilki, o powód, dla którego katuje swoje nogi tym niezdrowym i niezbyt wygodnym obuwiem a usłyszycie zapewne, że dzięki nim czuje się wyższa a więc bardziej pewna siebie, stanowcza, bardziej seksowna, zadbana, kobieca. Że szpilki dodają odwagi i pomagają stworzyć wizerunek przebojowej, energicznej babki. Albo zmysłowej femme fatale. W każdym razie kogoś, czyja energia życiowa zwrócona została ku światu, kogo stać na otwartość oraz odważne gesty, osoby zdeterminowanej osiągnąć sukces.

Szpilki to fantastyczne placebo dla, tak często przygniecionej kompleksami, kobiecej pewności siebie! :) Są talizmanem, w potrzebie dodającym odwagi i pewności, że potrafimy wydobyć z siebie dokładnie te cechy, których potrzebujemy dla osiągnięcia zamierzonego celu; że znajdziemy odpowiednie argumenty lub wykrzeszemy z siebie maksimum kobiecej zmysłowości.
Szpilki to nie tylko obuwie, to fetysz.


Kiedy tylko wydaje nam się, że prowadzimy jakąś grę, że musimy przywdziać kostium aby osiągnąć konkretny cel, bez szpilek się nie obejdzie. I zaprawdę powiadam Wam, możecie racjonalizować sobie ich użycie za pomocą dowolnie wybranych argumentów ale faktycznie powód jest jeden i ten sam: w kulturowym znaczeniu szpilek skupia się sedno tego, co w stosunkach międzyludzkich publiczne [w opozycji do domowego] a przy tym przetłumaczone na język kobiecości, dostosowane do popularnego wyobrażenia na temat kobiet w ogólności, zaś kobiety silnej ale zmysłowej szczególnie.

O roli szpilek w kulturze Zachodu nieoczekiwanie przypomniało mi pachnidło ze wschodniego kręgu kulturowego (przynajmniej z geograficznego punktu widzenia ;) ) - Opus VIII od Amouage.
Najnowszy element kolekcji, mający w zamierzeniu stanowić pomost między tym, co realne oraz nierzeczywiste, ubranym w artystyczne szaty łącznikiem między Duchem a Materią. [O ile dobrze zrozumiałam sens marketingowej gadki. ;) ]

A przecież trudno ukryć, że identyczną funkcję pełni również obuwie, jakie wybrałam na drugiego bohatera mojego dzisiejszego wpisu! :) Zarówno szpilki, jak i Opus VIII łączy identyczny rodzaj energii, coś jak impuls elektryczny, przeskakujący przez ludzki rdzeń kręgowy bezpośrednio do mózgu, motywujący do działania.


Pachnidło okazuje się wysokoenergetycznym kwiatowcem, przepotężną chmurą wonności, mącących zmysły ale zmuszających, by co rusz podnosić ramię ku nosowi, prowokującym do zadawania kolejnych pytań. Zatem czy Dzieło Ósme, otwierające się złocistymi promieniami jaśminu w jego kilku odmianach, wspomaganego przez pełny, lekko miodowy aromat kwiatu pomarańczy oraz niezobowiązującą słodycz ylang-ylang bardziej mnie kusi czy odstręcza? Prowokuje nowoczesnym ujęciem kwiatów, oparciem ich w akordach drzewnych, nowoczesnych i transparentnych ale przecież nie niewidocznych czy może irytuje mocą oraz płynącą ze źle rozegranego stresu "popową prowokacyjnością"? Wszak póki co jeszcze nie uczą nas, w jaki sposób okazywać własną siłę i zaradność życiową bez stroszenia piórek i pochlebiania sobie przy jednoczesnym ciągłym podkopywaniu pewności siebie innych przedstawicielek naszej płci, bez swoistej żeńskiej wersji maczyzmu. Nie istnieje kobieca odmiana dżentelmeństwa [nie, bycie "damą" w konwencjonalnym rozumieniu tego słowa nie podpada pod tę kategorię]. Jeżeli któraś z nas posiada taki dar i wie, jak wprowadzić ideę w życie, już wygrała niemało. :)

Pewnie dlatego potrafię podejść ze spokojem do elektryczno-kwiatowej, suchej i olejkowej burzy z otwarcia i poczekać na chwilę, kiedy kwiaty bez pośpiechu zaczyna przenikać w złocisty płomień szafranu, gdy pojawia się ożywczy sok ze imbiru, pikantny i świeży, który przenosi nuty drzewne - wcześniej jedynie zasugerowane - na wyższy poziom, czyniąc z nich jednak jednolitą, dosyć abstrakcyjną bryłę o ogromnej kubaturze i szklanych ścianach. Ot, zasilany petrodolarami arabski Orient XXI wieku. ;) Może niekoniecznie w moim guście ale ciekawy, wzbudzający ochotę bliższego poznania wnętrza futurystycznej konstrukcji.
Która cichnie i uspokaja się dopiero w ostatniej fazie istnienia, stając się bardziej słodszą i balsamiczną, mięknąć niczym topiące się żywice oraz spalane na popiół drzazgi cennych drzew - lecz uwaga! Tu nie ma żadnych kadzideł, przynajmniej według mojej skóry oraz nosa. ;) Tylko ich powidok, coś pomiędzy nadzieją a fatamorganą. Z czasem na pierwszy plan ciepłej ale niezbyt skorej do zwierzeń bazy wybija się benzoes w ujęciu zbliżonym do tego, jakie znamy z pierwszego Candy od Prady. I to właśnie z nim, otoczonym przez ciemną, lekko oleistą słodycz oraz żywiczno-przyprawową pikanterię, przyjdzie nad doczekać finału najnowszego z Dzieł Amouage. Kwiatowe zjawy, wspomnienia ogłuszającej potęgi otwarcia, przemykają czasem gdzieś w tle, niezdolne już przejąć kontroli nad mieszaniną.

Zdejmując szpilki z nóg wracamy do dawnych przyzwyczajeń. :)


Łukaszu, wielkie dzięki za próbkę! :*



Rok produkcji i nos: 2014, Pierre Negrin

Przeznaczenie: wbrew pozorom pachnidło jest uniseksualne. :) Charakteryzuje się dosyć spora mocą, szczególnie w pierwszych fazach życia. Sillage także zostawia niemały, zmniejszający się w miarę upływu godzin od aplikacji perfum na skórę, zawsze jednak obecny w większym lub mniejszym stopniu.
Na okazje Bardzo Ważne, oficjalne, specjalne; zupełnie, jak szpilki. ;) Lub takie, jakie uznacie za stosowne, też jak rzeczone buty.

Trwałość: co najmniej dwunastogodzinna ale podejrzewam, że w upale spokojnie jest w stanie podwoić tę wartość. [Pytanie tylko, kto w upale będzie w stanie znieść ogłuszające pierwsze fazy Opus VIII? :P ]

Grupa olfaktoryczna: orientalno-drzewna (oraz kwiatowa)

Skład:

Nuta głowy: kwiat pomarańczy, ylang-ylang, jaśmin
Nuta serca: drewno gwajakowe, imbir, szafran, kadzidło frankońskie, wetyweria
Nuta bazy: benzoes, wawrzyn
___
Dziś noszę to, o czym powyżej.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://ifashionguide.com/what-we-need-to-know-about-stiletto-wear-78.html
Kolejne ilustracje to dzieła autorstwa Inny Panasenko, rosyjskiej artystki zamieszkałej w Niemczech, pochodzące bezpośrednio z jej portfolio. W ogóle cykl Buty to ciekawa sprawa: artystka pyta w nim, "co może zrobić mężczyzna, kiedy staje twarzą w twarz z kobietą w szpilkach?" Przyznam, że mam co do wymowy prac baaaardzo mieszane uczucia - ale chyba nie takie, jakich pragnęłaby autorka. :]
2. Cherry Love
3. Conquistatore Dolce