środa, 24 września 2014

Przeszłość i teraźniejszość na drugi dzień jesieni

Na hasło: "damskie perfumy vintage" w naszych głowach od razu pojawia się gotowa, wielokrotnie potwierdzona wizja. Jednak, kiedy przychodzi zmierzyć się z pojęciem: "współczesnych perfum stylizowanych na vintage", sprawa robi się nieco trudniejsza. Bo co to właściwie znaczy? Będzie ściana z aldehydów czy nie będzie? Całe mnóstwo słodkich kiatów, których nie idzie od siebie odróżnić? Akord muchozolu, wielu osobom utrudniający rozsmakowanie się w pachnidłach sprzed lat? I czy to znaczy, że ktoś postanowił użyć tych wszystkich zakazanych obecnie substancji, które kiedyś masowo wpychano do perfum?

Nie. To "współczesne stylizowane na vintage" oznacza, że czeka nas niesamowita olfaktoryczna przygoda. :D Konfrontowanie samego czy samej siebie z własnymi utartymi skojarzeniami oraz węchowymi przyzwyczajeniami. Taki mały egzamin. :)

A w omawianym właśnie przypadku odnalezienie powiązań pomiędzy klimatem z ilustracji tej:


oraz tej:


Pierwsza z grafik przedstawia Audrey Hepburn w sesji zdjęciowej dla magazynu Vogue w roku 1964, druga natomiast to - jak najbardziej współczesna - jadalnia domu Ralpha Laurena [swoją drogą wielka szkoda, że człowiek tak ładnie mieszkający od kilku lat systematycznie rani moje perfumoholickie serduszko tak marnymi, badziewnymi soczkami; ech, gdzie się podziała werwa z czasów Safari? ;) ]. Ich punkty wspólne to przede wszystkim niekwestionowany glamour, wyraźny sentyment wobec przeszłości oraz kolorystyczny kontrast.
Dokładnie tak samo w mojej głowie wygląda obraz, odmalowywany przez Black Dianthus marki Il Profumo.

Dzieło ewidentnie osadzone w przeszłości europejskiego perfumiarstwa, wyraźnie nią inspirowane ale jednocześnie prezentujące całkowicie nowoczesne podejście do elementarnych kwestii, jak na przykład rozwój kompozycji czy jej emanacja. Od pierwszych chwil fascynujące złożonością oraz kontrastem między akordami chłodnych ziół i rozgrzewających nut przyprawowo-cielesnych, z czasem coraz spokojniejsze i przyjemnie zharmonizowane.
A przy okazji żywy dowód na to, że nie należy całkowicie ufać oficjalnym spisom nut. Choćby dlatego, że omawiane pachnidło ze swoją oficjalną rozpiską najzwyczajniej w świecie się nie zgadza!

Czarne jagody czy czerwone porzeczki? Czereśnia? Belladonna? Rabarbar?? Niczego podobnego nie wyczuwam. Właściwie tylko lukrecja - w dalszych fazach BD - zupełnie mnie nie dziwi. No i sam goździk, ciepły, korzenny i słodki, przyjemnie szarpiący trzewia [dokładnie tak! Współczesne nosy z goździkiem mogą mieć na pieńku]. Zresztą to tylko szczegóły. Lepiej przejdę już do sedna. :)

Które to sedno rozpoczyna się po hitchcockowsku: porządnym trzęsieniem ziemi. :D Lub raczej sugestią o subtelności słonia w składzie porcelany: oto coś z dawnych lat. Woń potężna, energetyczna, wszechogarniająca. Idealne odzwierciedlenie damskich perfum z czasów przed latami 90. XX wieku (tak ogólnie). We wstępie Black Dianthus nie ma co prawda chmury mydlanych i ostrych, szklistych aldehydów, tnących i raniących wszystko w zasięgu paru metrów ale są za to przyprawy. Równie silne i agresywne. No po prostu wspaniałe! :D
Dzięki nim, utartym w moździerzu na masę tak jednolitą że niepodobna odgadnąć jej części składowych, tytułowy kwiat wydaje się być tylko tłem, wciśniętym gdzieś między (ewentualną) gałkę muszkatołową a (potencjalny) cynamon. Tu i ówdzie dadzą o sobie znać gorzkawe, lekko metaliczne, zimne akcenty bliżej nieokreślonych ziół; nie ma ich zbyt wiele ale ciekawie przełamują przyprawową jedność. Być może temu wszystkiemu towarzyszą inne kwiaty: jakaś róża, igiełkowy irys, migotliwy heliotrop czy dosłownie kilka cząsteczek woni hiacyntów, może... a może wcale nie. Tak prężnie działa korzenna burza z otwarcia.

Nie mijająca zresztą po krótkiej chwili, kiedy w strukturze BD coś zaczyna się zmieniać. Oto do przypraw, ziół oraz istniejących w domyśle kwiatów dołączają wonie teoretycznie odzwierzęce - ale nie żadne wanilioambry ani białe pudrowe piżma, o nie! Tu pojawia się cywet i kastoreum, mnóstwo cywetu oraz kastoreum, wspieranych przez ciemne, sierściowe wcielenie piżma. Na dokładkę dochodzi sporo czegoś, co bardzo ale to bardzo przypomina naturalny mech dębowy, ostry, wysuszający nozdrza od środka i niesamowicie stymulujący.
Do spółki z nutami opisanymi do tej pory tworzy się więc całość jednoznacznie "staroświecka", utrzymana w stylistyce perfum sprzed co najmniej trzydziestu, czterdziestu lat. Okazuje się, że Black Dianthus to niemal skóra zdjęta z takich klasyków, jak Paloma Picasso, Magie Noire od Lancôme, Diva Emanuela Ungaro, stara Miss Dior oraz takież Opium YSL a do pewnego stopnia także Youth Dew i Cinnabar od Estée Lauder czy Aromatics Elixir marki Clinique [ten obłędny korzenny gorąc!]. Wszystkie ekscytujące, piękne, żywe i powstałe przed rokiem 1988. :D Cudowne!

Black Dianthus nie odstaje od wymienionych w otwarciu ani w sercu, jednak w miarę upływu czasu coraz wyraźniej zaznacza się jego nowoczesny charakter. Mieszanka stopniowo uspokaja się, nabiera jaśniejszych barw oraz statyczności i jakby... matowieje? Tak, to chyba właściwe słowo. Robi się coraz bardziej płowa i niewyraźna, jak źle przechowywana stara fotografia. Znacznie zmniejsza siłę rażenia, by stopniowo przeobrazić się w dyskretną, nowoczesną aurę, leniwie pomrukującą kilka centymetrów ponad skorą. Rychło okazuje się, że z nut animalnych i przypraw, z mchu dębowego oraz splątanych kwiatów został tylko cień. Miękki i przyjazny, dyskretnie wtapiający się w bazową pastelowość - ale jednak cień. Cóż z tego, że ciekawie pokreślony ujawnioną dopiero teraz, niekulinarną wanilią oraz podtrzymywany suchymi źdźbłami wetywerii? Nadal intrygujący niebanalną dziś urodą, lecz bardzo już zmęczony i senny.

Jak widzicie, kompozycja mnie zachwyciła. A raczej zachwycałaby, gdyby to właśnie jej ostatnie wcielenie nie trwało najdłużej, gdyby nie okazało się klasycznym współczesnym "wygaszaniem przez odejmowanie". Gdyby zechciało mnie potrzymać dłużej tam, gdzie tak nagle i bez nadziei na ratunek mnie wciągnęło.
Bo ratunek, niestety, przyszedł.

To tylko ja nie chcę się obudzić. Czarny Goździku, nie budź mnie!

Rok produkcji i nos: 2013, Silvana Casoli

Przeznaczenie: zapach typu uniseks; proszę nie zrażać się nawiązaniami do dzieł stworzonych dla kobiet. Ostatecznie realizowano je całe dekady temu, zatem z dzisiejszej perspektywy mają sto razy większe cojones [w rozumieniu metaforycznym, rzecz jasna], niż jakieś dziewięćdziesiąt procent ich współczesnych następczyń. :D
O mocy i emanacji perfum pisałam już w recenzji, dlatego tu powtórzę skrótowo: najpierw zabijają osoby postronne, potem jest jeszcze gorzej a dopiero w bazie zaczynają przyskórne mruczando, stopniowo łagodniejąc. Co znaczy, że BD pasuje idealnie do okazji wieczorowych i Bardzo Ważnych, o ile nie boicie się pachnieć czymś o silnym charakterze. ;)

Trwałość: do dziesięciu godzin wyraźnego życia plus kilka dalszych w stanie śmierci klinicznej ;]

Grupa olfaktoryczna: przyprawowo-kwiatowa (oraz orientalna)

Skład:

Nuta głowy: czarny goździk, jagody, belladonna
Nuta serca: lukrecja, rabarbar, czereśnie
Nuta bazy: wetyweria, tymianek, wanilia
___
Dziś mierzę się z Prometeuszem w interpretacji Oliviera Durbano. :)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://indulgy.com/post/Ih12fOchM1/audrey-hepburn-in-vogue
2. http://random-brilliance.tumblr.com/post/12647354513
3. http://www.flickr.com/photos/32376209@N08/4159454198/

niedziela, 21 września 2014

Sztuka nowoczesnego piżma


Proste, geometryczne, minimalistyczne ale efektowne. Mięsiste a jednocześnie jasne, ciężkobryłowe a przy tym swobodne, przestrzenne. Do cna nowoczesne. Absolutnie nie w moim stylu, chociaż urody odmówić im nie potrafię (ani nie chcę). Czyje to dzieła?
Narciso Rodrigueza. :)

Dziś, zgodnie z obietnicą, zajmę się najnowszymi perfumami podpisanymi nazwiskiem znanego projektanta mody. Choćby dlatego, że po szatańskich niepokojach wypada co nieco rozluźnić atmosferę. ;)

Zatem do dzieła! Na rozjaśniacza ponurych myśli oraz zachętę do radosnego optymizmu Narciso nadaje się znakomicie.


Jak i w reszcie kobiecych pachnideł marki, także i tu główną rolę otrzymały jasne, nowoczesne, syntetyczne piżma. Jakkolwiek nie spojrzeć na mieszankę, z której strony nie zachwycić się jej prostolinijną pogodą, kwiatowym ciepłem, zajawką owocowej słodyczy, cytrusowo-geraniowym promieniem z otwarcia czy też jasną drzewnością bazy, istotne wydaje się tylko piżmo. Reszta to jedynie tło, mniej lub bardziej aktywne.
To ono skupia wokół siebie pozostałe akordy, wymusza na nich wirowanie wokół siebie, niczym olbrzymie masy galaktycznej materii wokół tejże galaktyki jądra. Choć oczywiście Narciso masywną galaktyka pod żadnym pozorem nie jest. ;) Przeciwnie, to zawodnik lekki, jasny oraz przejrzysty. Przyjazny w użytkowaniu i zupełnie nieabsorbujący ludzkiej uwagi - co jednak nie znaczy, że jednocześnie obojętny lub nijaki. Co to, to nie!

Faktycznie, kiedy tylko poświęcić mu odrobinę cierpliwości, Narciso potrafi skutecznie przykuć uwagę; już na samym wstępie, kiedy do moich nozdrzy dociera czysty, jasny, biały promień porannego letniego słońca. ;) To geranium, wspierane przez ledwie zasugerowaną bergamotkę czy cytrynę (a może jedno i drugie?), płynnie przechodzące w słodkie piwoniowe soki. W tle już pojawia się coś piżmowo-pyłkowego, jasnego i zaskakująco żywego.
Początek już jest, testująca poczuła się zaintrygowana. Dalej wąchanie i analizowanie perfum działo się już właściwie samo. ;)


Bez niepotrzebnego dystansu obserwowałam pastelową słodycz kompozycji, wzajemne przenikanie się nut kwiatowych (oprócz piwonii pojawia się też "typowa" róża) a także bliżej nieokreślonych molekuł owocowych - aczkolwiek nie są to owoce egzotyczne, ani też niekoniecznie nadające się do jedzenia; choć jednoznacznie laboratoryjne, to dzięki temu idealnie łączące się z kwiatami oraz wonią jasnych piżm.
Miałam także okazję obserwować szybkie ale pewne osadzanie się mieszanki na skórze i ewolucję od nowoczesnego, jasnego bukietu do piżm naznaczonych post-drzewnością. Silnie zakorzenionych w czymś, co współcześni chemicy z laboratoriów (nie tylko) perfumiarskich mogliby nazwać "czystą ideą drzewności".

Bez zbędnych drzazg, bez odchyleń w stronę orientu, czy przypraw, czy woni zmysłowych lub też skóry/szpitala/starej piwnicy/czegokolwiek. Tylko sam rdzeń jasnego syntetycznego drewna, wibrujący białym światłem w otoczeniu sterylnego szkła i jasności laboratorium. A dookoła mnóstwo, mnóstwo białych piżm, wchodzących w rozmaite reakcje zarówno z nutami drzewnymi, jak i z odchodzącymi kwiatami oraz niekulinarną słodyczą. Setki, tysiące odcieni bieli o różnych stopniach transparentności. Wielka klasa, takaż subtelność jak również niezmącona cisza.

Tak wygląda baza perfum, na mojej skórze pojawiająca się po mniej, niż piętnastu minutach od aplikacji ale za to trwająca przez długie godziny. Cóż... nie dość, że już dawno temu zdążyłam przyzwyczaić się do faworyzowania przez mój organizm wszystkich cięższych akordów [właściwie to nie mam nic przeciwko temu, jak wiecie], to przy okazji otrzymałam kolejny dowód na to, że moja niechęć do piżma to już przeszłość. Piżmo przecież może być piękne! Jak Narciso. :D Nawet, jeżeli odbiega od mego prywatnego gustu.

Narciso Rodriguezie, Beauté Prestige International, Aurélienie Guichard - dobra robota!


Rok produkcji i nos: 2014, Aurélien Guichard

Przeznaczenie: zapach stworzony dla kobiet, choć przypuszczam, że z męskiej skóry kwiaty i słodycz zniknęłyby jeszcze szybciej, niż z mojej a piżmo i jasne nuty drzewne okazałyby się dużo bardziej dosłowne.
Poza tym zapach charakteryzuje się dużym spokojem oraz powściągliwością, dyskretnie otaczając człowieka skromną aurą, wyraźną dopiero z bardzo bliska. Jako taki, idealnie nadaje się na wszystkie dzienne okazje oficjalne ale równie dobrze jako "dodatkowy uprzyjemniacz pościelowy". :) No i na wszystkie inne okazje, do których Narciso będzie Wam pasować. :D Podejrzewam, że dla części użytkowników może okazać się pachnidłem uniwersalnym.

Trwałość: około siedmiu-ośmiu godzin wyraźnego trwania na skórze i dalszych cztery lub sześć spokojnego, stopniowego zanikania

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-piżmowa (i drzewna)

Skład:

Nuta głowy: biała róża, gardenia, (geranium)
Nuta serca: białe piżma
Nuta bazy: wetyweria, czarne i białe drewno cedrowe, (coś bardzo iso-e-super-podobnego)
___
Dziś Irish Leather od Memo. Śliczne!

P.S.
Pierwsza ilustracja pochodzi z http://www.dailymail.co.uk/wires/ap/article-2558151/Narciso-Rodriguez-plays-color-embroidery.html

czwartek, 18 września 2014

Zło przeciwko złu, czyli człowiek i jego horrory

Od paru dni jestem w specyficznym nastroju. Konkretnie od czterech, kiedy to skończyłam czytać pewną książkę. Wcale nie najlepszą - ani najbardziej wstrząsającą - ani też najciekawszą, prawdę mówiąc. Za to bardzo klimatyczną, choć prawdę mówiąc akurat takiego klimatu nikomu z Was nie życzę. ;>
Co ciekawe, wedle wszelkich danych znacznie mniej popularną, aniżeli jej ekranizacja. Ta oto:


Kojarzycie, z jakiego filmu może to być kadr?
Na zachętę mała podpowiedź: porzućcie wszelkie myśli zarówno o obecnej wojnie, jak i o Indianie Jonesie z przyległościami. Dla tej opowieści rejon bliskowschodni ma ogromne znaczenie, lecz jako prowodyr przyszłych zdarzeń, niepokojące i oniryczne preludium. Dziwne "coś", z pozoru oderwane od sedna historii ale w rzeczywistości wiszące nad nią jak fatum. Przysłowiowa strzelba z pierwszego aktu sztuki, która w akcie trzecim po prostu musi wypalić.

Może teraz będzie prościej:


Kto zgadł, ten ma szczęście i pełne prawo do tytułu Miłośnika Porządnych Horrorów [Ju, jak Ci poszło? ;) ] a kto nie, to trudno; w ramach leczenia samopoczucia po (bez wątpienia dotkliwej) quizowej porażce może wybrać się do kina na najnowszą komedię. ;) A Egzorcystę, bo o tę historię chodziło, niech zostawi nam. :D

A na pewno mnie, wciąż pozostającej pod wpływem lektury niezbyt długiej powiastki Williama Petera Blatty'ego [pod pewnymi względami poprowadzonej ciekawiej, niż słynna ekranizacja  z roku 1973, choć prawdę mówiąc w kategorii upiornej rozrywki doceniam obie]. Jak wspomniałam we wstępie, żadne z niej wiekopomne dzieło ale potrafiące zbudować naprawdę fenomenalny nastrój: zrazu niepokojący i rosnący w miarę naszego pogrążania się w fabule, lecz przy tym tak sprytnie podsycający fascynację, że nawet nieuchronnie czekająca nas groza nie jest w stanie skutecznie zahamować naszej dociekliwości. Człowiek to jednak obrzydliwie ciekawskie stworzenie: zarówno mała Regan, ojciec Merrin, jak my wszyscy, śledzący ich losy. :]

Chęć poznania czegoś nowego, doświadczenia niedoświadczalnego, poznania niepoznawalnego przekłada się też na inne, bardziej rzeczowe dziedziny ludzkiego życia. Towarzyszy na co dzień i Stephenowi Hawkingowi, i nam; w pracy zawodowej ale też podczas pogłębiania prywatnych zainteresowań. W końcu dlaczego wciąż i wciąż testujemy nowe perfumy? :) I dlaczego ludzie tacy jak ja, synesteci, w barwie doświadczają dźwięku lub w zapachu - wizji?
Czy to właśnie z racji niejednoznaczności zmysłowych doznań Opowieść ma dla mnie tak wielkie znaczenie? Dlatego, że atakuje nawet ze stron, których nigdy bym o to nie podejrzewała? [Bo nie oszukujmy się: przeciętny człowiek wąchając perfumy czuje zapach, jakiś zapach, i to wszystko]. Czy dlatego uważam, że słowo może tworzyć - w wymiarze symbolicznym ale i dosłownym - rzeczywistość, że potrafi inspirować powstanie światów tak samo prawdziwych jak ten, który otacza Was dokładnie w tej chwili, gdy czytacie niniejszy tekst?


Czy dlatego sądzę, że od pewnego momentu w ludzkiej psychice nazwa (na przykład perfum) jak najbardziej tworzy, nadaje tożsamość opatrzonemu nią produktowi (miejscu, istocie, zjawisku...)? Że to nie tylko marketing, kuszenie potencjalnego nabywcy, żerowanie na najprostszych instynktach ale też realne działanie stwórcze? Niestety, spoglądanie na tytuł i analizowanie go pod kątem ewentualnej skuteczności handlowej to nazbyt często jedynie powierzchowna analiza zjawiska, "patrzenie ale nie widzenie", intelektualne chodzenie na łatwiznę tudzież sądzenie po pozorach.
Tak uważam.

Aby coś nazwać, trzeba to najpierw poznać i przynajmniej usiłować zrozumieć. Więc co było na początku, Słowo? A może Myśl? Czyn? Zamiar...? Tu dochodzimy do słynnego dylematu Fausta w wydaniu goethowskim, skądinąd kolejnego opętanego. ;) Więc przestańmy, zanim nieopatrznie przekroczymy granicę bluźnierstwa i odwiedzi nas pewien czarny pudel.
Zajmijmy się lepiej perfumami. Co prawda o demonicznych konotacjach, które jednak prawdopodobnie nie pojawiłyby się w mojej głowie, gdyby nie nazwy pachnideł. Obu ciekawych, chociaż wcale nieoryginalnych.
[Czyli całkiem, jak Egzorcysta. :) ]


Na pierwszy ogień coś w pierwszych chwilach szalonego, wręcz kampowego - i spokrewnionego z bliskowschodnią starożytnością. Poniekąd. Bo bardziej to z jednym aspołecznym Anglikiem, w początkach dwudziestego wieku tworzącym weird fiction. ;)


O filmie Martwe zło pomyślałam już za pierwszym razem, kiedy na mojej skórze rozgościło się pachnidło marki Arabian Oud o wdzięcznej nazwie Ghroob. :D Przeczytałam ją w typowy dla siebie sposób, z francuska ignorując literę "h" i z angielska wymawiając podwójne "o" jako długie "u". Spróbujcie zrobić tak i Wy. :D

Teraz już wiecie. Może i naprawdę znaczy to tyle, co "zachód słońca" ale dla mnie onomastyczna klamka zapadła i Ghroob raz na zawsze został Grobem. Więc skąd przerysowany, kampowy horror, w którym przelewają się hektolitry sztucznej krwi a sumeryjskie demony z bluźnierczej księgi wymyślonej przez pewnego brytyjskiego ekscentryka opanowują po kolei kwiat amerykańskiej młodzieży, zgromadzony w opuszczonej chacie w głębi lasu? Z otwarcia, mili Chłopcy i Dziewczęta, z otwarcia.

Otwarcia tak dziwnego i szalonego, tak sprzecznego z ciągiem dalszym pachnidła, że spokojnie można byłoby uznać je za Martwe zło w odwrotnej kolejności zdarzeń. Tu początek jest ostry, brutalny: warkoczący, świszczący i chrzęszczący niczym piła łańcuchowa przecinająca kości. ;] Pierwsze skrzypce grają lizolowy oud, paliwowe piżmo oraz szafran i jaśmin, oba o cielesno-labdanowym tle. Na drugim planie widać wyraźną, tłustą smugę indolowego kwiecia, fekalnego jaśminu czy raczej kwiatu pomarańczy, trudno ocenić. Ghroob w pierwszych chwilach okazuje się dziełem jednocześnie industrialnym i do cna organicznym, perwersyjnym i brutalnym.
Za to później zmierza w stronę jednoznacznej zmysłowości, kiedy to szafran łączy się z nutami balsamicznymi a kwiaty z labdanum i ambrą, tworząc mieszaninę pełną, żywą ale tez optymistyczną. Coś w stylu zredukowanej o połowę Rashy od Rasasi. A baza? To już spokojne, jasne pyłkowe kwiatuszki, zmącona wanilią ambra, trochę drewna sandałowego i białe piżmo. Pastelowa chmurka. Gumisie a nie żaden horror. :D

Tym niemniej to uwertura Ghroob zjeżyła mi włosy na karku i skierowała myśli na konkretne tory. Moc mieszanki tylko utwierdziła mnie w ciężkim kalibrze olfaktorycznej opowieści. A jednocześnie - uwięziła mój umysł w żelaznym uścisku (błędnego) skojarzenia. Gdyby nie ono, Ghroob z pewnością zdobyłby moje serce. I naprawdę mógłby się stać opowieścią o wytchnieniu stęsknionych kochanków gdzieś pod osłoną zmierzchającego nieba. No trudno.
Potraktujcie moją przygodę z tym zapachem jako przestrogę. ;)


A drugi z moich dzisiejszych bohaterów? No cóż, tu przed szatańskimi skojarzeniami nie było już ucieczki. Lecz jednocześnie pojawiło się podstawowe skojarzenie z klimatem Egzorcysty. Dokładny zapis emocji chwili tuż po przebudzeniu z naprawdę koszmarnego snu; kiedy jeszcze nie jesteśmy całkiem pewni, co jest jawą a co było na szczęście tylko wyobrażeniem. Kiedy "coś" w dalszym ciągu, wbrew zdrowemu rozsądkowi i doświadczeniom osoby dorosłej, naprawdę może czaić się w najciemniejszym kącie naszej sypialni.
Kiedy jeszcze nie wiemy, co czeka nas już za chwilę, po ponownym zapadnięciu w sen.


DEV #2: The Main Act jest częścią The Devil Scents, kolekcji pachnideł niezależnej amerykańskiej marki Olympic Orchids, powstałej pod wpływem powieści Quantum Demonology autorstwa Sheili Eggenberger [skądinąd również perfumowej blogerki :) ]. Ellen Covey, właścicielka i perfumiarka Olympic Orchids, postanowiła serią pachnideł dookreślić, jak wyglądałaby opowieść o Fauście, gdyby ten (ta) żył/a w XXI wieku.
Ponieważ nie znam Quantum Demonology, zdałam się na Egzorcystę.

Wbrew pozorom, nie dostałam zapisu wydarzeń z pokoju małej Regan ale.. no właśnie, co? Chwilę, gdy ojciec Merrin stoi przed domem, w którym dopełni się jego przeznaczenie? A może irackie przeczucia tego ponurego człowieka?
Coś suchego, każącego pomyśleć jednocześnie o obumarłej trawie i burej, spękanej ziemi. Jednocześnie brudnego i krystalicznego. Gorącego ale potrafiącego zmrozić aż do kości. Niejednoznacznego, nieokreślonego, Innego [w znaczeniu antropologicznym]. Odmiennego od utartych ludzkich skojarzeń a więc budzącego w nas niepokój. Typowo niszową kurzawę korzeni, jak goździki, cynamon, kardamon, gorzkie zioła. Drapiącą w gardle mieszaninę gorzkich balsamów i suchej kocanki. Zmysłową wyrazistość nut odzwierzęcych, naturalistycznych i dosadnych ale też wszystkiego, co w sobie erotyczny potencjał kryje: róż i żywic, przypraw na ambrze i sierściowego piżma. Nawet ziół, kojarzących się raczej z krainami Północy.

Coś z pogranicza domu publicznego, kościoła w dniu świątecznym, publicznej toalety, gabinetu poety oraz dziewiętnastowiecznej apteki. Właśnie tak odbieram Main Act, drugą część diabelskiej serii. To prawdziwie bluźniercza mieszanka.
Od eugenolu i kocanek, przez kadzidło, balsam tolutański, lizolowy oud i ciemna, mięsiste różane płatki, aż po piżma, ambrę, cywet, skórę, po najbardziej dramatyczną wizję olfaktorycznego miodu (niemal tego miodu szatańską karykaturę), stworzoną z labdanum oraz kastoreum, wspieranych gorzkim piołunem i leśnym jałowcem. Tu nic nie jest takie, jakie powinno, jakim początkowo się zdaje. W takim pachnidle przeciętny człowiek czuje się nieswojo. Jakby go lub ją ktoś intensywnie obserwował, czy coś.... ;>

A że całość przypomina kilka dokonań marki Slumberhouse? No cóż, to zaledwie drobna wada, maleńka rysa na perfekcyjnie pomyślanej strukturze pachnidła. Którego jednak, przy całej jego mocy i charakterze, nie potrafiłabym nosić na co dzień. To bardziej sztuka dla sztuki; coś, co bezpieczniej obserwować z oddali. Ostatecznie komu zależy na zabawie w kotka i myszkę z pradawnym złem?
Na pewno nie mnie.

Choć Poli za próbkę Dev no. 2 dziękuję z całego serca! :)


Arabian Oud, Ghroob

Rok produkcji i nos: jak zwykle w przypadku arabskich marek, nieznane

Przeznaczenie: zapach uniseksualny o mocy początkowo olbrzymiej, z czasem ewoluującej w silną ale bliską ciału aurę. Przez większość bytności na ludzkim ciele dyskretny, wyraźny dopiero po przybliżeniu nosa do skóry.
Na wszelkie okazje i pory roku; właściwie tylko upalnym latem trochę mnie wymęczył, skubaniec! ;)

Trwałość: w testowanej przeze mnie formie olejkowej wytrzymuje jakieś dwanaście do osiemnastu godzin.

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna

Skład:

Nuta głowy: biały szafran, cynamon, kwiat pomarańczy, oud
Nuta serca: jaśmin, gardenia, róża, akordy drzewne
Nuta bazy: oud, drewno sandałowe, biała ambra, białe piżmo


Olympic Orchids Artisan Perfumes, The Devil Scents: DEV #2: The Main Act

Rok produkcji i nos: 2013, Ellen Covey

Przeznaczenie: zapach nie tyle uniseksualny co aseksualny, pozbawiony jakiegokolwiek dżenderowego wartościowania. Dla kobiet i mężczyzn, którzy zechcę go nosić.
Intensywny i agresywny w pierwszych minutach, szybko przylega do ludzkiej skóry i stamtąd promieniuje na otoczenie jako ciemna, gęsta aura [ w czym przypomina Ghroob]. Na okazje, hmmm. powiedzmy, że nieformalne. ;) Choć to tylko nieśmiała sugestia.

Trwałość: świetna, bo przeszło dwunastogodzinna plus dalszych kilka godzin zamierania

Grupa olfaktoryczna: orientalno-przyprawowa (a także aromatyczna)

Skład:

trzy rodzaje labdanum, balsam tolutański, czarny oud, cywet, kastoreum, kadzidło, kwiat dawana, piołun, róża, goździki (przyprawa), kora i liście cynamonowca, kardamon, jagody jałowca, absolut z kocanki, skóra, akordy drzewne, piżma

___
Dziś poza wymienionymi usiłuję testować El Born marki Carner Barcelona. :)

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://cinesnatch.blogspot.com/2012/05/hit-me-with-your-best-shot-exorcist.html
2. http://operantconditioning.net/kviksal/category/the-exorcist/
3. http://www.disclose.tv/forum/reptilians-in-iraq-the-exorcist-1973-t35417.html
4. http://terrymalloyspigeoncoop.com/2013/10/31/the-evil-dead-1981-vs-the-thing-1982/
5. http://tallulahmorehead.blogspot.com/2012/02/silence-is-golden-2012-oscar-show.html

środa, 10 września 2014

Oryginalność na brytyjską modłę


Creedowie wypuścili w świat nowe perfumy, od razu całą serią. Zatytułowali ją Acqua Originale... czyli niezbyt oryginalnie, trzeba przyznać. :] Zresztą same pachnidła także do szczególnie przełomowych, wyjątkowych ani wyrywających z kapci nie należą. Do zachwycających też niekoniecznie.

I bardzo dobrze! Nie muszą.
Zapachów tego cyklu - ani całego domu perfumeryjnego - nie tworzy się po to, żeby zapewniały nosicielom spektakularne doznania. Marka Creed woli uprzyjemniać czas, niż szokować; i trzeba przyznać, że w obecnych czasach wiecznego głodu silnych bodźców tak uparte trzymanie się tradycji nie jest złym posunięciem marketingowym. Aczkolwiek nie potrafię wybaczyć im wycofania z oferty bodaj jedynego dzieła, które mnie osobiście zachwycało i burzyło ład, czyli Royal English Leather. Muszę przyznać, że akurat ta decyzja znacząco nadwyrężyła moje zaufanie do firmy - a pięcioraczki Acqua Originale, przy całym swoim uroku, nie zdołały odbudować go nawet w połowie [co jest znaczące].
Jak jednak prezentują się one same? O czym ?
[Pomijając fakt, że niby o podróżach Oliviera Creeda po świecie, co średnio mnie przekonuje].


Aberdeen Lavender

Pierwszy zapach z serii, pierwszy przetestowany - i od razu pierwsze rozczarowanie.
Któremu jednak sama jestem winna, ponieważ wbrew swoim zwyczajom, napaliłam się na nie zaocznie, dzięki samej nazwie, tytułowemu składnikowi oraz pobieżnemu rzutowi oka w spis nut. Życzyłam sobie lawendy mocnej i staroświeckiej, z ziołami oraz cytrusami, ostrej i monochromatycznej, surowej; odpowiadającej krajobrazom północnej Szkocji. Tymczasem niczego podobnego nie dostałam.
Okazało się bowiem, że Lawenda Aberdońska to przyjemniaczek, paprociowy puchatek; głupkowaty osiemnastowieczny elegancik, spowity w hektary pudru na twarzy oraz wysokiej peruce. :> No wypisz, wymaluj Hugh Laurie jako książę Regent w Czarnej Żmii! ;)

Na szczęście, dałam sobie spokój z tą interpretacją, kiedy tylko przestałam boczyć się na rzeczywistość. :) I przyjęłam, Aberdońską Lawendę tak, jaką ona jest. Czyli miękka, jasna ale nie bez charakteru, płynnie okalająca ludzką sylwetkę, niezbyt ekspansywna choć wyraźna z bliska. Efektowna w swoim (rzeczywiście) antyseptycznym lawendowym otwarciu z wytrawnymi ziołami oraz bergamotką u boku, dystyngowana w chwili, gdy lawenda zaczyna wydzielać słodko-paprociowy pyłek dyskretnie wsparty o pięknie rozrysowany akord ciemnej, lekko podwędzonej skórzanej galanterii, uroczo niewinna w kwiatowo-waniliowo-ambrowej bazie z ciepłym paczuli w tle. Rozbrajająca jak psotny szczeniaczek, w oczekiwaniu na pieszczotę lub zabawę prezentujący światu swe miękkie podbrzusze.

Psst! Jeżeli w ostatnich zdaniach wyczuliście ironię, to mieliście stuprocentową rację. Mimo wszystko nie mogłam sobie darować. ;] Tak, wiem; wredna jędza ze mnie. :>

Trwałość: w granicach dwunastu godzin, może trochę dłużej - czyli bardzo dobrze

Grupa olfaktoryczna: aromatyczna

Skład:

Nuta głowy: "absynt o anyżowym aromacie", rozmaryn, bergamotka, cytryna
Nuta serca: lawenda, tuberoza, róża, lilia
Nuta bazy: paczuli, skóra, wetyweria



Asian Green Tea

Tiaaa... Poprzednio się nagadałam, więc teraz będzie krótko, w nieomal żołnierskich słowach [oczywiście, o ile dany żołnierz miewa tendencje do niekoniecznie spójnego słowotoku, np. w chwilach upojenia alkoholowego ;) ].
Sam tytuł - oraz jaśmin z grafiki promocyjnej - sugeruje kolejną filiżankę zielonej herbaty jaśminowej. Tymczasem ja przecież całkiem niedawno wypiłam inną; nawet mi smakowała, więc za alternatywę dziękuję.

Problem w tym, że Asian Green Tea niekoniecznie opowiada o zielonej herbacie jaśminowej. Hmm, jakby się tak zastanowić, to w ogóle o żadnej herbacie nie opowiada. :] Zamiast niej woli zielone jabłuszka, najlepiej takie od Donny Karan z Nju Jorku. ;P Aczkolwiek jabłuszko różowe tez nie jest wykluczone. I jakieś jasne, laboratoryjnie frakcjonowane kwiatki w tle (może rzeczywiście trochę jaśminu wielkolistnego).
Ładne toto, wdzięczące się na próbę do każdego w zasięgu wzroku, pogodne i dziewczęce. Ciekawe robi się dopiero później, kiedy wśród kwiatów na pierwszy plan wybija się heliotrop a intrygujące, roślinno-zwierzęce, niedosłowne nutki liści czarnej porzeczki dzielnie dotrzymują mu kroku, czyniąc mieszaninę głębszą oraz nieco chłodniejszą, także w obejściu. Jednak baza to znów prosta jasność, roślinna słodycz i zwiewny woal tuż przy szyi.
Jeżeli lubicie podobne klimaty, przetestujcie Zieloną Herbatę Azjatycką, która nie jest wcale herbatą ale zieleni nieco zawiera - głównie po jabłuszku i (trochę) po krzakach porzeczki.

Trwałość: na mnie wytrzymuje nie więcej, niż pięć-osiem godzin

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-świeża

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, mandarynka, cytryna, petit grain
Nuta serca: heliotrop, róża, fiołek, zielona herbata [?], czarna porzeczka
Nuta bazy: drewno sandałowe, białe piżmo, akord ambrowy



Cèdre Blanc

Czemu tak po fhrrancusku, skoro dla brytyjskiej marki logiczniejszy byłby White Cedar? Miałam teorię na temat pochodzenia składników wody z którejś z dawnych francuskich kolonii (np. w Azji) ale okazało się, że motywem przewodnim dzieła ma być wirginijski cedr - a więc Wirginia! Stan USA powiązany z Imperium Brytyjskim; zgadza się, Jamestown, Pocahontas i tak dalej. Grzebałam więc głębiej, także wśród skojarzeń olfaktorycznych. I wiecie, do czego się dogrzebałam?

Itasca. Itasca od Lubin. Itasca z podkręconym cedrem! Trochę też Juniper Sling od Penhaligon's ale głównie Itasca. Mnóstwo cedru, takiego leśno-świeżego, słonecznego, jasnego aż do oślepnięcia. A także Siskiyou marki Juniper Ridge. Właściwie to Siskiyou nawet bardzo; co najmniej tak mocno, jak Itasca... ;)
Kiedy zestawić te wszystkie pachnidła w całość, wychodzi nowoczesny męski drzewny świeżak. Zachowawcze perfumy do garnituru biurowego lub na, ciekawie interpretowany, podryw. Coś pomiędzy He Wood od Dsquared a męskim l'Eau d'Issey.

W przekonaniu, że ze mnie taki hipermacho oglądam Beara Gryllsa, czytam o zdobywcach nieznanych lądów tudzież górskich szczytów, żadna ścianka wspinaczkowa ani trener na siłce mnie nie pokonają ale, kiedy przyjdzie co do czego, w lesie zostawiam po sobie kupkę papierowo-plastikowych śmieci oraz wiązankę gorzkich przekleństw.
Oto cały ja - korpoludzik dwudziestego pierwszego wieku na łonie przyrody. ;>

Trwałość: kompromitująca, bo nie większa, niż trzy lub cztery godziny

Grupa olfaktoryczna: świeżo-drzewna

Skład:

Nuta głowy: kardamon, liść laurowy, galbanum, bergamotka
Nuta serca: geranium, lilia wodna, jaśmin
Nuta bazy: drewno cedrowe, drewno sandałowe, wetyweria [a także sporo iso e super lub którejś z substancji pokrewnych]



Iris Tubéreuse

Znów francuski ale już nie będę się czepiać. Tym razem nie mam powodów. :D
Tym razem, w tym konkretnym zapachu, jest mi dobrze, bezpiecznie, błogo. :) W tuberozie irysem umajonej i umaślonej; wyrastającej z czystego, marsylsko mydlanego irysa w sposób tak niewymuszony, że wręcz. naturalny. Jakby tak było zawsze, od stuleci - i miało pozostać na wieki. Przesympatyczny zabieg, boskie otwarcie. Chociaż krótkie.

Na szczęście później również jest przemiło; kiedy tuberoza obejmuje rządy, co przecież jest dla niej działaniem oczywistym. Wtedy pachnidło staje się bardziej gorące, zbacza w rejony prawie korzenne, uderza do głowy niczym won bukietu białych kwiatów, gdzie oprócz tuberozy możemy znaleźć ylang-ylang i kwiat pomarańczy, i lilię, i biała różę. A w bazie więcej słodyczy, cienka warstewka pudru (lub może pyłku z kwiatów?), dalekie echo przebogatych słodkich festonów olfaktorycznych z lat 90. XX wieku. Za pojawiającą się tu i ówdzie żywiczną, iskrzącą się w słońcu chłodną zieloność odpowiada lubiane przeze mnie galbanum.
Umiarkowana, ciepła i żywa aura pozwala nosić Iris Tubéreuse zarówno za dnia, jak i wieczorami. Do dżinsów, garsonki ale także do sukni wieczorowej. Jakie to przyjazne stworzenie! A także jeden z moich dwóch faworytów creedowej serii. :)

Trwałość: w okolicach ośmiu-dwunastu godzin plus kilka dalszych stopniowego zanikania

Grupa olfaktoryczna: kwiatowa

Skład:

Nuta głowy: liście fiołka, pomarańcza, galbanum
Nuta serca: konwalia, tuberoza, ylang-ylang
Nuta bazy: kwiat pomarańczy, orchidea waniliowa, piżmo



Vetiver Geranium

To jest TEN zapach! Najlepszy, najciekawszy, najbardziej poruszający, najlepiej skomponowany z całej serii, przynajmniej według wiedźmy. ;)
Zachwycające geranium, głębokie, czyste i różane, wibruje początkowo wśród lekkich i ożywczych cytrusowych soków, potem stopniowo opadając na jasne, drzazgowate belki ze szlachetnego drewna. A dookoła cynamonowa kurzawa, paczulowy puder oraz ciepły, otulający (ale nie milusi!) akord ambrowy. Uwielbiam rozwój tej mieszaniny: od porażających optymizmem dosłowności, przez suk korzenny i nowoczesną drzewność aż po aksamitne ciepło oraz czułość ambro-kaszmerano-wanilii. Czasem nawet przytulną błogość rozgrzanej ludzkim snem białej, bawełnianej pościeli. :)

Tak żywego, niewymuszonego ale też jednoznacznie nowoczesnego zapachu dotąd chyba jeszcze nie wąchałam. :) W tym segmencie naprawdę rzadko zdarza się podobna wiarygodność. Dodatkowo żywa, mieniąca się aura pachnidła jeszcze bardziej uprzyjemnia noszenie, dosłownie stapiając się ze swym żywym podłożem. Jestem ciekawa jego rozwoju zimą; mam wrażenie, że dopiero wtedy stanie się naprawdę fascynujący, kiedy mróz wyciągnie na pierwszy plan każdą krystaliczność oraz każdy błysk.
Póki co jednak - i jesienią może zachwycić! Że o lecie tylko wspomnę. ;)

Trwałość: około dobowa

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna

Skład:

Nuta głowy: zielone jabłko [ha! ;) czyli jednak może być ciekawe!], bergamotka, cytryna
Nuta serca: cynamon, geranium, róża
Nuta bazy: drewno cedrowe, piżmo, akord ambrowy, paczuli


Jak widać, wszystkie elementy serii Acqua Originale pozostają wierne trójstopniowemu rozwojowi perfum, typowemu dla starej szkoły europejskiej. Wyraźnie zmieniają się w czasie i, choć część z nich ewidentnie rozmija się z moim osobistym gustem, szczerze zalecam testy całej piątki. Może to własnie Wy odkryjecie wśród nich coś dla siebie? :) Zapach równie sympatyczny i noszalny, co praktyczny; bo przecież dokładnie takie były założenia serii: stworzyć coś dla ludzi, do noszenia, na co dzień i od święta.
Tego Wam w każdym razie życzę.

Zapachy powstały w roku 2014, zaś ich twórcą jest Olivier Creed.

___
Dziś noszę... wychodzi na to, że całą piątkę. :D Ze szczególnym uwzględnieniem Vetiver Geranium.

sobota, 6 września 2014

Róże Afganistanu, lilie Ukrainy...


Nie mam pojęcia, czym pachną róże w Kandaharze. Nie wiem też za wiele o kwiatach południowo-wschodniej Ukrainy. Wierzcie lub nie ale aż do tej pory ani razu nie zastanowiłam się, jakie kwiaty cieszą się największą sympatią mieszkańców Korei Północnej - i czy jakiekolwiek w ogóle. Cóż, zawsze to jakiś drobny przyczynek do samopoznania, który przestał być tajemnicą. Lecz tym razem jego świadomość wcale mnie nie ucieszyła. Czemu?
Skoro ani razu nie napatoczyła mi się myśl dotycząca czynności tak pierwotnej i naturalnej, jak wąchanie kwiatów wśród przedstawicieli jakiejś egzotycznej i izolowanej kultury - skoro uważam za coś oczywistego wiedzę, że już Homo erectus woń oraz piękno kwiatów znał i cenił a jakoś nie przyszło mi to do głowy w odniesieniu do Koreańczyków z północy - czy znaczy to, że w jakimś-tam stopniu poddaję w wątpliwość człowieczeństwo przedstawicieli tejże kultury a ich osobiste pragnienie radości oraz poszukiwanie piękna uznaję za nieistotne? Co przecież wcale niekoniecznie musi dotyczyć obywateli ponurego komunistycznego skansenu ale, na dobrą sprawę, każdej ludzkiej społeczności na tym łez padole.

Wspominam o tym, ponieważ w pierwszej chwili, kiedy tylko o nich usłyszałam, zmroziła mnie nazwa jednych z nowszych perfum Andy'ego Tauera: Une Rose de Kandahar. Wydała się na siłę kontrowersyjna, od razu przypominająca słynne polskie powiedzenie odradzające ratowanie róż w czasie, gdy płoną lasy. I naprawdę, dokładnie w tej samej chwili, gdzieś z tyłu mózgu, mogłam przechowywać wiedzę o wielowiekowej afgańskiej tradycji perfumowej i perfumotwórczej, o słynnych niegdyś uprawach róż czy drzew pomarańczowych, o wadze, jaką wyznawcy islamu przykładają do czystości ciała [ciało uperfumowane to przecież ciało wcześniej umyte, odwrotnie niż w osiemnastowiecznej Europie ;) ], o stopniowym powrocie do rzeczywistości mieszkańców kraju co rusz targanego wojnami lub nawet o Make Perfume Not War. Tyle tylko, że w chwili mojego instynktownego oburzenia nie miała ona wiele do roboty. ;)

Przecież dystans czy namysł zawsze pojawiają się z opóźnieniem, pierwsze jest automatyczne odnoszenie wszystkiego do naszej mentalności i naszych realiów [wszystko jedno, co kto rozumie przez "naszość"], do własnej tożsamości. Tak jest najprościej. Jednak na tym polega sztuka, aby umieć powiedzieć STOP własnym reakcjom, odrzucić na moment własny ogląd świata po to, aby podjąć trud obejrzenia kłopotliwej kwestii z trochę innej perspektywy.
Gdybyśmy wszyscy robili to znacznie częściej, świat byłby lepszym miejscem [a na pewno Polska, której obywatele miewają ogromny kłopot z dystansem wobec własnych myśli].

Z tego właśnie powodu zatrzymałam się na chwilę, aby skutecznie zrewidować pogląd na nazwę pachnidła a przy okazji docenić "normalizujący" pomysł Tauera. Wszak, cytując ideę przyświecającą innej marce perfumeryjnej, chodzi o to, by odbudowę uczynić bardziej fascynującą, aniżeli destrukcja. :)
Niechże więc ta Róża pochodzi z Kandaharu! W końcu ma do tego pełne, wielowiekowe prawo.


Ostatecznie jej powiązania z gorącym Orientem są aż nazbyt oczywiste. ;) Panna Róża, opatrzona porządkową literą (lub liczebnikiem, zależy jak spojrzeć) φ Phi, to przecież natura energiczna, namiętna oraz - pomimo całej swojej głębi oraz skomplikowania - pogodna. [Swoją drogą, ciekawa sprawa z tym fi: może być wąsate albo rogate, w języku staropolskim robiło za "ą", przejawia bliskie pokrewieństwo z kartografią oraz optyką; bywa też matematycznym oznaczeniem średnicy i w takiej właśnie postaci trafiło niedawno do kieszeni odświętnego garnituru niejakiego Józefa Pałysa. ;P Prawdziwie wszechstronny znak (pięciuset)!]

Oczywista i aktywnie obecna w strukturze mieszaniny od otwarcia aż po najdalsze zakamarki bazy [ha! grunt to, ekhem... pojemna metafora ;] ], żywa oraz rozwijająca się; piękność o pąku ciemnym, mięsistym, zdecydowanie wielkopłatkowym. Z początku trochę ziemista ale jednocześnie rozświetlona miękkim ale złocistym cytrusowym promieniem, stworzona ze świeżego, niemal krystaliczno-balsamicznego geranium. W pierwszych chwilach, często tak ważnych dla naszej sympatii lub antypatii wobec pachnidła, oparta o intrygujący węchowy oksymoron. Jednocześnie orzeźwiająca geranium i cytrusami oraz rozleniwiająca pierwszymi oznakami intensywnego korzenno-tytoniowego ciepła.
Dzięki któremu kwiat tytułowy płynnie acz szybko przeistacza się w różę szyprującą; przez jeden krótki moment, kiedy cytrusy z geranium jeszcze nie odeszły, tytoń oraz pikantna przyprawowa masala jeszcze nie zapanowały nad całością a miękka, owocowa i aksamitna morela czuwa nad równowagą wszystkich składników. Chwila krótka ale magiczna - dla takich właśnie momentów warto poznawać nowe perfumy.

Później też jest ciekawie, choć wraz z upływem czasu Rose de Kandahar coraz bardziej przypomina efektownego, różano-korzenno-balsamicznego orientala. Kiedy tytoń drapie w gardle a morelowe soki spieszą z fruktozowymi okładami. ;) Gdy róża pyszni się wśród przypraw (cynamon, kolendra, gałka muszkatołowa, czarny pieprz), nieco staroświeckiego suchego duetu paczuli z wetywerią oraz rosnącego w siłę akordu ambrowego. Wśród orientalnej, pierzastej, niekulinarnej słodyczy, wobec której przyprawowo-tytoniowa kurzawa staje się tylko smaczkiem. Wtedy róża delikatnieje. Jakimś cudem ewoluuje w szlachetne potpourri lub kwiat ciepły, buduarowo-pościelowy.
Potężny ale i spokojny. Leniwy, pewny swego.
Gęsty jak powietrze przesycone namiętnością. Albo wytchnieniem po niej. :)

Od Portrait of a Lady Malle'a aż po l'Eau od Diptyque. Ciekawa ewolucja, nie sądzicie?


Rok produkcji i nos: 2013, Andy Tauer
[który ostatnimi czasy wypuszcza w świat nowe zapachy jak nakręcony]

Przeznaczenie: znakomity, wyważony uniseks. Nie tyle obupłciowy, co dla obu płci tak samo odważny. :) Tworzący jednocześnie silną, wibrującą aurę oraz całkiem wyraźny ślad; o silnej osobowości, więc raczej niewskazany do wszystkich możliwych sytuacji ale już dla podkreślenia funkcji kierowniczych lub podczas prowadzenia biznesowych negocjacji - i owszem. :D
Lub kiedy jesteście po prostu fanami silnych, elektryzujących pachnideł o nowocześnie orientalnym sznycie. Szyprolubom też się spodoba. :)

Trwałość: od dwunastu-piętnastu godzin do przeszło doby. Jak ekstrakt!

Grupa olfaktoryczna: kwiatowo-orientalna (oraz szyprowa, niech będzie)

Skład:

Nuta głowy: bergamotka, cynamon, gorzkie migdały, morela
Nuta serca: róża bułgarska oraz afgańska, geranium burbońskie, liść tytoniu
Nuta bazy: wanilia, bób tonka, paczuli, wetyweria, szara ambra, piżmo
___
Od wczorajszego wieczora niestrudzenie, nie zważając na takie szczegóły jak prysznic czy mycie naczyń, towarzyszy mi Rasha od Rasasi.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.the7virtues.com/about_us.php
2. http://redfoxfloral.com/about/

środa, 3 września 2014

Takie sobie perfumy, czyli chyba zostanę mężczyzną

Dziś będzie dobitnie, jednoznacznie i konkretnie, jak jasna cholera. A może jednak nie? :D


Na pewno skojarzenia z perfumami mam wyraźnie określone, do tego wywodzące się z całkiem lubianego przeze mnie gatunku: prywatny gabinet czy biblioteka w jakimś zabytkowym budynku mieszkalnym, skórzane fotele, ciemne drewno, ogień w kominku, aromatyczny tytoń z fajki lub cygara, wytrawna whisky w szklance. Szlachetność, statyczność, nieprzesadna głębia - właśnie takie jest Tobacco Oud z prywatnej serii pachnideł Toma Forda. Zapach będący (jednym z wielu) ucieleśnień jednocześnie władzy, próżniaczego lenistwa oraz zamiłowania do klasycznej estetyki brytyjskich klubów dla dżentelmenów.

Jak powyższe instytucje, jak bibliotekę tudzież gabinet we dworze, pałacu lub zamku także Tobacco Oud cechuje rodzaj napuszenia oraz dystansu, umiejętnie podtrzymywanych przez architekturę pomieszczenia. Dla pana tego domu, jego bliskich i zaproszonych gości jednak - miejsca ciepłego, intymnego, praktycznego.
No właśnie... dla pana domu.


Tymczasem ja przecież jestem kobietą. Co robić, jak żyć??? ;> Przecież płci dla jednego miejsca - ani jednego zapachu - nie zmienię! Nie dlatego, że sympatyczny, ciemny i dystyngowany monolit o zapachu tytoniu, pikantnych przypraw, whisky oraz suszkowych składników okołozwierzęcych (jakkolwiek ślicznie wzbogacony kremowym sandałowcem, czekoladowym paczuli oraz wanilią), zainteresował mnie na tyle, bym zapragnęła zdobyć go trochę więcej.

Jednak nie chodzi mi po głowie cały flakon, lecz najwyżej pięcio- dziesięciomililitrowa odlewka. Ostatecznie Tobacco Oud z niczego mnie nie wyrywa, nie zdobywa mojego serca szturmem; ono po prostu jest. Istnieje sobie gdzieś na styku dziewiętnastowiecznej literatury, wyobrażeń miłośniczki historii, pałacowej turystyki ale też wyczuwalnej obecności duchów, stopniowo blaknących widm z dawnych czasów, dziwnym zrządzeniem losu zatrzymanych w konkretnej lokalizacji - a może tylko odbitych, jak na kliszy fotograficznej...? Nie znam się na ich świecie, więc pewna być nie mogę. Po prostu rejestruję ich obecność w kolejnym odwiedzanym miejscu podobnie, jak przyjmuję spokojną, nienarzucającą się pewność ciepłego, suchego i nienachalnie zmysłowego TO, kolejnego oudu bez oudu. Trochę nudną, zdecydowanie odtwórczą ale przecież całkiem sympatyczną; zachęcającą, by odpocząć w oparach tytoniu, słodowego alkoholu, trzaskających w kominku szczap aromatycznego drewna oraz, trzymającej się w tle, nieco wstydliwej, waniliowo-czekoladowo-wiśniowej [tabaka!] słodyczy. Z ciekawą książka w dłoni, interesującym rozmówcą u boku oraz świętym spokojem dookoła.

Lecz nie dla mnie takie rozkosze, przecież jestem kobietą! :] Trudno więc, będę kobietą w tej świątyni staroświeckiej męskości. Po mojej wizycie niechybnie trzeba będzie odprawić jakieś egzorcyzmy. ;P


Bo przecież z pewnością skalam tę samczą doskonałość, tę dżentelmeńską butę (może niezamierzoną ale realnie istniejącą). Moja skóra spotwarzy bezpieczną liniowość Tobacco Oud, bezczelnie wyprowadzając bazowe zajawki słodyczy na główny plan, upodabniając omawianą mieszaninę do nieśmiertelnego [oby!] fordowego bestselleru o nazwie Tobacco Vanille. :D Dodając alkoholowo-tytoniowo-drzewno-dymnym zadrapaniom oraz drażniącej zmysły ostrości więcej ciepła, stereotypowo kobiecej miękkości; czaru i pastelowej bieli. I odtąd obie te frakcje będą już musiały żyć zgodnie obok siebie albo ze sobą, jak będą wolały. W każdym razie surowość gabinetu nie będzie w stanie ignorować waniliowo-tonkowej jasności ani optymistycznej krągłości tytoniu wiśniowego, już nie. Przynajmniej dopóki kobieta nie pójdzie po rozum do głowy i przestanie nareszcie drażnić wrażliwe męskie powonienia, prowokując dżenderową hydrę do terroryzowania porządnego, prawego świata - ale czym prędzej zmyje z siebie piętno hańby. Wróć: ortodoksyjnie samcze perfumy. ;>


Tej recenzji miało nie być. Wbrew własnym początkowym sądom z połowy lipca zamierzałam Tobacco Oud "zbyć" jakimś wpisem impresyjnym, dołączając go do grupy innych woni, o których co prawda chciałabym wspomnieć ale nie mam do powiedzenia aż tyle, by darować im pełnoprawną recenzję. Nie potrafiłam z tej kompozycji wycisnąć wiele więcej nad: "przyjemny gabinetowy leniwiec opowiadający o mariażu tytoniu i whisky z wanilią, bobem tonka oraz czekoladowym paczuli, pod stabilnym i cienistym baldachimem z nasyconych nut drzewnych", lub czegoś w podobnym stylu.
Jednak kiedy całkiem niedawno naszła mnie chęć, aby poszperać po sieci w poszukiwaniu opinii o TO, trafiłam na pewne forum o perfumach. Gdzie dowiedziałam się - zresztą nie po raz pierwszy - że jako kobieta powinnam trzymać się z daleka od podobnych kompozycji, że wonie samcze są dla samców a polityczna poprawność może iść się chędożyć, że otoczona szalem z Tobacco Oud nie miałabym nawet cienia szansy na zdobycie serca jednego z forumowiczów [ach, jakże nad tym boleję! Nawet sobie nie wyobrażacie], że to, tamto i siamto. Ogólnie mówiąc: baba w męskich perfumach? [Jakich męskich, kurna nać??] Kobieta w klubie dla dżentelmenów? Foch i obraza boska w jednym! :]

No więc macie, Panowie. Bardzo proszę, to specjalnie dla Was. Samczego! Eee, wrrróć: smacznego!
Nie trzeba było mnie irytować. :P


Rok produkcji i nos: 2013, Olivier Gillotin

Przeznaczenie: zapach typu uniseks. :P Dla miłośników wód ciepłych i drzewno-przyprawowych na sposób europejski. Wokół ludzkiej sylwetki tworzy aurę niezbyt rozległą, chociaż wyraźną z bliskiej odległości. W początkowych fazach i przy odpowiednio słonecznej pogodzie jest w stanie nawet zostawić za sobą krótki, ciemny, tłustawy ślad, jednak zazwyczaj TO to [hłehłehłe ;) ] typ zdystansowany i nie lubiący nadmiernego wysiłku. ;)
Na okazje raczej wieczorowe i albo nieformalne w ogóle, albo Bardzo Oficjalne, jednak to moja osobista klasyfikacja. Testowałam tez w okolicznościach dziennych, także na grupie osób, z którymi łączyła mnie luźna znajomość - i nie zarejestrowałam żadnych komentarzy, pozytywnych ani negatywnych. Co oznacza, że albo pachnidło rzeczywiście lubi trzymać się blisko ciała, albo moi znajomi to ludzie kulturalni i dyskretni. ;)

Trwałość: od dziewięciu czy dziesięciu do prawie osiemnastu godzin

Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-przyprawowa (i drzewna)

Skład:

tytoń, paczuli, oud [tiaaa... ;) ], kolendra, bób tonka oraz inne akordy przyprawowe, drewno sandałowe, drewno cedrowe, labdanum, whiskey, kastoreum (od siebie dorzucę jeszcze wanilię, szafran, pieprz oraz mahoń)
___
Dziś noszę Blamage od Nasomatto.

P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://www.pinterest.com/pin/50806302020106525/
2. http://www.flickr.com/photos/33626548@N08/6295667367/
3. http://www.flickr.com/photos/nicolefranzen/10119327843/


* * *

Na wszelki wypadek dołączę jeszcze ważny komunikat od Kapitana Oczywistość: "powyższy wpis ma charakter ironiczny".

poniedziałek, 1 września 2014

Dzień Bloga po wiedźmowemu, czyli pobłądźmy razem po internecie


Ponoć wczoraj był Blog Day. Wróć: wczoraj na pewno był Blog Day, tylko oczywiście nie pamiętałam o tym jakże drobnym szczególe. :D W związku z czym zaniechałam związanej z tym dniem tradycji i nie zaprezentowałam Wam pięciu miejsc w Sieci, które ostatnimi czasy lubię odwiedzać, które inspirują, zachwycają lub dają do myślenia.
Nadrabiam więc dziś. :)

Trzema blogami oraz dwoma portalami, które jednak wydają się na tyle ciekawe i pomysłowe, że trudno byłoby mi je pominąć. A zatem:




Jeżeli przejawiasz wstydliwą skłonność ku nordyckim klimatom ale (co jeszcze bardziej wstydliwe) nie przepadasz za czytaniem rozwlekłych relacji czy opracowań, ten blog jest dla Ciebie! ;] A poważnie: polecany blog to po prostu Skandynawia w pigułce, do tego ładnej i smacznej. Od biogramów znanych ludzi przez ludowe instrumenty muzyczne aż po baśniowe ilustracje, krajobrazy czy wręcz fotografie modowo-dizajnerskie.
Przyjemnie się patrzy, czyta praktycznie bez wysiłku, wiedza sama wchodzi do głowy. Prosto i z wdziękiem! :)




Emilia Dziubak to graficzka, ilustratorka książek dla dzieci. Na jej blog trafiłam kiedyś przypadkiem, nawet nie wiem, skąd. Zostałam, żeby śledzić kolejne, pełne swoistego uroku dzieła plastyczki. :)
Czasem zaczynam żałować, że nie mam dziecka, któremu mogłabym kupować książki ilustrowane przez panią Dziubak. [Choć to trochę słaba argumentacja i możecie być pewni, że do decyzji o ewentualnym rozmnożeniu się będę potrzebowała znacznie poważniejszych argumentów. :D ]




Chciałam napisać o tym konkretnym internetowym miejscu coś osobistego ale zrozumiałam, że nie zrobię tego lepiej, niż sama Autorka. Posłuchajcie zatem:
"Lubię dobrze opowiedziane historie i lubię historię. Tylko dlaczego jedno z drugim tak rzadko idzie w parze? Zawsze mnie dziwiło, że większość autorów historycznych biografii traktuje swoich bohaterów jak woskowe lalki w teatrzyku "Historia", których atrakcyjność mierzy się wyłącznie wygraną bitwą, udanym posunięciem politycznym czy naukowym odkryciem. Opis ich osobowości, wyglądu, emocji jest tylko małym bonusem, który ma dodać portretowi lekkości, sprawić, by był bardziej strawny. A według mnie to jest właśnie klucz do dobrej opowieści – o każdym, także o średniowiecznych królach. To byli ludzie tacy jak my - owszem, nosili mniej wygodne ciuchy i sikali do kominków, ale nikt mnie nie przekona, że byli jakąś inną rasą i że dwunastoletnia królowa Jadwiga nie umierała ze strachu, biorąc ślub z trzydziestoletnim "starcem" Jagiełłą. Bo on był dla niej starcem, tak samo, jak dla dzisiejszych nastolatek. Próba czytania historii z tej perspektywy to dla mnie fantastyczna przygoda - szkoda, że wciąż tak rzadka dla tych, którzy zajmują się nią profesjonalnie".
Takie spojrzenie na temat kupiło mnie od razu. A Was?




Mogliście już poznać tę stronę. Na pewno zaś poznaliście już JĄ. :] Na poczcie, w banku, w dziekanacie, w kasie biletowej i za ladą sklepu. Ma władzę i nie zawaha się jej użyć. Ostatni relikt PRL, bezpośrednia spadkobierczyni sprzedawczyń i barmanek z filmu Miś. ;>
O świecie i ludziach wie niewiele ale za nic się do tego nie przyzna:



Na koniec zostawiłam najdziwniejszą z propozycji...




Portal randkowy, jakich wiele. Prawie.
W istocie możemy obejrzeć, jak wyglądałyby profile kilkorga z największych pisarzy nowożytnych, gdyby ci żyli współcześnie i ze swoim "sekstargetem" umawiali się przez internet. Żartobliwe aluzje czy przytyki do twórczości oraz osobowości poszczególnych ludzi pióra dostajemy w gratisie. ;)
Cudna sprawa!


A perfumy? No cóż, ostatnio odkrywam uroki vlogów i to po nich wędruję częściej, kiedy już znajdę wolną chwilę na eksplorację pachnącego świata. [Co oczywiście nie znaczy, że nie czytam blogów klasycznych. Czytam. Te już świetnie Wam znane, przewijające się chociażby w kolumnie po prawej stronie niniejszego tekstu. ;) ] Sęk w tym, że dla mnie "blog" służy do czytania przede wszystkim, nie zaś do słuchania i oglądania. Zatem żaden vlog do podsumowania blogowego się nie załapie.
Więc powiedzmy, że polecankami perfumowymi zajmę się kiedy indziej. :)

___
Dziś kicham i prycham w oparach Irish Leather marki Memo. Dzięki niej chorowanie od razu robi się prostsze do zniesienia!

P.S.
Źródła ilustracji:
1. http://rotaroots.blog.br/blogday/
6. http://pani-halinka.pl/comic/comic/32-0017/
Pozostałe to skany ekranu mojego autorstwa. O. Takie skomplikowane! ;) [Hermetyczny żart].