I jak często zmuszają nas do jeszcze większego pośpiechu, do zwiększonej efektywności, do rezygnowania z kolejnych małych przyjemności w rodzaju półgodzinnego spaceru z psem lub cotygodniowej wizyty w kinie. Jest w tym bolesny paradoks: sytuacje, które teoretycznie mogłyby nas skłonić do zwolnienia choć na chwilę, w praktyce jeszcze mocniej dociskają nam gaz do dechy, tym brutalniej wyżymają nas z wszelkiej energii i radości; zamiast chwilowego namysłu nad sobą i swoim czasem, w panice zagłębiamy się w świat niekończącej się paranoi "bycia zajętymi".
Smutne ale prawdziwe.
Nawet nie próbujcie się ze mną sprzeczać. :P Przecież świetnie widzę, że gdy znikam na kilka dni lub otwarcie przyznaję się do błogiego lenistwa, zainteresowanie tym oto blogiem spada. Natomiast kiedy wrzucę na Fejsbukowy profil jakąś zajawkę przyszłego artykułu lub sugestię, że nad nim właśnie pracuję, niemal od razu mogę liczyć na kilka lajków [pewnie gdybym prowadziła fanpejdż komercyjny i opłacała jego reklamę wśród innych użytkowników, do czego Fejsik non stop mnie namawia, byłoby ich kilkanaście razy więcej]. To naprawdę działa. Tylko tyle.
Wystarczy dać do zrozumienia, że pracuję nad nowym wpisem, żeby natychmiast zyskać aprobatę od współczesnego człowieka. :] A przecież, kurtka nać!, piszę tylko dla przyjemności; nie zarabiam tym blogiem na chleb czy inne waciki, nic nie muszę! I nigdy tego nie ukrywałam. A jednak stosowane są wobec mnie - ba, sama je wobec siebie i innych stosuję - standardy ustalone przez "blogerów zawodowych", ten dziwny twór współczesnego świata, tę klasę próżniaczą w rozumieniu veblenowskim, która im bardziej nie musi wstawać o świcie i drałować trzydzieści kilometrów do pracy w fabryce, by wrócić o zmroku, dom posprzątać i jeszcze poudawać trochę rodzica, partnera lub przyjaciela, tym gorliwiej wytężoną pracę symuluje.
Zanim jednak powiecie, że strzelam focha i marudzę bez powodu od razu zastrzegę, że nie mam do Was o nic pretensji. Jak wspomniałam, mając je, musiałabym być zła także na siebie, ponieważ nie zliczę, ile razy wchodziłam via telefon na podczytywane blogi i stwierdzałam zdegustowana, że autor lub autorka znowu sobie odpuszcza; "ostatni wpis powstał całe dwa tygodnie temu! Kto to widział?!" i tak dalej... ;>
W takich sytuacjach naprawdę nie myślę o tym, że twórca lub twórczyni nawiedzanej przeze mnie strony ma także jakieś życie zawodowe, rodzinne czy towarzyskie, że może mieć inne hobby lub po prostu słaby układ odpornościowy, że w czyimś otoczeniu mogą wydarzyć się jakieś niespodziewane wydarzenia, przykre lub radosne ale zawsze zaskakujące, więc wprowadzające zamęt w ustalonym rozkładzie dnia. Że ma w końcu prawo do odpoczynku. Słowem: nie myślę o tym, czego sama doświadczam, co stanowi treść mojego własnego życia i o czym wolałabym, żeby pamiętali również i moi Czytelnicy. :)
Gdybyśmy wszyscy pozwalali sobie od czasu do czasu na przerwę - taką prawdziwą, bez szukania dlań kolejnych usprawiedliwień - może na nowo nauczylibyśmy się odpoczywać a nasze życie (i naszych bliskich :) ) stałoby się ciekawsze, mniej stresujące oraz bardziej świadome. Gdybyśmy choć raz mieli odwagę powiedzieć głośno: "teraz potrzebuję piętnastu minut odpoczynku, do pracy wezmę się potem", nie musząc uciekać się do podstępów w rodzaju przerw śniadaniowo-lanczowych, wyskoczenia na papieroska lub "na miasto" po takie czy inne pracowe sprawunki, raptem okazałoby się, że wszyscy potrzebują takiej właśnie chwili wytchnienia, z wszechwładnym menedżmentem na czele. :> Bez pretekstów. Uczciwie. Oraz solidnie.
Tymczasem żyjemy w świecie, w którym praca jest wartością samą w sobie, promieniującą nie tylko na działania mające w perspektywie zapełnić nasze konto ale też na wszelkie inne nasze aktywności. To bycie kimś nieaktywnym staje się zbrodnią lub grzechem [zależy, co dla kogo gorsze ;) ]. Dzieje się tak z oczywistą szkodą dla nas wszystkich, dla całej chorobliwie przepracowanej, goniącej w piętkę cywilizacji.
Żyjemy w czasach, kiedy nieaktywność uważana jest za coś gorszego od przemocy lub złodziejstwa. A w sytuacjach znacznie mniej skrajnych ale nieporównanie częstszych: gdy tak bardzo wstydzimy się konieczności odpoczywania, że aż wiążemy ją z używkami.
Ze wspomnianym papieroskiem, palonym zachłannie, na wyścigi w zimnym pomieszczeniu wyznaczonym na korporacyjną lub zakładową palarnię [albo na tyłach sklepu, na balkonie mieszkania lub gdziekolwiek indziej]; z porannym kubkiem czy filiżanką gorącej, aromatycznej kawy, potrzebnej ponoć tylko po to, żebyśmy się obudzili; z kieliszkiem albo szklanką ulubionego alkoholu, pomagającego nam przypomnieć sobie, co to znaczy być rozluźnionym; a nawet z nielegalnymi substancjami psychoaktywnymi, gdy inne metody niemyślenia o aktywności zawodzą bądź kiedy nie potrafimy już zabawiać znajomych dzięki czarowi naszej osobowości (lub boimy się, że tego nie potrafimy, zatem oczekujemy, że proszek lub dym sam zrobi z nas dusze towarzystwa).
To wszystko są tylko preteksty. Magiczne sposoby przeniesienia do krainy iście dziecięcej beztroski, do której nie mamy odwagi wejść o własnych siłach i z podniesioną głową. Smutne erzace odpoczynku. I nic innego.
Charakterystyczne, że tak często dorabia się do nich fikuśną ideologię, jakby usprawiedliwiającą przed światem dorosłych, którym wciąż marzy się chwila spokoju, tak przecież nieprzystającego do ich powagi oraz funkcji. Preteksty zamiast odpoczynku. Łechcąca ego, rozbudowana retoryka zamiast niosącej prawdziwe ukojenie prostoty. Drogie perfumy podszyte pokrętną, kuszącą marketingową gadką zamiast niezmąconej radości z cieszenia się bogactwem zapachów. ;)
Kilian Hennessy zamiast skąpanej we mgle leśnej polany. ;>
Zobaczmy, co tym razem zmajstrował francuski panicz, posługując się tymi wszystkimi wyświechtanymi psychomanipulanckimi hasłami oraz niby-niegrzecznymi skojarzeniami. :P
W serii zatytułowanej Addictive State of Mind [tu chętnie zrobiłabym jakiś odnośnik do poprzedniego zdania ale nie wiem, jak ;D ] znajdziemy trzy pachnidła, poświęcone kolejno: kawie, kubańskim cygarom oraz marihuanie; "skomponowane wokół narkotycznych dymów", jak głosi napis na firmowym pudełku z próbkami. Pozwólcie, że opiszę je zgodnie z kolejnością alfabetyczną. Jak również pokrótce, ponieważ, hm... no cóż... ;) Za chwilę sami się przekonacie.
Pierwsze w kolejce ustawiło się więc Intoxicated, woń palonej kubańskiej kawy, ciemnych nut drzewnych oraz dławiących przypraw, aż gorzkich w swym nadmiarze. Z jakąś ciekawą ale bladą słodyczą w bazie. Dużo w tym muglerowskiego A*Mena, później rozbielonego i ugrzecznionego, zawsze jednak przyjmującego na mojej skórze postawę zdecydowaną i niezbyt przyjemną. Choć doceniam takie ułożenie nut, zdecydowanie nie jestem jego targetem. Co innego mój Ojciec, któremu chyba będę mogła podsunąć myśl o rozszerzeniu kolekcji zapachów. ;)
Kolejny z zapachów, Light My Fire, pasuje mi o wiele lepiej. :) Tytoń cygarowy wzbogacony o przyjemne, "uziemiające" akordy ciepłych zmysłowych przypraw z kminem rzymskim na czele, błogością rozgrzanego słońcem siana oraz jasną, miodową słodyczą to coś, co lubię i rozumiem. Testując te perfumy z prawdziwą przyjemnością zanurzałam się w ich głębi oraz miękkości, doceniałam delikatną gładkość, co jakiś czas ożywianą tytoniowo-kumarynowymi szramami. Stopniowo się w nich rozpływałam.
Lub raczej: rozpływałabym się, gdyby tak szybko nie blakły ani nie cichły, wyżej stawiając waniliowo-miodowo-białopiżmową pastelowość aniżeli życie i żar, tkwiące w tytoniu czy przyprawach. Light My Fire brzmi na mojej skórze, jak pomysł na ciekawe, szalenie przyjemne perfumy o niszowym sznycie, zatrzymany jednak w pół drogi oraz poddany prymatowi bezpiecznej, delikatnej, modnej zachowawczości.
W dodatku bardzo przypominają owoc związku Back to Black tej samej marki oraz Chergui Lutensa. Do tego znacznie mniej wyraźny i zdecydowany, aniżeli rodzice; co ma jednak swój plus: nic tak nie sprzyja wypoczynkowi, jak spokój i łagodność.
Przyznajcie sami. :)
Dotychczas pojawiło się dzieło mocne ale nie dla mnie, było też bardziej w moim stylu lecz spokojne - oba jednak zaledwie poprawne z artystycznego punktu widzenia. Teraz nadeszła pora na coś wyraźnego, ślicznego i fascynującego jednocześnie. ;) Smoke for the Soul. Co ciekawe, akurat te perfumy oparto o najbardziej infantylny z pomysłów, nielegalną i buntowniczą jak czternastoletni gimnazjalista gandzię. ;P
Samej mieszaninie trudno jednak zarzucić wtórność czy niedoróbki. Do początku do końca zielona, jadowita ale efektowna i bardzo przyjemna w obyciu, rozpoczyna się zielonym akordem piołunu, ożywionego soczystością zielonego lub białego grejpfruta [chociaż raczej zielonego ;) ], stopniowo ewoluującego w kumarynowe suszki, spod których wystają opary zielonej herbaty oraz palonych konopnych liści. :) Nieśmiałe, ledwie zasugerowane i natychmiast schowane pod wetyweriową osmaloną chłodną ostrością rodem z Sycomore Chanel - ale są. Z czasem znikają całkowicie, zginając kark pod naporem wspomnianej wetywerii a następnie pozwalają oprószyć się zwietrzałym kardamonowym oraz imbirowym proszkiem, zaś na skraju bazy zastąpić surowym, skórzastym tytoniem.
W finale perfumy blakną i bieleją, osadzając swoją gęstą, równikową leśność na delikatnych deskach z cennych gatunków jasnych drzew (często w ogóle nieistniejących, jak kaszmeran, którego tutaj całkiem sporo). Zapadają się w siebie przy wtórze cichutkiego szumu wiatru.
Trzy używki, podobno dosyć popularne [zostawiam margines niepewności, ponieważ osobiście jestem wolna od każdej z nich]: pierwsza to chwila porannego rozruchu przed wyjściem z domu, możliwość ostatecznego wyrwania się z senności oraz przygotowania na nadchodzący dzień; druga często wiąże się z kradzionym odpoczynkiem, cennymi minutami wyrywanymi z czasu, który należy przeznaczać na pracę zawodową, naukę tudzież inne obowiązki; trzecią natomiast można skojarzyć z chwilami największego luzu i humoru, kiedy spędzamy wesoło czas z kolegami w sposób, jaki odpowiada całej grupie [może to być wieczór w klubie, może medytacja przy muzyce relaksacyjnej albo po prostu pogaduchy dobrych znajomych] oraz nie musimy się niczym martwić.
Trzy słabości ludzkiej natury, tak przecież zrozumiałe, wszystkie w jakiś sposób wyjaśniające chwilowe nicnierobienie danej istoty, tłumaczące je przed resztą świata. Jakby trzeba było cokolwiek tłumaczyć i wyjaśniać, jakby "odpoczynek sam w sobie" był czymś może nie karygodnym ale na pewno trochę wstydliwym lub niezrozumiałym.
Trzy mieszanki perfumowe w jakiś sposób odwołujące się do idei "wyjaśniaczy lenistwa" pomagających odreagować stres codzienności. Każda w dużym stopniu abstrakcyjna - co logiczne i w sumie pożądane - ale też całkiem realistyczna. Pomysł na cykl nie gorszy niż inne, lecz niestety odstręczający samym tylko zapleczem znaczeniowym. Usiłujący podpiąć się nawet nie pod grzeszne czy niezdrowe nałogi, lecz pośrednio sankcjonujący schowaną jeszcze głębiej współczesną, coraz powszechniejszą niechęć ku czasowi wolnemu. Chwilom błogiego lenistwa, bez którego nie ma, nigdy nie było oraz nigdy nie będzie zdrowia psychicznego. To mnie denerwuje w kolekcji Addictive State of Mind, właśnie za kontekst mam do Kiliana najwięcej pretensji [ale niewiele, bo odkryłam, co z niego za ziółko i dlaczego obrał taką a nie inną strategię marketingową; poza tym szczerze wątpię, by ktokolwiek u sterów kilianowej marki pomyślał o zagadnieniu w przedstawiony przeze mnie sposób; w końcu panicz wychował się i wciąż żyje w świecie uświęconego tradycją próżniactwa ;> ].
Lecz mimo wszystko jestem ciekawa dalszego ciągu serii, o ile ten powstanie. ;D Jest jeszcze tyle różnych nałogów!
Intoxicated
Rok produkcji i nos: 2014, Calice Becker
Przeznaczenie: zapach typu uniseks, choć przez silne skojarzenia z A*Menem widziałabym go raczej na mężczyznach (oraz tych kobietach, które męskie perfumy Muglera lubią poczuć na sobie). Raczej bliskie skórze, zdecydowanie unikające ostentacji, choć w pierwszej fazie wyrazistość ich składników usiłuje wyciągnąć w górę całość mieszaniny, co oczywiście jej się nie udaje.
Na wszelkie okazje, szczególnie w późniejszych fazach rozwoju.
Trwałość: około siedmio- ośmiogodzinna
Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-przyprawowa
Skład:
palona kawa, zielony kardamon, cynamon, gałka muszkatołowa, (paczuli, akordy drzewne)
Light My Fire
Rok produkcji i nos: 2014, Sidonie Lancesseur
Przeznaczenie: perfumy idealne dla przedstawicieli obu płci, również cechujące się skromną projekcją, obliczoną na kilka godzin nieangażującego olfaktorycznie biurowego lub wieczorowego życia. One sobie zwyczajnie są przy nas, nie myślimy o nich, nie przypominają nam się co chwilę ani nie zwracają specjalnie cudzej uwagi.
Wobec czego będą świetne na okazje albo bardzo oficjalne, albo całkiem prywatne, kiedy chcemy pachnieć tylko i wyłącznie dla siebie.
Trwałość: nie większa, niż sześć czy siedem godzin
Grupa olfaktoryczna: drzewno-orientalna (i aromatyczna)
Skład:
kmin rzymski, stogowane siano, tytoń, paczuli, wetyweria, wanilia, miód, (białe piżmo)
Smoke for the Soul
Rok produkcji i nos: 2014, Fabrice Pellegrin
Przeznaczenie: też uniseks, z samego środka skali. Podobnie jak poprzednicy, raczej nieskore do pozostawiania za sobą śladów i zwracające uwagę jedynie najbliższego otoczenia uperfumowanej osoby. Wtedy potrafią zaintrygować, poza tym jednak są dyskretne i spokojne, pasujące do wszystkich sytuacji, kiedy wolelibyśmy nie epatować zapachem perfum. :)
Trwałość: na mojej skórze najsłabsza z całej trójki, bo zaledwie pięcio- czy sześciogodzinna; jak na świeżaka, nawet tak przyjemnego i niebanalnego, przystało.
Grupa olfaktoryczna: aromatyczno-drzewna (oraz świeża)
Skład:
grejpfrut, eukaliptus, marihuana, tytoń, kardamon, mate, brzezina, kaszmeran, (wetyweria)
P.S.
Źródła ważniejszych ilustracji:
1. http://moneysavingmom.com/2012/10/addicted-to-adrenaline.html
2. http://www.wildfolkco.com/blog/makingbelieve
3. http://maximet.tumblr.com/post/69159492371/arcanja-tous-droits-reserves-par-sokova
4. https://www.youtube.com/watch?v=n1eEeQVvTD0
5. http://www.criatives.com.br/2012/03/tipografia-experimental/
7. http://www.pinterest.com/pin/311733605432550099/
* * *
W nadchodzącym roku, zarówno Wam jak i sobie, życzę przede wszystkim jednego:
abyśmy umieli zatrzymać się i odpocząć bez wymówek ani wyrzutów sumienia.
Na momenr w ciągu dnia, przeznaczając ten czas na to, co nas relaksuje (ale nie niszczy zdrowia ;) ), na cichą chwilę z książką albo beztroską zabawę z dzieckiem lub plotki z przyjaciółmi.
Żebyśmy szczęścia przestali wreszcie szukać gdzieś na zewnątrz, lecz znaleźli je w swoim wnętrzu.
Niech to będzie dobry rok.